John niczym cień ruszył w kierunku niczego niespodziewającego się strażnika. Jego ruchy były płynne, a kroki miękkie. Nie bez powodu mówiło się o kocich ruchach czarnych i, że biali nie potrafią się ruszać. Doe potrafił. Wyskoczył z cienia za strażnikiem posyłając krótkie pchnięcie w potylicę. Przeciwnik nie zdołał nawet jęknąć, gdy gnany pędem John pochwycił przeciwnika, zakneblował mu usta i wycofał się w cień. Ciało odłożył do pobliskiego wychodka i ruszyli dalej. Przeszli przez ogród pachnący kwiatami, których John nie był w stanie zidentyfikować, przekradając się ciemnymi alejkami podświetlonymi tu i ówdzie pochodniami. Gdy mijali posąg obecnego czempiona - czterorękiego olbrzyma niespodziewanie trafili na patrol wychodzący z jednej z alejek.
John zareagował automatycznie skracając dystans krótkim skokiem zakończonym krótkim prawym prostym prosto w skroń pierwszego ze strażników. Nim ten upuścił pochodnie i padł, Doe zawirował pomiędzy pozostałą dwójką i wykorzystując siłę skrętu bioder silnym kopnięciem z obrotu złamał szczęki pozostałej dwójce. Podniósł pochodnie i spokojnie wrzucił ją do sadzawki. Droga do pałacu była otwarta. Szybko wrzucili strażników w krzaki i śmielej ruszyli dalej.
Tu strażników było mniej, a teren był oświetlony, więc zdecydowali się zagrać va banque i udawać, że wracają ze spaceru. Jeden z patroli nawet ich zatrzymał, jednak pod ostrym spojrzeniem Johna puścił bez większych problemów. Wreszcie znaleźli się w upragnionych murach pałacu.
- Jakoś poszło Tong, jakoś poszło - odezwał się do towarzysza, gdy byli już na swoim piętrze... |