Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-12-2017, 13:59   #105
Bounty
 
Bounty's Avatar
 
Reputacja: 1 Bounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputację

Łup!
Łup!
Łup!

Łomotanie rozległo się nie wiedzieć skąd i gdzie: w rzeczywistości, czy pod ich czaszkami. Ledwo pamiętali jak dotarli do Warsaw. Przed oczami, gdzieś w podświadomości, tkwiły im wciąż obrazy z poranka przy nieczynnej stacji metra. Mgliście kojarzyli, że przyjechał tam jeszcze Dale, zaniepokojony o Liz, ale wtedy wyjaśniło się, że odebrał ją jej chłopak. Załadowali się więc do Zgonowozu, w czwórkę z całym sprzetem ledwo w nim mieszcząc. Anastazja przysnęła po drodze na kolanach Billy’ego, pozostali wtuleni w futerały instrumentów. Nie mieli nawet siły wyładować klawiszy i perkusji. W milczeniu wtoczyli się jakoś na górę i dowlekli do łóżek. W salonie coś strasznie cuchnęło, więc Anastazja wprosiła się do Rebel Yella, choć wolny był też pokój Howl. Chris prawie rozbebeszył kanapę nim odkrył źródło smrodu – było to gnijące pół krewetki wciśnięte tam przedwczoraj przez Hana. Innego dnia może nawet doceniłby dowcip.
Teraz, obudzony otworzył oczy. Była 13:09.

ŁUP!
ŁUP!
ŁUP!

Łomotanie było jednak całkiem rzeczywiste. Drzwi mieszkania zadrżały od kolejnego uderzenia. A po chwili wszyscy poza Anastazją dostali na holofony wiadomość od Boba, krótką, ale treściwą:
„Gliny po was idą!”
Zza drzwi odezwał się zaś męski głos:
- Otwierać! Policja!




Howl



Łup!
Łup!
Łup!
- łomotało serce Howl.
Benzodiazepiny i alkohol to już niebezpieczne połączenie a Patrick oferując jej mocne prochy na zaśnięcie nie wiedział, że zażyła jeszcze kokę. Mogło to się skończyć kiepsko. Na szczęście gdy kładła się spać koka prawie z niej już zeszła a pijana była bardziej wydarzeniami nocy niż alkoholem.
Na plaży wypili może ze dwa drinki, rzeczywistość na chwilę stała się tam na tyle przyjemna, nabrała kolorów tak, że nie trzeba było jej chemicznie ubarwiać.
Na niezbyt długą chwilę.
Wstający dzień wymazał piękną noc niczym miraż, słońce wydobyło z mroku brud tego świata i kazało nań patrzeć. I o nim śnić. Howl śnił się nachylający się nad nią Dale, który nagle zamienił się w Melomana z ostrym nożem w dłoni. Miał jej właśnie powiedzieć jaki tekst wytnie na jej ciele, gdy się obudziła.
Serce jej waliło i była cała zlana potem, choć w pokoju działała klima i było przyjemnie chłodno. Przez rolety sączyło się mocne dziennie światło, przypominając o gorejącym piekle na zewnątrz.
Pęchcerz zmusił Howl do zwleczenia się z łóżka i poczłapała do łazienki obok pokoju gościnnego na piętrze wiktoriańskiego domu. Z parteru dobiegała muzyka klasyczna.
Zegar w korytarzu poinformował ją, że jest pięć po trzynastej.
Spała więc ledwo sześć godzin. Opakowanie benzo wołało zza drzwiczek szafki w łazience:
- Weź mnie! Weź mnie!
Howl chwilowo oparła się pokusie i siedząc na sedesie sprawdziła holofon. Zastała na nim kilka nieodebranych połączeń i wiadomości: od brata, matki i znajomych. Wszyscy słyszeli już o nowym ataku Melomana i pytali czy wszystko w porządku. Matka dodała, że kończy sprawdzać kontrakt.
Napisał również Simon:
„Słyszałem właśnie, że ten skurwiel zabił po waszym koncercie… mam nadzieję, że nic ci nie jest. Odezwij się pls. Pogrzeb Didi jutro o 12 na cmentarzu Hills of Eternity. Morgana u mnie była. Dziękuję, że przyjechałaś do mnie w czwartek, przepraszam, że piszę dopiero teraz.”
Howl właśnie skończyła czytać, gdy dostała nową wiadomość. Od Boba, właściciela Warsaw.
„Gliny po was idą!”






Rosalie


Łup!
Łup!
Łup!

Rosalie obudziło walenie zza ściany. Próbowała je zignorować, przykrywając głowę poduszką i zakładając stopery, ale na dłuższą metę nic nie pomagało. Wreszcie zwlekła się z materaca i mrużąc oczy uchyliła kotarę zasłaniającą jej kanciapę od strony dawnej szyby wystawowej, wychodzącej na galerię i hol centrum handlowego. Niemal tuż przy jej oknie na świat dwóch mężczyzn zbijało jakieś deski. Po drugiej stronie holu inni ludzie cięli metalowe płyty z wwiercającym się w uszy dźwiękiem.
Jeszcze inni nosili meble, lub pchali supermarketowe wózki wypchane dobytkiem. To wszystko było jak człowiek-sąsiad z internetowych memów (z wiertarkami zamiast rąk i młotkiem w miejscu głowy) zwielokrotniony po tysiąckroć.
Alamo zawsze przypominało ogromne mrowisko, lecz dziś wyglądało jak mrowisko, w które ktoś włożył kij i zamieszał. Sporo osób się wyprowadzało, ale większość mieszkańców chyba szykowała się do obrony, jak do oblężenia jakiejś średniowiecznej twierdzy. W tej sytuacji domaganie się ciszy nosiłoby znamiona sabotażu. Było już zresztą po trzynastej.
Rosalie nie pozostało więc nic innego jak wreszcie skapitulować przed rzeczywistością i wstać.
W mieszkaniu-sklepie też panowało zamieszanie. Państwo Ling – chińska rodzina z dwójką dzieci – właśnie się pakowali, wynosząc pudła ze swojego pokoju na zagracony korytarz. Anastazji i Olivera ani pary sąsiadów-Latynosów nie było nigdzie widać, podobnie jak Henry’ego – męża Lily. Staruszka siedziała w kuchni produkując hurtowe ilości kanapek.
- Hej Rosie! – pomachała do tatuażystki nożem z pastą serową. - Robię żarcie dla chłopaków budujących barykady. Normalnie czuję się jak w trzydziestym trzecim – uśmiechnęła się szeroko.
Rosalie dopiero po chwili skojarzyła. Bunt Niszczycieli Maszyn. Miała wtedy sześć lat, wystarczająco by pamiętać barykady, czołgi i roboty kroczące na ulicach.
- A, słyszałaś? – podjęła monolog Lily. - Ten morderca znów zaatakował. Po koncercie zespołu Anastazji. Ale nie zabił jej, tylko jakąś DJ-kę. Wyciął jej tekst ich piosenki, tej o Garrym Calahanie.





Liz


Łup!
Łup!
Łup!

Do głowy Liz wdarł się rytmiczny odgłos. Niezbyt głośny, jakby dobiegający zza ściany. Po chwili się powtórzył, zmuszając ją do podniesienia ciężkich powiek. To co ujrzała sprawiło, że otworzyła oczy szeroko a serce zabiło jej mocniej.
To nie było mieszkanie Johna.
To nie było żadne znane jej miejsce.
Małe, podłużne pomieszczenie wyglądało jak wnętrze przyczepy lub domku kempingowego. Stolik, dwa krzesła, miniaturowa kuchnia. Dalej drwi, zapewne do łazienki i wejściowe, oba zamknięte. Oraz łóżko, w którym leżała Liz, nakryta lekkim kocem. Wszystko pogrążone w półmroku. Beżowe rolety wpuszczały do środka tylko tyle światła, by dało się stwierdzić, że jest dzień.
Odruchowo rozejrzała się za holofonem. Nie było go na szafce przy łóżku ani nigdzie w zasięgu wzroku. Na stoliku leżały za to duże, dziwne gogle do VR.
A w tle łupania Liz usłyszała jeszcze szum. Nie był to jednak znajomy szum ulicy a coś, czego nie słyszała od bardzo dawna.
Szum drzew.
 

Ostatnio edytowane przez Bounty : 03-12-2017 o 14:23.
Bounty jest offline