Kiejstut zaimponował Przemysławowi trudną techniką parafrazowania pytań, postanowiła więc jeszcze trochę podrążyć temat nie żałując gorzałki i piwa oraz kawałków kaszy i mięsiwa. Za wszystko zamierzała zapłacić wedle lokalnej taryfy.
Zdziwił się natomiast, że skoro cyrulik wie, że Jaromir na złoto zakonne się porywa, to czego z drugiej strony w wąpierza obecność wierzy. Jakoś się Przemysławowi nie wydawało, aby dwie te rzeczy miały na zakonników spaść na raz. No, a jeśli zaś złemu służą, to ten ich zapewne przed rycerskim mieczem obroni, czyż nie?
Przemysław napomknął też niby przypadkiem, że strach to plotki powszechnie potwierdzać o bestyi, a raczej morde w kuble trzymać i modlić się, aby Jaromir zamiary swe porzucił. Przemysław słyszał, że czasem na modłę włoską na sługusów wąpierza się poluje szukając ich pośród mieszkańców. Metoda ta rzekomo jest prosta i absolutnie skuteczna, bo sług złego ogień się nie ima w żaden sposób, trzeba więc jedynie podejrzanego ogniem zająć i jeśli płonie jako te sosnowe gałęzie, znaczy to, że niewinny nijak i czysta jego dusza dostąpić może rychło zbawienia. Jeśliby się zaś nie palił tedy egzorcyzmy odprawić trzeba i innymi instrumentami gada, życia pozbawić. Jako, że zakonników mało, a podejrzenie bestyi jest, zapalony poszukiwacz rzeczywistego zła może i okolicznych mieszkańców w tej sprawie przesłuchiwać.
Gdyby Kiejstut z Małomirem pytali, Przemysław był w drodze do Inkwizycji, która to podobno na dniach w Płocku ma się zebrać. Wuj jego i imiennik znany w mieście krawiec z ojcem korespondował, cyrulikiem miejskim licząc, że Przemysława uda się koło tej szacownej instytucji osadzić, choćby do pisania i czytania. Przy uczonych mężach, zawsze jakaś robota, ku nauce młodego pokolenia się znajdzie. To jednak, gdyby ich ciekawość poniosła.
W liście owym żadnych wieści o wąpierzu w Płocku nie ma. Jest bestyja jakaś, po lasach atakująca, ale nie wąpierz, a bies wilkokształtny jakiś, co bardziej zagryzie niż krwi upije. Tako ludzie gadają, a o żadnym wąpierzu nic nie słyszał.