Gaston :
Widząc co się dzieje z dzieckiem giermek w panice wyciągnął miecz gotów przeszyć je jednym sztychem razem z matką. Byle tylko pozbyć się zagrożenia z ich strony. Krwawiące rany, pogryzienia, rozlewający się tatuaż, wszystko to mówiło mu, że trzeba pchnąć, by ratować siebie i innych. Ale ... nie mógł. - Na bogów przecież to dziecko ... chore... chore dziecko. – szeptał pobielałymi wargami.
Opuścił ostrze. Dłonie mu drżały. Z jakąś fatalistyczną pewnością wiedział, że będzie tego żałował, ale nie mógł się zdobyć na zamordowanie matki i dziecka z zimna krwią. Wtedy jego uwagę przykuł hałas. Spojrzał w jego kierunku, by ujrzeć akolitę, który w szaleństwie dźgał pierś mężczyzny.
Gaston zacisnął szczęki, aż do bólu. Pewnie chwycił miecz. Widok wroga pozwolił mu odzyskać równowagę. Wrogiem był każdy kto zabijał bezbronnych. - Bretooon ! – wrzasnął, aż kilku ludzi umilkło patrząc na niego ze strachem.
W trzech susach był już przy akolicie.
Zamachnął się zbijając wężowe ostrze szaleńca, by w następnej chwili wyprowadzić jelcem cios w sam środek przekrzywionego łba. Włożył w ten cios tyle siły i wściekłości ile miał. Przeciwnik zatoczył się do tyłu, a jego głowa groteskowo przekrzywiła się w drugą stronę. - Giń sukinsynu ! – wrzasnął Gaston wyprowadzając szerokie cieńcie, które miało akolitę pozbawić głowy.
Choć przez chwilę nie miał wątpliwości co ma robić. |