| Miał odprowadzić tylko swojego konia, ale ostatecznie zabrał się ze wszystkimi zwierzętami, żeby kompani nie mieli z tym fatygi. Gdy wszedł do stajni, zauważył, że cztery konie zostawione w boksach są mocno pobudzone. Rżały, próbowały stawać dęba i strzygły uszami na lewo i prawo. Czyżby wystraszyły się szalejącej na zewnątrz ulewy? Wolbergowi wydawało się to zbyt oczywistym wyjaśnieniem. Zostawił ich zwierzęta przywiązane i rozejrzał się po stajni.
Niedaleko naprzeciw wejścia dostrzegł schody prowadzące na stryszek, więc ruszył tam ostrożnie. Ledwo znalazł się u góry, a wyczuł wyraźny odór, który znał nie od dziś. Odór śmierci. Z dobytym mieczem zaczął rozglądać się po stryszku i w słabym świetle podwieszonej pod sufitem latarenki odkrył niezdarnie przykryte sianem, zakrwawione zwłoki młodego chłopaka, na oko dwunastoletniego, najpewniej stajennego. Był zimny i sztywny, a na jego ramionach banita ujrzał kilka szerokich, owalnych ran, jakby ktoś lub coś po prostu wygryzło mu skórę i mięso. Okrwawiona na brzuchu tunika zdradzała jednak, że musiał zginąć od miecza.
Andreas rozejrzał się i nieopodal zauważył klapę w dachu, z której kapała woda. Prowadząca do niej drabinka również była mokra i - co najgorsze - ubabrana krwią. Czyżby ktoś zabił chłopca stajennego i wylazł na zewnątrz? W taką pogodę? Andreas musiał szybko się zastanowić, co robić - czy zawiadomić o wszystkim towarzyszy, czy spróbować rozejrzeć się na zewnątrz przez klapę w dachu. Gruby karczmarz podrapał się po łysinie, zastanawiając się i robiąc przy tym strasznie głupie miny. Co rusz oglądał się przez ramię, jakby w głównej sali znajdowała się odpowiedź na jego troski. Ostatecznie skinął im głową. - Dobra, właźta, miejsce przy kominku się znajdzie, skoro zwierzoczłeki w okolicy grasujo...
Rozwarł drzwi wejściowe, odsunął się i puścił piątkę awanturników przodem.
Ledwo przekroczyli próg, a już poczuli przyjemne ciepło oplatające ich ciała, jeszcze mocniejszy zapach pieczonego mięsa i alkoholu. Główna sala była spora - na wprost od wejścia znajdował się szynk, po lewej wejście na zaplecze, a po prawej kominek, w którym płonęło ognisko. Pod nisko zawieszonym sufitem dyndał kandelabr z kilkoma świecami, natomiast położone nieopodal schody na piętro niknęły w mroku.
Całą główną przestrzeń zajmowały ławy i stoły. I choć bohaterowie byli pewni, że słyszeli odgłosy rozmów i zabawy, to zaledwie jeden stolik przy palenisku był zajęty. Siedział przy nim wysoki, postawny mężczyzna w biało-czerwonym mundurze reiklandzkiego strażnika dróg. Czarne włosy zaczesane miał do tyłu, a na jego czole podróżni dostrzegli dwie wyblakłe blizny, z czego jedna przechodziła aż na policzek. Nie spuszczał z nich oczu od momentu, gdy pojawili się w sali, popijając z wolna jakiś napój z miedzianego kubka. - Słyszałem waszą rozmowę przy drzwiach - powiedział strażnik dróg spokojnym głosem. - Przewoźnik zaginął dziś rano. Prawdopodobnie rozprawiła się z nimi banda Wilhelma Szarego, okolicznego zbója. Dlatego tu jestem. Hans Grunwald. - Przedstawił się. - A wy, skąd i gdzie zmierzacie?
Nagle z zaplecza dobiegło ich głuche łupnięcie i wyskoczył stamtąd żylasty, tyczkowaty chłopak o wyłupiastych oczach. Przytargał ze sobą wiadro i zaczął zmywać podłogę przy szynku. Karczmarz zmarszczył brwi, zerkając na pomagiera, po czym spojrzał na nowoprzybyłych. - To co podać? Kucharza nie poczebuje, dobrze gotuje sam, więc bedzieta jeść to, co wam przygotuje - mruknął. Ewidentnie nie podobało mu się, że pojawili się jacyś nowi goście. - Wybaczcie gospodarzowi. Od zniknięcia przewoźnika nerwowy się zrobił i nie chce nikogo pod swoim dachem gościć. Nawet ja miałem problem, żeby mnie wpuścił. - Hans uśmiechnął się delikatnie, lustrując ich wzrokiem.
|