Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-12-2017, 13:50   #119
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Conyberry

Kobieta przyjęła zawiniątko, nie komentując tego inaczej niż lekkim uniesieniem brwi. Położyła pakunek na otwartej dłoni i odwinęła go ostrożnie drugą ręką; w niknącym świetle słońca ukryty w szmatce księżycowy kamień zalśnił tajemniczym blaskiem. Barbarzynka szybko zawinęła pakunek z powrotem.
- Mam jej to wręczyć? I to wystarczy? - spytała poważnie - Żadnych modłów? Rytuałów?
- Nie mam pojęcia o rytuałach - wzruszył ramionami przepraszająco - Ale do starszej kobiety po pomoc bez podarku to się po mojemu nie godzi. Ale jak jakie modły znasz to na pewno nie zaszkodzą...
- Ah tak. - Przeborka chyba spodziewała się trochę czegoś innego, bo na jej twarzy przez chwilę gościło lekkie zmieszanie, ale szybko się opanowała. Wsunęła kamień do sakiewki u pasa i lekko poklepała Jorisa po ramieniu, bez słowa dając do zrozumienia, że wspiera jego decyzję.

- Dasz sobie radę? - zapytał kapłankę. Wyglądał na zaaferowanego odkąd natknęli się na te czaszki. Oczami już zerkał zresztą pomiędzy ruiny jakby już w nich myszkował. Wiewiórka zresztą już to robiła. I tylko Panicz chrupał pożyczony od Shavriego obrok. - Nieeee... nie będę się oddalał. Obiecuję. Ale coś tu się wydarzyło…
Melune uśmiechnęła się zarumieniona, kiwając głową.
- Obiecałam, że z nim pójdę. Zresztą… Agatha to tylko duch… a ja jestem kapłanką. Jeśli coś pójdzie nie tak, na pewno łaska Selune nas wybroni.
Pożegnawszy się, dołączyła do grupy kobiet z niskim mężczyzną na czele.

Ślady pokazał Shavriemu. Do zmroku było mało czasu, ale może uda się coś więcej ustalić idąc za nimi kawałek? Młodszy łowca spojrzał na trop i zagryzł dolną wargę wewnętrznie rozdarty.
- Przykro mi, ale nie dam rady być w dwóch miejscach jednocześnie - westchnął w końcu. - Chcę ich kawałek odprowadzić. A Ty? Samemu też niezbyt rozsądnie iść, a ktoś musi zostać w obozowisku, więc wątpie, żebyś namówił Marva.
Faktycznie, Hund nie wyglądał jakby miał ochotę włóczyć się po lesie za niewiadomo czym. Wyglądał za to na mocno zirytowanego poczynaniami reszty towarzyszy podróży. No i ktoś musiał zostać z końmi, co Joris doskonale rozumiał i nawet pytać ryżego najemnika nie zamierzał. Zresztą sam się bardziej niż o rzut kamieniem w las, oddalać nie zamierzał. Przy okazji też chrustu pozbiera.
- Pokręcę się tylko po okolicy - oznajmił w odpowiedzi.

- No dobrze… - mruknął myśliwy, gdy drużyna zniknęła na ścieżce wiodącej do legowiska Agathy. Przez chwilę zastanawiał się, czy może nie ruszyć z nimi, ale pozostawił to krótkie uczucie żalu bez odpowiedzi. Spojrzał na Rudą i wyciągnął do niej rękę czekając aż ta namyśli się - No umyłem się rano, chodź. Sprawdzimy co u Twoich druhów. Marv wydaje się doskonale radzić sobie z samotnymi wartami.

Pierwszy ślad należał do gryzonia. Trop wiódł między zrujnowanymi budynkami w kierunku wschodniej granicy Conyberry. Przez większość czasu pozostawał niewyraźny, ale w kilku miejscach w piasku odcisnęła się wyraźna łapa zwierzęcia.
- No proszę - uśmiechnął się na ten widok - Jeży się w jeżynach jeż na jeża… Kuj kuj też jakiś chorował?
Wiewiórka czy zrozumiała, czy nie zapiszczała coś niezbyt przyjaźnie i wspięła się na najbliższy budynek na którym stanęła słupka.
- No jasne…

Zbieg znalazł się niedaleko przycupnięty pod zawaloną ścianą jednego z domostw. Żeby było zabawniej, to tu z Turmaliną wykopali skarb jednego z mieszkańców Conyberry. A pozostawiona dziura najwyraźniej świetnie zdała się na norę dla całej jeżowej rodziny. Natura iście nie lubi luk. Zwierzęta skuliły się i zamarły wyczuwszy człowieka. Nic jednak nie wskazywało na to, że coś im dolega. Joris kucnął i wyciągnął rękę po jednego z nich. Ten oczywiście zwinął się kolczasty kłębek gdy tylko wyczuł zamiar myśliwego. Nie dość jednak szybko by ten nie zdążył wsunąć palców we wnętrze kulki i w ten sposób zczepić się z jeżem. Obejrzał zwierzę z bliska i ostrożnie podrzucił kulkę z ręką. Zaskoczony nagłym lotem zwierzak rozwinął się i spoczął na ręce myśliwego.
- W porządku mały… - rzekł po chwili - Chyba nic ci nie dolega…
Wiewiórka natychmiast wbiegła Jorisowi na plecy i ramię i równie uważnie przyjrzała się jeżowi. Czy zamieniała z nim słowo, czy nie, tego Joris stwierdzić nie był w stanie, ale kilka chwil potrwało gdy i ona uznała, że nic tu po nich. Odłożył więc zwierzaka i wyciągnął z kieszeni piętkę chleba, którą podzielił się z nim Shavri. Pokruszył na kawałki i wyłożył na ziemię obok nory.
- Zatem dalej…

Drugi trop należał do znacznie większej zwierzyny i bynajmniej nie trzeba było być myśliwym by za nim podążać. Zbuchtowana ziemia w jednym z zarośniętych ogródków i ślady rapci jasno pokazywały kim był ostatni gość Conyberry.
- Chrum, chrum - Joris uśmiechnął się do wiewiórki, a przez myśl przeszedł mu połeć schabu pieczonego powoli nad małym ogniskiem.
Myśl ta jednak szybko się ulotniła, bo już w starym warzywniku widać było, że coś jest nie tak. Poza śladami po ryciu, widać było też, że zwierzę tarzało się w gęstwinach rujnując roślinność. Tak bardzo, że tu i ówdzie można było zobaczyć wyrwane kłaki, a i w jednym miejscu nawet… podejrzanie spory strzęp skóry pokrytej grubą szczeciną.
- Nie schodź tu - położył ostrzegawczo rękę na siedzącej mu na ramieniu Rudej i nagle poczuł chęć wycofania się stąd. Miał do czynienia z różnymi dzikimi zwierzętami. Tymi niegroźnymi i tymi śmiertelnie niebezpiecznymi. Z chorobą jednak nigdy. A tym bardziej z morem. Oczywiście dzik ze świerzbiącym futrem nie oznaczał żadnej zarazy. Mogły go mrówki obleźć, których w Conyberry nie było mało, a które od zniszczenia miasta zdawały się gustować w mięsie… Ale instynkt podpowiadał myśliwemu, że za dużo się robi tych zbiegów okoliczności. I za szybko jak na zbieg okoliczności znalazł chore zwierzę.
Trop wiódł dalej poza granice Conyberry, a że robiło się już ciemno, myśliwy nie kontynuował wypadu. Pozbierał te kilka patyków, które udało mu się znaleźć w pobliżu, a nie chcąc już kręcić się po lesie, ruszył do jednego z zawalonych domów i wyciągnął kilka belek z więźby dachowej. Nieść je było za ciężko, ale związać liną i zaciągnąć dało radę spokojnie.

Na Shavriego natknął się w połowie drogi do obozu. Za co był losowi wdzięczny, bo ciągnięte w półmroku belki okazały się cięższe niż sądził.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline