Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-11-2017, 23:35   #97
liliel
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Liz do reszty bandu iść nie zamierzała. Przeciwnie, zboczyła w drugą stronę, do wyjścia z klubu. Zatrzymała się dopiero przy bramkach i gibając się jak trzcina wypatrywała zmierzających do wnętrza ludzi. O tej porze selekcja bywała mniejsza, ale Liz miała wątpliwości czy John dostanie zielone światło ze swoim całkiem normalnym, ocierającym się o przeciętny ubiorem. Nawet ją to trochę bawiło, że będzie się musiał produkować jak szczeniak, który nie ma dokumentu potwierdzającego pełnoletność i nie chcą mu sprzedać piwa.
Tatuażystka szła z Liz nie zastanawiając się za bardzo dokąd się właściwie kierują. Skupiona była na pilnowaniu, by wokalistka nie zrobiła za dużej krzywdy sobie i innym uczestnikom imprezy. - No to kogo wypatrujemy narkotykowa królewno? Nie żebym miała ochotę Cię pilnować czy coś - dodała szybko.
- Nie musisz, jestem spoko, czeźwiutka jak poranny wiaterek. Impreza ci właściwie ucieka - Liz pociągnęła Danielsa i podsunęła Rosalie butelkę. - Czekam na Johna. To będzie w chuj zabawne bo oni go nie wpuszczą. On sie nie stylizuje, w przeciwieństwie do ciebie. Fajowy look. Musisz mnie wydziarać, co?
Z wdzięcznością przyjęła butelkę, pociągnęła z niej zchłannie, po czym paskudnie się skrzywiła. - Wydziaram, wydziaram, spoko - odpowiedziała i wypiłą jeszcze jedneg łyka. - To czekamy na Johna i jak uznam, że można oddać cię w jego łapki to się zawijam. Git?
- Spoko, Rosie, idź teraz bo to może potrwać milion kurwa sekund - Liz czas się wlókł do granic zniecierpliwienia. - Idź na backstage, chłopaki cię na pewno zabawią i myśl o moim wzorku na nogę, takim, kurwa, od kostki po biodro, z pompką. Ale czaisz jaki mam styl. Czarne geometryczne wariacje. Mam taki pomysł, wyjebista fala dźwiękowa…
- Brzmi spoko - powiedziała szczerze, bo mimo dużego stężenia w organizmie przeróżnych substancji o tatuażu mówiła całkiem trzeźwo. - Miliona kurwa sekund to ja tu nie mam zamiaru sterczeć, ale jeszcze chwilę zostanę w towarzystwie twoim i Danielsa - uśmiechnęła się do butelki. - A co do chłopaków, to wierz mi na słowo, zabawiają się w tej garderobie całkiem nieźle - czknęła - a ja ni chuja nie lubię wchodzić ludziom w paradę.
- Taaaa, faceci - Liz przechwyciła butelkę i posiłkując się szklaną szyjką zaprezentowała ruch ciągnięcia druta. - Tylko im jedno we łbach. Ale ja, Rosie, jestem kurwa romantyczna, wiesz co mam na myśli? Nie bawią mnie jednorazowe numerki z byle kim. Z pfff, fanami, bez urazy, ale nie cierpię tego słowa. Fan.
- No to masz przesrane - powiedziała z powagą podpitego człowieka, który po wypiciu odpowiedniej ilości alkoholu uważa, że wie dużo i to na każdy niemal temat. I znów zdrowo pociągnęła z butelki. - Ja Ci powiem jedno, że z facetami…- zmierzyła ją wzrokiem, po czym machnęła rękę, jakby uznała, że nie warto o tym gadać. - Nieważne. Ważne jest, żeby ten twój John, na którego czekamy był wart czekania. I tyle.
- Mów. Nie no, poważnie - zachęcała ją Liz i wyglądała na szczerze zainteresowaną opinią Rosie. - Chętnie usłyszę podsumowanie gatunku męskiego w dwóch zdaniach. Dla mnie nadal stanowią w chuj zagadkę. Weź choćby Rasco… Jebany przyjaciel od piaskownicy, he? Chodzi z panną tydzień i już się pogniewał, i to za co? Ze byłam sobą? Jakieś dwadzieścia lat mu to nie przeszkadzało! Poza tym stwierdziłam tylko prawdę ogólną, niemal, kurwa, biblijną - gdy z kimś już chodzisz, należy się bzykać, inaczej to bez sensu, nie?
Tatuażystka parsknęła śmiechem. - I ty mówisz, że znasz tego Rasco od dzieciaka? I nie wiesz czemu tak zareagował - znów się zaśmiała. - Bo on jeszczę z tą panną się nie przespał, ot cała tajemnica. I dlatego taki wielce oburzony - oceniła.
- Chuj w mordę… - skomentowała Liz natchnionym tonem i podrapała się po policzku. - Nie przyszło mi to do głowy… - I nagle szczęka Liz coraz bardziej ochoczo zaczęła się poddawać grawitacji. - Ale… to by znaczyło, że on się, kurwa, zakochał?
Przyjęła to z lekkim niedowierzaniem i zaraz dodała z uśmiechem:
- Eeee, niemożliwe. No a jak z tobą? Masz kogoś kogo sobie pod kołdrą analizujesz, panno Rosalie Freud?
- Nope, nie wyrabiam ustawowej normy ruchania minimum dwa razy w tygodniu - powiedziała z lekkim żalem. - Ale dziś duża za to piłam, a przecież nie piję na marne, nie?
- No a Twój koleżka mógł się zakochać - dźgnęła palcem klatkę piersiową Liz - a, że chyba serio się przyjaźnicie, to laska może cię szczerze nienawidzić. Niektóre panny już takie są - wzruszyła ramionami.
-Nie mogę stracić najlepszego kumpla… - Liz wyglądała na załamaną jakby conajmniej już go straciła albo i zawisła nad jego świeżo zasypanym grobem. Pociągnęła łyk Jacka i podała Rosalie nucąc uroczyście początek marszu pogrzebowego.

Była prawie czwarta nocy i do klubu prawie nikt już nie wchodził. Coraz więcej osób za to wychodziło, mijając rozmawiające dziewczyny. Otrzeźwiło je trochę rześkie nocne powietrze, wpadające przez wybite szyby budynku służącego za wejście do stacji. Bramkarze się nudzili, zajmując się głównie wydawaniem opuszczającym imprezę broni z depozytu. Do właścicieli powracały noże, pałki, kastety, palniki laserowe, nunczaka, tasery, pistolety, pistolety maszynowe, granaty i obrzyny.
Wreszcie Liz dostrzegła jak do budynku wchodzi John, ubrany całkiem zwyczajnie, w t-shirt i lekką kurtkę. Zatrzymał się przed bramkami, zauważył Liz i zamachał, żeby do niego wyszła.
- Jest i John! - cały plan by nabijać się z niego, jak to ochrona go nie przepuszcza, legł w gruzach. Twarz Liz rozpromieniła się i po chwili bardziej przypominała świętą z kościelnych fresków podczas spotkania z duchem świętym niż niegrzeczną rock&rollową dziewczynę. - Chodź, przedstawię cię.

Liz usiłowała iść prosto a im bardziej się starała tym bardziej nie wychodziło. Pewnie dlatego strategicznie podtrzymywała się o Rosalie. Nawet butelkę wcisnęła jej w rękę jakby to była tamtej własności i, hola hola, nie mam pojęcia jak to znalazło się w moich palcach, to jakieś grube nieporozumienie.
- Widzisz go, widzisz? - szeptała do ucha Rosalie urzeczona. - Zajebisty jest, prawda? Miękną mi, kurwa, nogi. A miałam się złościć. Zawsze to samo..
- Widzę, go widzę - odszepnęła parodiując Liz i zaśmiała się cicho. Upiła kolejny łyk z prawie pustej już butelki. Zmierzyła go wzrokiem z góry na dół w sposób, którego nie mógł niezauważyć. - Niezły - przyznała, choć raczej nie był w jej typie. - Książę John? - spytała tonem profesjonalnego ochroniarza i zrobiła groźną, w jej mniemaniu, minę.
Książę John wyglądał na bardzo zmęczonego, ale zdobył się na lekki uśmiech.
- Tak - odpowiedział po chwili, trochę zaskoczony. - Przyjechałem po księżniczkę Liz, ale mam jeszcze miejsce w karecie, jeśli chcesz, żeby cię podwieźć… gwardzistko?
Liz niemalże na Johna wpadła. Czas płynął tak wolno więc niespiesznie zagłębiają się w jego ramionach jak w stogu waty, naraz zrobiło się ciepło i bezpiecznie i Liz zapomniała o kłótni i laniu pomyj.
- John, to Rosie. Kumpela. Ma mnie wydziergać, odtąd dotąd… - i Liz zgięła się jak nóż sprężynowy żeby zaprezentować przestrzeń od swojej stopy po pachę. - Rosie, to John. Moja, kurwa, miłość.
Przedstawiła ich sobie i znów się przykleiła do boku Johna, idealnie dopasowała jakby to było jej stałe miejsce parkingowe należne z urzędu.
- No cześć John - przywitała się. - Oddaję gwiazdę w mam nadzieję - znów zmierzyła go pijacko groźnym wzrokiem ale po chwili się uśmiechnęła - odpowiednie ręce. Ja się jeszcze nigdzie stąd nie wybieram, ale dzięki za propozycję podwózki. - Bądźcie grzeczni - wyszczerzyła się do koleżanki na co Liz uścisnęła ją do utraty tchu. - Do zobaczenia - pomachała im krótko, odwróciła się na pięcie i ruszyła tanecznym krokiem w stronę imprezy.
- Miło było poznać - John uniósł dłoń na pożegnanie, po czym obejmując Liz zdecydowanie poprowadził ją na zewnątrz i do zaparkowanego niedaleko wozu. - Dobry koncert - powiedział, otwierając jej drzwi. - W każdym razie ten fragment, który widziałem.
- Mogło być lepiej. Wkurwilam się przez ten początek, źle wyszło, ot przekręcili moje intencje. Nikt mnie nie rozumie, jak mogłabym chcieć trzęsienia ziemi? Nie jestem wariatką. W każdym razie nie taką. - Kroczyła chodnikiem miękko, jak Armstrong na księżycu, hop do wozu, na tylną kanapę z karmelowej skóry. - Ale czemu właściwie jedziemy? Myślałam, że wreszcie poznasz ekipę… Dobrze, że chociaż Rosie cię widziała bo wiesz, ostatnio przychodziły mi do głowy różne paranoje, czy ja sobie ciebie nie wymyśliłam. Czy nie jesteś moim, kurwa, Tylerem Durdenem, czaisz? - Intencje nie współgrały z energią bo Liz z miejsca się ułożyła jak do snu, podkulając nogi. - Czasem się wydajesz nierealny.
- Ty czasem też, Liz - odpowiedział, ruszając. Całkiem energicznie, ale Liz wciąż postrzegała wszystko w zwolnionym tempie. Refleksy świateł wolno przesuwały się po szybach pojazdu. Trochę kręciło jej się w głowie. John prowadził sam, nie na automacie. Wjechał rampą na autostradę przebiegającą obok stacji. - Może kimnijmy u mnie a jutro po drodze za miasto po prostu kupimy ci jakieś ciuchy na zmianę?
- Jasne - Liz była w oszałamiająco ugodowym nastroju. - Zauważyłeś, że coraz częściej zostaję u ciebie na noc? Niedługo będziesz mi musiał wygospodarować jedną szufladę i kubek przy umywalce.
- Wygospodaruję - zapewnił ją nieswoim głosem, ale zwaliła to na działanie SloMo. Przyspieszył do dużej prędkości. Liz czuła pęd wciskający ją w fotel a jednocześnie widziała wysokie autostradowe latarnie mijane w wolnym tempie. Miała wrażenie deja vu, jakby znów przeżywała wczorajszy, pamiętany jak przez mgłę, powrót znad oceanu a dzisiejszy dzień i ich holofoniczna kłótnia nigdy się nie wydarzyły. Nie wiedziała nawet kiedy zasnęła.
 
liliel jest offline