Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-12-2017, 23:25   #95
Grave Witch
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację
“Dotrzeć do królowej”. Zadanie to nie było proste i w normalnych okolicznościach, gdy zaś dach sali balowej lada chwila miał runąć na głowy gości, w tym i tą, należącą do gospodyni, zadanie to osiągnęło rozmiary niemożliwego. Krzyki rannych i umierających niosły się wysoko, a przynajmniej na tyle wysoko, na ile pozwalał z każdą mijającą sekundą niżej się znajdujący, sufit. Ci którzy byli w stanie, salwowali się ucieczką. Niektórzy zostawali by pomóc tym, którym mniej się poszczęściło, a których była zdecydowana większość. Inni po prostu trwali w miejscu, zbyt zszokowani atakiem by zdobyć się na jakikolwiek ruch, czy to ratujący życie ich, czy tych, którzy byli w pobliżu.

Świta królowej, a przynajmniej ci, którzy się na nogach trzymali, natychmiast zajęli się swą władczynią. Kordon ciał, odgrodził Eliseę od gości, a także tych dworzan, którzy próbowali się do królowej przedostać. Zaraz też wszyscy ci, którzy władali magią, poczuli silną falę zaklęć, jaka otoczyła miejsce, w którym Ellisar ostatnio widział gospodynię.
Za swoimi plecami, elf czuł niemalże, oddech wilkołaka, który posłuchał jego polecenia i najdelikatniej jak mógł próbował przetransportować Sintari do władczyni królestwa. Na niewiele jednak owe starania się zdawały. Co chwilę zarówno nogawki jego spodni, jak i spodni barda, chwytane były przez dłonie tych, którzy nie byli w stanie o własnych siłach wydostać się z sali. Którzy widzieli w nich swych wybawców i nie dopuszczali myśli, że to nie po nich idą, nie im pragną pomóc i to nie ich życie ma zostać ocalone. Mężczyźni, kobiety i dzieci. Starzy i młodzi. Na bal zaproszono przedstawicieli każdej płci, wieku i niemal każdej rasy. Jak przez owe morze ofiar miał jeden elf i jeden wilkołak przedrzeć się by dotrzeć do jedynej na sali osoby, która zdawała się liczyć?

Nie mogli. Odpowiedź była brutalna ale i prawdziwa. Nigdy nie mieli na to szansy. Nim dotarli w pobliże miejsca, chronionego przez kordon wiernych królowej istot, jej już tam nie było. Puste miejsce na posadzce zabarwione było krwią, tak samo czerwoną jak innych gości, bynajmniej nie mającą w sobie nawet najdelikatniejszego śladu błękitu. Czy zatem należała do Elisei czy do jednego z jej zaufanych, tego można się było tylko domyślać, bowiem żadnej z tych osób nie było już na miejscu. Podobnie jak nie było żadnej z moonrii. Jedynie ci, którzy poświęcili się by chronić monarchinię, nadal stali w miejscu, naradzając się co dalej.

Planu ich Ellisar nie miał jednak usłyszeć. Los, fatum, a może po prostu magia, która jakimś cudem utrzymywała sufit, podarowała sobie dalsze wspieranie nieszczęśników, którzy jeszcze chwilę temu mogli zaliczać siebie do tych wyjątkowych szczęściarzy. Kolejny huk wstrząsnął podłogą na którą sypnęły się kolejne, ostre niczym sztylety, odłamki kryształu. Uszy barda wypełnił zbiorowy lament, odgłos stóp miażdżących lśniące odłamki, szczęk oręża, gdy ci z przodu nie ruszali się dość szybko by ci z tyłu czuli się na tyle pewni swego życia by zawierzyć je szczęściu.

Sufit runął równie niespodziewanie, jak wybuchły filary. Czy jednak równie? Wszak widać było gołym okiem, że moment ów zbliżał się w zastraszającym tempie, które tylko niebezpieczeństwo i szok zdołały wydłużyć niemal w nieskończoność. Śmierć ponownie zawitała do królewskiego pałacu. Wrota Ogrodów stanęły otworem by przyjąć kolejne dusze, które zakwitnąć miały by ich właściciele mogli wreszcie odpocząć od zła tego świata.
Dla Ellisara czas stanął w miejscu. Widział pojedyncze, lśniące drobinki kryształu opadające chmurą na jego ciało. Widział jak osoby tworzące kordon, wolno… zbyt wolno ruszają w stronę najbliższych schodów. Widział jak oczy i usta tych, którzy ranni leżeli na posadzce, otwierają się w wyrazie najgłębszego przerażenia. Widział jak ulatuje z nich nadzieja na przeżycie, jak umierają nim jeszcze śmierć wyciągnęła po nich dłonie. Zdawał też sobie sprawę z tego, że i on umrze. Że wszelkie starania jakie mógł w tej chwili podjąć nie ocalą go z tego, co właśnie następowało.

Ujrzał swych towarzyszy. Roześmianą Duszę, machającą wesoło ogonem i prychającą w trakcie zabawy w śniegu przed chatą Ulrisa. Ponurego Mizo, uważnie śledzącego każdy ruch swej towarzyszki i łypiącego groźnie na niczemu winnego elfa, który wkradł się w łaski moonrii. Ujrzał Diatrysa, pochylającego się nad nim i ostrożnie unoszącego z pola walki w wiosce rybackiej, a później stojącego z nadzieją w oczach, oczekującego na zgodę by mógł wyruszyć na wielką wyprawę. Zobaczył też Ulrisa w jego chacie, troskliwie zajmującego się dwójką nieznajomych którzy stanęli na jego progu w środku nocy. Wszyscy oni byli tu wraz z nim i jak on mieli zginąć za sprawę, która była ważniejsza niż ich życie. Czy żałowali tego że wzięli udział w tej wyprawie? Czy w ich sercach tliła się złość? Pogodzenie z losem? Czy wypełniało ich poczucie niesprawiedliwości która zdawała się rządzić światem i która sprawiła, że ich wysiłek poszedł na marne? Czy ich poświęcenie miało w ogóle sens, czy ktoś będzie o nich pamiętał?

Pytania niczym błyskawice w trakcie burzy, siekły umysł barda, gdy stawał czoła swym ostatnim chwilom, ostatnim uderzeniom serca nim potężna bryła magicznie ukształtowanego kryształy runęła na niego i tych, którzy wraz z nim przybyli na bal. Później zaś była już tylko czerń. Miękka, przyjazna czerń, odcinająca od bólu, od zmartwień i od cierpienia. Wszystko odeszło w zapomnienie pozostawiając tylko spokój. Wieczny… Czy aby na pewno...?





Wiele kwiatów zakwitło w Ogrodach tamtej nocy. Wiele z nich niedawno owe ogrody opuściło, inne nie były w nich od dawna. Tragedia, która spotkała stolicę Nemerii na długo pozostawała na ustach mieszkańców Zaris. Władcy królestw nie szczędzili wyrazów współczucia i ofert pomocy. Niektóre nawet płynęły z głębi serca.
Wśród kwiatów nie było jednak tego, który należałby do samej królowej. Elisea zdołała bowiem uniknąć śmierci. Moonrie wszak szczęście przynosiły, a władczyni Nemerii miała ich wszak przy sobie aż trzy. Powiadano później że i czwarta na balu się znajdowała, jednak informacji tej nikt nie potwierdził. Usta tych, którzy ją widzieli zostały na zawsze zasznurowane. Wspomnienia o fioletowowłosej dziewczynce z pięknym, puszystym ogonem, znikły z ich umysłów. Tak bowiem być miało, w ten sposób tajemnice, które nie miały światła dziennego ujrzeć, trzymane były w mroku.

Wśród kwiatów nie było także tego, należącego do Ellisara. Prawdą bowiem było, chociaż w nieco innym sensie, że dobrze było mieć przy sobie moonrię. Owe okruchy Mocy, gdy kogoś szczerze polubiły, były w stanie dokonywać cudów. Co jednak dalej z owym elfem się działo, w jakich przygodach brał udział i w jaki sposób urósł on do miana legendy, o tym inna już opowieść mówi. Ta bowiem kończy się tu i teraz, wśród spadającego z nieba kryształu i krzyków. Często zaś tak bywa, że gdy coś się kończy, coś się też zaczyna…

 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”
Grave Witch jest offline