"Kopyto jednorożca".
Nazwa brzmiała dwuznacznie.
Jednorożca można było spotkać równie często, jak dziewicę w burdelu. Czy więc na dobre jedzenie było tu rzadkością? Albo takie twarde, jak znajdujące się w nazwie kopyto? A może wprost przeciwnie? Może będą tu same smakołyki, rarytasy?
No ale żeby się dowiedzieć, trzeba było wejść i przekonać się na własnej skórze.
A jeśli prawdą było to, co prawili wieśniacy, to lepiej było korzystać z okazji i jeść, póki jeszcze karczma stała. Nieraz zdarzało się, że banda, gdy zbytnio urosła w siłę, wychodziła z lasów i paliła to, czego nie zdołała zabrać ze sobą.
Rozmyślania o jedzeniu, którego nie trzeba było pichcić na własną rękę, przerwało pojawienie się rycerza Wiecznego Ognia.
Moran zwykle trzymał się z dala od takowych, uważając ich za ograniczonych umysłowo fanatyków, czego zresztą nigdy żadnemu nie powiedział ani prosto w oczy, ani za ich plecami.
Ten co prawda był nadspodziewanie uprzejmy, co wcale nie znaczyło, że podobnie uprzejme myśli czaiły się pod chronionym przez stal czerepem. Ale z zachowania widać było, iż w niezłej się sir Deverell znalazł potrzebie. W desperacji, można by rzec nawet. Najwyraźniej zadanie wyłapania leśnych bandytów przekraczało możliwości pana rycerza, któren wszelkich możliwych sposobów zaczął się chwytać.
Zsiadał z konia, by z góry na rozmówcę spoglądać. Zresztą i tak nie mógłby konno do gospody wjechać.
- Moran - przedstawił się, co mogło być tak imieniem, jak i nazwiskiem. - Może wejdziemy do środka, by sprawę omówić? - zaproponował.
Chociaż sam częściej ratował od śmierci, niż kogo w jej objęcia wysyłał, to miecz nie od parady nosił. A chociaż bandyci nieraz pacjentów mu dostarczali, to i bez tego dosyć miał roboty, a nikt zagwarantować nie mógł, że sam się ofiarą jakowyś nie stanie. Wszak wszyscy wiedzieli, że lepiej zapobiegać... |