Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-11-2017, 21:51   #30
TomBurgle
 
Reputacja: 1 TomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputację
Kas zastąpił drogę uciekającemu stworowi. Goblin próbował go obejść, lecz nie docenił zasięgu ostrza. Po chwili został przyszpilony i częściowo rozsmarowany po fasadzie katedry.

- Ubite - zameldował Shoanti. Nie schował miecza. Obejrzał oba draśnięcia, ale były na tyle lekkie, że nie zamierzał nawet fatygować się ich opatrywaniem.
- Wszyscy cali? - zapytał. - Lepiej pójdźmy kupą. Lugir, sprowadzisz nas tą ścieżką, o której mówiłeś?

- Tam nie ma ścieżki, to po prostu urwisko - głos druida chaotycznie zmieniał się z chrapliwego, oślizgłego głosu trolla z powrotem na znacznie przyjemniejszy głos aasimara. Ręką wskazał kierunek - Idźcie, ja sprawdzę czy żyje - ruszył w kierunku mężczyzny do którego nie zdążył dotrzeć przed drugą falą goblinów - Chyba że widzicie więcej goblinów? -

- Chyba nie - odpowiedział Izambard, rzucając spojrzeniem na lewo i prawo - Z miasta nie słychać również niczego, więc chyba odparliśmy najazd. My również chyba się trzymamy, choć bogowie wiedzą jakiego zakażenia od tych można dostać - zerknął na półelfkę, a dokładnie na obwiązaną ranę ciętą na jej nodze - Musimy zapytać Ojca Zantusa o jakieś środki lecznicze bądź leczenie magiczne.

Mag podszedł niespiesznie do śpiewaka goblinów, niezgrabnie przewrócił go na plecy kosturem, i zaczął się przyglądać czy aby przypadkiem nie miał przy sobie niczego, co mogłoby wyjaśnić powód tego chaotycznego ataku. Koncept organizacji raczej jest obcy tym stworzeniom, a co dopiero przypuszczenie szturmu na jakieś miasto w biały dzień! Nie spodziewał się jednak niczego specjalnego, co sam zdołał podkreślić mruknięciem słyszalnym jedynie uważnym uszom: “Nie wiem nawet czego ja oczekuję po tych zielonoskórych”.

- Lugirze, zechcesz później mi opowiedzieć o swoich zdolnościach przemiany? - czarodziej zadał pytanie, w którym zdecydowanie było słychać zaciekawienie.

- Może kiedyś - klęczący nad umierającym aasimar nagle zaczął gwałtownie szukać czegoś po kieszeniach. Wyciągnął żelazną fiolkę i w pośpiechu wlał mężczyźnie w gardło szlamowatą miksturę. Rany leżącego się zasklepiły, oddech uspokoił, ale pozostał nieprzytomny.
- Weźcie go w bezpieczne miejsce! - druid zaczął machać do ocalałych biesiadników, wymownie patrząc na ojca Zantusa. Kto jak kto, ale on powinien mieć dość miru by takie coś zorganizować.

I faktycznie miał, bo to z jego polecenia akolici biegali teraz jak poparzeni. Przyprowadzali do kapłana mniej lub bardziej rannych, układając ich na skórach i płachtach zdartych ze straganów. Na krzyk Lugira dwóch chłopaków od razu ruszyło po wskazanego przez białowłosego mężczyznę. Brak goblinów w okolicy dodawał im animuszu. Zresztą Izambard miał częściowo rację - odgłosy z miasta, a zwłaszcza te irytujące pieśni, mocno przycichły. Choć nie umilkły zupełnie. Jakiś goblin wyskoczył właśnie przez okno jednego z domów i pogonił za uciekającym mu psem. Gdzieś z oddali dobiegały ciągle pokrzykiwania, szczęk oręża i piski goblinów. Tu na placu wyglądało na to, że jest najspokojniej. Nie licząc dwóch płonących wozów. Dobrze, że oba stały wystarczająco daleko domostw, aby te nie zajęły się od ognia. Ten w uliczce zresztą już mieszkańcy Sandpoint usiłowali ugasić.

Izambard przyjrzał się bliżej powalonemu śpiewakowi. Niewiele różnił się od innych goblinów. Jego zbroja miała więcej metalowych elementów, w uszach znajdowało się więcej kolczyków, a obok ciała oprócz zakrzywionego noża leżały krótki łuk oraz bicz. Oprócz tego miał kilka dziwnych fetyszy z zasuszonych części zwierząt - chyba psów i goblini symbol, oznaczający przynależność lub coś w tym stylu. No i sakiewkę, z zawartością dwudziestu złotych monet oraz miksturę u paska. Nic więcej nie znalazł. No ale, chyba nie spodziewał się rozkazów na piśmie, prawda?

Kilyne w tym czasie zdążyła obejść pobliskie stragany i namioty. Do owinięcia ran znalazło się tam wystarczająco dużo tkanin, choć niewiele pożytku dawały obecnie czarnowłosej narzędzia czy sprzęty gospodarstwa domowego. Albo fragmenty zwierząt - głównie ich skóry. Tylko jeden kupiec w tej okolicy sprzedawał błyskotki, głównie tanie i jarmarczne. Miał jednak także trochę jedwabiu i sporo ładnie wyglądających amuletów i kamieni na rzemieniach.

Kiedy już mieli się zbierać, to nie od strony dalekich odgłosów z głębi miasta, a od północy dobiegło ich wyraźne i bliskie wołanie o pomoc. Męski głos powtarzał co chwila "pomocy!", a wśród tych okrzyków przebijały się wysokie piski i wrzaski, a także psie ujadanie i szczekanie.

Okrzyki zastały druida z nową werwą zbierającego goblińskie uzbrojenie i błyskotki. Na szybko zarzucił tobołek na plecy i wyciągnął w stronę towarzyszy ostatnią leczniczą miksturę, zdobycz z wczorajszego dnia.

- Biegniemy przez chatkę czy prosto tam?

- Ten ktoś nie dożyje pomocy, jak nie ruszymy tam zaraz! - odparł szybko Shoanti. Chwycił mikstrurę, ale tylko po to, by podać ją Kilyne. Sam pobiegł ku ulicy wychodzącej z placu na północ, trzymając się jednak blisko domostw, by najpierw z ukrycia policzyć przeciwników.

Krzyk zastał Kilyne właśnie owijającą się nową zieloną, jedwabną chustą. Przez ramię przewieszone miała jeszcze dwie kolorowe, a czarną wsadziła za pasek. Odwróciła się w stronę krzyku z niewielkim grymasem niezadowolenia. Kas miał niestety rację, z żalem więc porzuciła od razu dalsze poszukiwania i pobiegła w stronę ciała śpiewaka, które przeszukiwał Izambard, w międzyczasie łapiąc rzuconą jej miksturę oraz zwalniając kiedy udo odezwało się bólem.

- Podaj mi łuk! - krzyknęła już w drodze do czarodzieja. Łuk i strzały to było to, czego jej brakowało. Trzymanie się za plecami kompanów brzmiało jak dobry plan.

Krzyki wyraźnie przerwały inkantację prostego zaklęcia wykrycia magii na gobliniej miksturze. Jeśli było jeszcze więcej zielonoskórych w mieście, to trzeba było je unieszkodliwić jak najszybciej nim wyrządzą jeszcze więcej szkód. Porzucił i złoto, i miksturę tam gdzie je znalazł, mając obecnie ważniejsze rzeczy na głowie. Wziął za to od krzykacza… łuczek oraz strzałki i podał je półelfce.

- Nie zrób sobie tym krzywdy. Nie wiemy jak bardzo jest to wytrzymałe - stwierdził po przekazaniu pożądanych przedmiotów i pobiegł w stronę nawoływania. Łuk rzeczywiście nie wyglądał na arcydzieło, ale na kilka strzałów powinien wystarczyć. No i pozwalał zachować niezbędną rannej i odrobinę kulejącej Kilyne odpowiednią odległość od wroga.

Nie musieli daleko biec. Na następnej ulicy, prowadzącej prosto do otwartej szeroko bramy, tuż przy drugiej gospodzie Sandpoint - Białym Jeleniu - ujrzeli kolejną zgraję goblinów. Trzy wyskakiwały właśnie zza wozu i rechotały szczęśliwie, obserwując jak czwarty z nich przebija myśliwskiego psa drzewcową bronią. Wyglądał niczym ich dowódca, siedząc na goblińskim psie: skrzyżowaniu paskudnego, zajadłego kundla i oskubanego z sierści dzika. Wszystkie pokurcze odwrócone były do nich tyłem lub bokiem, całą uwagę kierując na wydające ostatni skowyt zwierzę oraz ukrytego za beczką z deszczółką mężczyznę. To on krzyczał, wzywając pomocy. Pozbawiony broni próbował przestawić beczkę tak, żeby stanowiła jakąkolwiek ochronę. W dłoniach miał tylko jakiś patyk, kompletnie nieprzydatny przeciwko zajadłym, liczniejszym wrogom.

- No by was pokręciło, wściekłe pokurzcze - druid zatrzymał się, kiedy z praktycznej oceny sytuacji wyszło mu jak nieduże szanse miał mężczyzna. Nabrał powietrza i wskazując pałką trawiaste podłoże między napastnikami wysapał zaklęcie. Trawa i drobne zielska drgnęły i rzuciły się łapiąc gobliny za kolana.
- Łapcie kamulce, jak tacy cwani - białowłosy wyciągnął zza pazuchy procę i zerknał na towrzyszy.

- … Same problemy - westchnął Izambard, szybko oceniając położenie przeciwników. Przygotował ostatniego asa ze swojego arsenału magicznego, planując szybko powalić wodza na ziemię… Ale zaczęła wyrastać przed nim jakaś puszcza.
- Tego nie było w planie - mruknął mag, podrapawszy się po głowie i zaczął się powoli zbliżać na odpowiednią odległość, odzywając się do druida - Przesuń te zarośla troszkę dalej w ich stronę, Lugirze!

Kilyne nie potrzebowała skomplikowanych planów. Miała teraz łuk! Szczerząc zęby niczym ten gobliński pies, napięła cięciwę i wypuściła pierwszą strzałę w to zwierzęce obrzydlistwo. Jak można było w ogóle dotykać tego czegoś? Miała nadzieję, że te roślinki atakujące pokurcze przytrzymają je na tyle długo, że nie trzeba się będzie zbliżać.

Shoanti zaś, nie mając łuku ani nie znając się na czarach, zawahał się chwilę. Mógł czekać aż jego kompani przetrzebią wraże szeregi, lecz tego z kolei mógł nie doczekać osaczony człowiek, któremu przybyli z odsieczą. Ruszył zatem biegiem na goblińskiego jeźdźca, wrzeszcząc:
- Hej! Tutaj, ścierwa!
Zatoczył przy tym tylko lekki łuk w lewo, żeby nie blokować pola widzenia pozostałym.

- Pomocy! - pierwszy zauważył ich chowający się za beczką mężczyzna, jednocześnie skutecznie unikając wściekłego ataku trawy. Pędy, pnącza i każdy fragment zieleni zaatakowały wszystko co żyło. Pies wraz z jeźdźcem szybko odskoczyli, podobnie uniknął jeden z goblinów, wskakując na koło wozu. Dwa pozostałe jednakże zostały skutecznie złapane i unieruchomione przez roślinność. Wraz z krzykiem Kasa również w pełni zainteresowały się nadciągającymi przeciwnikami. Zwłaszcza, kiedy pocisk Kilyne okazał się zabójczo skuteczny, przebijając na wylot szyję paskudnego zwierzęcia, które tylko zacharczało, zrobiło dwa chybotliwe kroki i padło na ziemię. Jeździec zdążył zwinnie zeskoczyć, krzycząc wściekle. Mężczyzna wołający pomocy stał się teraz dla zielonoskórych celem zdecydowanie drugorzędnym. Czarnowłosa z zaskoczeniem spojrzała na zabrany goblinowi łuk. Spodziewała się, że pęknie, a nie okaże się tak celny. Nie namyślając się długo napięła ponownie cięciwę, tym razem celując w jeźdźca. Zamierzała wykorzystać to chwilowo szczęście ile się tylko dało.

Druid nieśpiesznie podbiegł bliżej, zakręcił procą aż zafurkotało, i wypuścił polny kamyk w stronę bliższego z oplątanych goblinów.
A czarodziej po prostu podszedł na granicę roślinności. Stanąwszy przed goblińskim jeźdźcem, zaczął wypowiadać niezbyt skomplikowaną tajemną frazę, spisując dziwną, kolorową runę w powietrzu, która rozbłysnęła wszystkimi kolorami tęczy, oblewając obszar przed czarodziejem feerią dzikich, mieniących się barw.

Goblin zagapił się na to, zamrugał… i z wrzaskiem zaszarżował przez kolorową chmurę, wpadając prosto na czarodzieja i przebijając go swoją drzewcową bronią. Izambard poczuł potężny ból w okolicach brzucha, który niemal pozbawił go przytomności. W tym samym czasie Kilyne puściła cięciwę… a ta z nieprzyjemnym dźwiękiem zerwała się! Pocisk poleciał w ziemię. Dobra passa skończyła się zanim w ogóle mogła się zacząć. Kamień z procy druida także minął swój cel, za to jeden z goblinów wyswobodził się z oplatającej go trawy. Ten, który uniknął tego wcześniej, zeskoczył z koła wozu i pognał na wieszcza, wymachując przy tym kundlociachaczem. Rośliny złapały go znowu, kiedy już był przy czarodzieju.

Co Izambard sobie myślał podchodząc tak blisko, zamiast trzymać się bezpiecznych tyłów? Kas nie miał teraz czasu się nad tym głowić, o jego zdziwieniu świadczył tylko wyraz twarzy. Zamachnął się mieczem od góry, ale spieszony gobliński kawalerzysta był szybszy. Ostrze barbarzyńcy opadło na niego już po tym jak włócznia wbiła się w trzewia maga. Mimika Kilyne mówiła to samo. Z zaskoczenia nie poczuła nawet złości na rozpadający się gobliński łuk, który cisnęła na ziemię. Mając nadzieję, że to był ostatni wybryk czarodzieja i teraz już pójdzie rozum do głowy, wyciągnęła sztylet i ostatnią gwiazdkę, przeklinając się za nie odzyskanie pozostałych z ciał zabitych. Zaczęła się zbliżać, licząc na odsunięcie się Izambarda i odsłonięcie pokurcza, który go ranił i tak skutecznie unikał oplątania. I owszem, mag odsunął się daleko, bardzo daleko, zupełnie poza zasięg prymitywnego oręża. Adrenalina redukowała odczuwanie bólu do poziomu widocznego jedynie na skrzywieniu na twarzy oraz obmacywaniu ciężkiej rany. Jego myśli, ciągle atakowane przez bardziej naglące potrzeby, były jednak zajęte czymś zupełnie innym. Zaklęcie… nie zadziałało tak jak powinno. Jak do tego doszło? Zielona pokraka musiała odwrócić wzrok w odpowiednim momencie, by się obronić przed czarem zwalającym z nóg nawet silniejszych wojowników. Po goblinach nie można było się jednak niczego spodziewać, były nieprzewidywalne, a to…
Ała.

- Kraa! - lotem pikującym znalazł się w pobliżu swego mistrza Mesmir, odczuwając jego ból - Kra! Takimi zaklęciami się, kra!-nie ryzykuje!
- Mieszkaniec Sandpoint był w niebezpieczeństwie, musiałem spróbować - mruknął, osuwając się na ziemię pod jakimś budynkiem. Zbadał pobieżnie swoją ranę i uśmiechnął się kącikiem ust - Wyliżę się z tego. Pomóż Chasenquah’owi.
- Krraaaas! Się kraa-obi! - zameldował kruk, odlatując w stronę wojownika.
Widząc że sprawa szybko przeszła z bezpiecznego strzelania do unieruchomionych goblinów na życia ważące się na ostrzu noża, z cichym warczeniem zaszarżował na plecy bardziej odsłoniętego goblina.

Atak Chasequaha pokazywał, że niektóre sprawy należało załatwiać brutalną siłą, a nie efektownymi zaklęciami. Miecz trafił w małego przeciwnika, który przeżył tylko dzięki zbroi. Kawałek naramiennika poleciał gdzieś na bok, wzmacniana metalem skóra została przecięta, popłynęło dużo krwi. Lecz goblin ciągle stał. Wydawało się przez krótki moment, że przecinająca powietrze gwiazdka zakończy jego żywot definitywnie, lecz zielonoskóry uchylił się w ostatniej chwili i szuriken z brzękiem odbił się od pancerza, nie przebijając go. Przynajmniej jednak już-nie-jeździec stracił zainteresowanie czarodziejem liżącym rany pod budynkiem - zamiast tego dziabnął prymitywną gizarmą Kasa, ale ten w ostatniej chwili odbił zmierzające w jego trzewia ostrze. Przy okazji pokurcz odsunął się od próbujących ciągle go łapać traw.

Ten zielonoskóry, któremu udało się już wcześniej oswobodzić, teraz przedzierał się do schowanego za beczką mężczyzny, który nieco za dużo uwagi poświęcił obserwowaniu toczącej się walki. Stwór zaszedł go od boku i ciachnął nożem. Co gorsza najwyraźniej człowieka złapały wściekłe trawy, którym pokurcz tym razem umknął. Pozostałe dwa gobliny skutecznie wyszarpywały się z roślinnych więzów. Ten dalszy uznał, że woli wybrać łatwiejszy, bezbronny cel i zbliżał się do niego.
Drugi chyba próbował ucieczki, ale Lugir dogonił go bez większego trudu i powalił ciosem w plecy, łamiąc kręgosłup potwora.
Gizarma wyrównywała trochę szanse goblina w starciu z dzierżącym półtoraręczny miecz barbarzyńcą. Ale tylko trochę. Ranny zielonoskóry i tak miał szczęście, że w ogóle przeżył cios Kasa, bo to rzadko się zdarzało.

- Lugir, usuń żesz to zielsko! - zawołał Shoanti, chwytając miecz oburącz i nacierając, żeby dobić goblina.
Druid tylko zamaszyście kiwnął głową na potwierdzenie, nie chcąc zdradzić goblinowi że właśnie zachodzi go zza pleców. A zaklęcie faktycznie zwolnił w momencie kiedy towarzysze natarli na pozostałe gobliny. Czarodziej w międzyczasie zaczął szukać jakiejś broni dystansowej, mając nikły cień nadziei, że znajdzie jakąś losową strażniczą kuszę.

- Kraa! Pomagam! - kraknął kruk nad uchem barbarzyńcy cały czas klepiąc go swoją ptasią nóżką po ramieniu.

Kilyne spojrzała na ranę na swoim udzie, potem na marny sztylet. Nie zachęcało to do szarży na gobliny, dlatego powoli zbliżała się w stronę pokurcza walczącego z Kasem. W razie czego mogła pomóc, lecz bardziej liczyła na znalezienie broni. Swojej gwiazdki, jakiegoś łuku lub w ostateteczności nawet tej gizarmy.

Pozbawiony psa goblini jeździec nie zamierzał łatwo złożyć broni i gdyby Kas był sam, walka mogłaby jeszcze chwilę potrwać. Zielonoskóry unikał szybko i zwinnie, a nawet kontratakował. Obaj walczący sparowali swoje wypady, ale wtedy nadbiegł od tyłu Lugir i jednym ciosem zakończył sprawę definitywnie. Kilyne mogła spokojnie przejść nad zwłokami nie martwiąc się o utratę zdrowia, a jej oczy dostrzegły zarówno szurikena, jak i łuk wraz ze strzałami, które jeździec zgubił w trawie zeskakując z zabitego przez nią psa. Izambard miał mniej szczęścia, jedyne co miał na podorędziu to zawiniątko z kundlociachaczami, które zostawił druid zanim ruszył do ataku.

- Pomocy! Pomocy! Aaaaa! - wrzeszczał coraz głośniej zdesperowany mężczyzna. Zajęci swoimi problemami przez chwilę nie zwracali na niego uwagi. Teraz stał na beczce i próbował przeskakiwać nad tnącymi go ostrzami obu pozostałych przy życiu goblinów, które rechocząc próbowały pociąć go na tyle, aby spadł do nich na dół.

Tęgie razy rozdawane goblinom dębową pałką przez goblina miały się niedługo skończyć z prozaicznego powodu - braku celów. Tymczasem jednak druid szybkim spojrzeniem upewnił się, że zapoatrznie ran czarodzieja nie jest najrychlejszą potrzebą - było nią odpędznie goblinów od mocno już rannego biedaka. Zabrał się do tego w rozsądny - w swoim mniemaniu - sposób i zamiast biec na wprost na gobliny i zderzyć się z Kasem i Kyline, burknął magiczną sylabę i niczym pędzący wilk przegalopował na czworaka między wozem a stosem pakunków, wyskakując za plecy jednego z goblinów.
- Jeszcze chwila! - krzyknął do mężczyzny.

Kas nie zwlekając ani chwili zaszarżował na plecy drugiego pokurcza. Starcie było praktycznie rozstrzygnięte, ale zupełnie pozbawione instynktu samozachowawczego gobliny mogły jeszcze zdążyć zabić bezbronnego człowieka. Jak najszybsze zatłuczenie ich było jedynym rozwiązaniem.
- Waaaargh! - zawył dziko Shoanti, by zwrócić na siebie ich uwagę.

Kilyne nie zastanawiała się ani chwili, z dwóch broni wybierając łuk. Podniosła go wraz ze strzałą, przykucając na trawie. Nieduże rozmiary broni pozwalały naciągnąć ją i wypuścić strzałę z tej pozycji. Celowała w tego goblina, którego w tej chwili nie zasłaniał żaden z towarzyszy.
Rozpędzony Lugir odbił się od koła wozu i runął z góry na goblina, próbując maczugą wgnieść pokurcza w ziemię. A ten jakimś cudem dostrzegł go kątem oka i uskoczył w bok, chichocząc… prosto na strzałę czarnowłosej. Grot przebił jego pierś, a chichot przez moment nie wiedzącego co się dzieje zielonoskórego zakończyły czerwone bąbelki. Po tym goblin padł i nie mógł widzieć, jak ostatniego pobratymca morduje Chasequah. Barbarzyńca zahaczył swoją ofiarę zaledwie końcówką miecza, ale to wystarczyło, aby przeciąć wystarczającą ilość naczyń krwionośnych. Potworowi udało się jeszcze zrobić kilka kroków, zanim padł.

A zaraz za nim mężczyzna, który spadł z beczki na trawę dysząc głośno z zamkniętymi oczami i trzymając się za pocięte nogi. Nie wydawał się szczególnie mocno ranny. Choć krwawił z zadanych mu przez gobliny ran to wszystkie wyglądały na płytkie.
 
__________________
W styczniu '22 zakończyłem korzystanie z tego forum - dzięki!
TomBurgle jest offline