Darsus...
Nie da się ukryć, że miasto różniło się od Fabertery, przynajmniej takiej, jaką ją zapamiętał z lat wczesnego dzieciństwa. Ale trzeba przyznać, że pamiętał naprawdę niewiele, a Darsus miało w sobie pewien specyficzny urok, z którym zapoznawał się, ilekroć opuszczał dom swej kuzynki Aemelii, by załatwić coś dla niej, lub też umilić sobie spędzany w mieście czas.
A rozrywek było tu mnóstwo, pod hasłem 'dla każdego coś miłego'. Można było (mając pieniądze) jeść, pić, bawić się do samego rana, można było (nawet bez pieniędzy, a mając szczęście) bawić się do samego rana w towarzystwie pięknych kobiet.
Na to ostatnie Marcus w zasadzie nie mógł narzekać. Nie było tak, że każdej nocy miał inną (albo i parę innych), ale nie raz i nie dwa zdarzało mu się wrócić do domu nad ranem, wprost z ramion dziewczyny, z którą się bawił wieczorem.
Uważał tylko, by jego wybranka nie była przypadkiem siostrą lub córką któregoś z towarzyszy z oddziałów Darsus. Co prawda tamci znali się i na dobrej zabawie, i na uwodzeniu niewiast w różnym wieku, ale kochanka swej krewnej zatłukliby, lub zawlekli przed ołtarz.
Z racji młodego wieku Marcusowi nie odpowiadała ani pierwsza, ani druga opcja.
Z racji doświadczenia z kolei wybił Aemelii pomysł trzymania zapasów srebra pod paleniskiem, które to miejsce było tak typowe, że każdy poszukiwacz cudzego majątku tam właśnie poszukiwał ukrytego dobytku. Trzeba było znaleźć inne miejsce - łatwo dostępne i nie tak oczywiste.
I nie za obrazem na przykład.
Dobry humor opuścił Marcusa tego wieczora, gdy Aemelia opowiedziała historię swoją i Diossosa - tak różne, i tak podobne równocześnie.
I ponownie, gdy okręt z czarnym skorpionem przybił do nabrzeża Darsus.
Aemelia żywiła słuszne obawy. Gdyby tylko nadarzyła się odpowiednia okazja, Marcus ustrzeliłby Xalotuna. Niestety kuzynka miała rację pod jeszcze jednym względem - nawet gdyby jemu udało się uciec, to ucierpieliby, jako współspiskowcy, zarówno kuzynka, jak i jej podopieczny.
Trzeba było schować chęć zemsty głęboko do kieszeni i czekać na inną, bardziej sprzyjająca okazję.
"Jeżeli masz wroga, usiądź na brzegu rzeki i poczekaj, aż zobaczysz jego ciało płynące z nurtem."
Powiedzenie było mądre. Bardzo mądre, jednak zastosowanie się do niego wymagało dużo cierpliwości. Czy Marcusa stać na nią było?
Wyglądało na to, że powinien się uzbroić w poważny jej zapas.
* * *
Finał Wielkich Igrzysk oznaczał powszechną zabawę, a równocześnie początek końca interesów dla tych, dla których Igrzyska były źródłem dodatkowych zarobków - wielu gości równa się więcej zakupów. Ale wino stale lało się strumieniami i nic dziwnego, że wprowadzono zakaz noszenia broni. W alkoholowym zapale byłe złe spojrzenie mogło zakończyć się bójką, a potem sięgnięciem po miecze. Coś takiego zdecydowanie zepsułoby świąteczny nastrój.
Wino lało się strumieniami, ale nie wlał go w siebie tyle, by nagle miało go to zwalić z nóg.
Na wszystkie demony, Aemelia miała rację... Ktoś doprawił wino jakimś paskudztwem, pomyślał, gdy odtrutka zadziałała prawie natychmiast.
Kto, to się wnet okazało.
- Suczy syn - syknął z nienawiścią Marcus, przez ułamek sekundy podziwiając spustoszenie, jakie poczynił Xalotun. A potem ruszył biegiem w stronę wierzchowców.
I nie księżniczka była głównym tego powodem. Nie znał jej zbytnio i mimo tego, że ocaliła Aemelię nie ruszałby jak szaleniec przeciwko zgrai zbrojnych. Nie była jego krewną ni kochanką, a jaką nagrodę mógł dać książę za jej ocalenie? Z pewnością nie rękę księżniczki i pół księstwa na dodatek. Takie rzeczy zdarzały się tylko w bajkach.
Fakt, żal mu jej było, bo w łapskach Xalotuna jej los nie byłby najprzyjemniejszy, ale życia by nie straciła, najwyżej cnotę (jeśli nie stało się to dużo wcześniej). Potem książę by ją odkupił - za wygórowaną cenę. No ale takie były skutki, gdy się pod dach wpuszczało byle kogo.
Fakt, Marcus też miał kilka grzeszków na sumieniu, ale nigdy w życiu nie tknąłby córki swego gospodarza - bez jej zgody i zachęty.
No ale teraz miał okazję do wyrównania rodzinnych krzywd.
W biegu wyrwał jednemu z półprzytomnych wartowników topór - brata-bliźniaka topora jakiego sam używał - i już był przy koniach.
Kątem oka zauważył gotowy do jazdy rydwan, nie miał jednak zamiaru skorzystać z takiej podwózki. Nie wierzył w rydwany od dawna - od chwili, gdy był świadkiem, jak taki pojazd traci koło. Z woźnicy i pasażera nie było co zbierać.
W konie, swoją drogą, też nie wierzył zbytnio, no bo gdzie niby miałby się wprawiać w jeździectwie? Polując na Nordów czy bawiąc się w 'zabij mnie' z Nandalami? Ostatnio jednak trenował nieco i wiedział, jak się utrzymać w siodle.
Wybrał wierzchowca najlepszego - należącego do dowódcy straży. Temu koń nieprędko będzie potrzebny, a szybsze cztery nogi to szansa dopadnięcia uciekających nim dotrą do okrętu. Zerwał wodze z konowiązu, po czym raz-dwa znalazł się w siodle. Ledwo wsunął nogi w strzemiona okrzykiem i naciśnięciem kolan skłonił wierzchowca do biegu w ślad za uciekającą grupą.
Miał nadzieję, że wnet znajdzie się w takiej odległości, że zdoła kilka razy strzelić. A nuż Xalotun oberwie strzałą i spadnie? A nuż oberwie koń i zwolni? Zwierzęcia co prawda było szkoda, ale cóż... Nie było jego.