Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-12-2017, 13:44   #307
hen_cerbin
 
hen_cerbin's Avatar
 
Reputacja: 1 hen_cerbin ma wspaniałą reputacjęhen_cerbin ma wspaniałą reputacjęhen_cerbin ma wspaniałą reputacjęhen_cerbin ma wspaniałą reputacjęhen_cerbin ma wspaniałą reputacjęhen_cerbin ma wspaniałą reputacjęhen_cerbin ma wspaniałą reputacjęhen_cerbin ma wspaniałą reputacjęhen_cerbin ma wspaniałą reputacjęhen_cerbin ma wspaniałą reputacjęhen_cerbin ma wspaniałą reputację
Gustaw załatwiwszy fundusze na pomysł Berta zlecił mu stworzenie oddziału kuszników, pogadał z cyrulikiem, nakazał rodzinom służb pomocniczych rozłożyć się na placu w garnizonie i poszedł oglądać umocnienia. Pewnie gdyby miał wiedzę o inżynierii lub architekturze spojrzałby na fundamenty, a tak przeszedł się ich szczytem, gdzie natknął się na inżynierów w towarzystwie Detlefa. Wysłuchawszy Ferreta zdecydował się zlecić Detlefowi zebranie ludzi do oczyszczenia wzgórza, pozbycie się uchodźców spod bramy i murów oraz wysłanie ludzi po żywność do okolicznych wiosek. Glorma pomylił z alchemikiem, co inżynier sprostował i dodał, że bardzo chętnie i zaminuje most i zrobi pociski zapalające, ale materiałów i narzędzi z powietrza nie weźmie. No i jest jeszcze kwestia zapłaty.

Później zajął się kupcami, którzy stali pod bramą. Gdy usłyszeli warunki, odjechali, bojąc się konfiskaty dóbr i przymusowego poboru, nie omieszkali jednak wysłać pachołka ze skargą. Wielu przyjezdnych także opuściło miasto, zwalniając miejsca w gospodach i karczmach.

Baron tymczasem wrócił do garnizonu, gdzie ku zdumieniu Komendanta przyznał, że choć ma rozkazy jasno nakazujące mu wycofać się do Pfeildorfu to zamierza je zignorować i zaczął głośno zastanawiać się nad przyczynami wojny. Komendant zaczął wyjaśnienia od wiedzy "powszechnej" wśród szlachty i przedstawicieli patrycjatu:
A po krótkim wahaniu podzielił się także swoją wiedzą i przypuszczeniami:
- Naszą Panią wielu uważa za ledwie kompetentną, ale ona kocha blichtr i splendor miasta i po prostu bardzo niechętnie zajmuje się sprawami prowincji. Większość roboty spadła na Zgromadzenie - radę kupców, pomniejszych szlachciców i notabli oraz wyższych kapłanów, której Księżna oczywiście przewodzi, ale rzadko zjawia się na jej posiedzeniach. Jak raczyła się kiedyś wyrazić, “Toppenheimerowie mogą sobie zatrzymać nieurodzajne pastwiska i surowe zimy Wissenlandu”. Ostatnio wyglądało na to, że negocjacje z nimi i Karlem Franzem mają się ku końcowi. Wojna na północy kosztuje majątek i Imperator był skłonny zwiększyć liczbę Elektorów za spory zastrzyk gotówki. Inni Elektorzy też byli skłonni się zgodzić, dla nich to lepiej, że z jednej silnej prowincji robią się dwie słabsze. Nie wszystkim się to podobało - protestował na przykład młodszy brat Elektorki, Leos von Liebwitz, ten który zginął niedawno w niewyjaśnionych okolicznościach.
Masz rację, to rzeczywiście dziwne, że akurat w takim momencie zdarzył się ten atak, ale akurat zbójców i rabusiów w Księstwach Granicznych nie brakuje, Wernicky samą obietnicą łupów mógł ich skłonić do walki. Chociaż na zaopatrzenie musiał się nieźle zapożyczyć, ciekawe u kogo… No i jak tak dalej pójdzie to Elektorki może nie być stać na taką darowiznę i wszystko zostanie po staremu.


Po rozmowie zorganizował jeszcze grupy do gaszenia pożarów, poszedł przeprosić Karczmarza, któremu wcześniej groził i choć przeprosiny zostały przyjęte, nie zmieniło to faktu, że Burmistrz zdążył się o tym dowiedzieć już wcześniej. Lepiej poszło mu w świątyni Sigmara, gdzie przekonał Kapłana, by w zamian za niewielki datek ("co łaska, nie mniej niż dziesięć koron") przyjął pod dach część potrzebujących. Nadal zostało jednak sześćdziesięciu "starych" i dwudziestu wpuszczonych na jego rozkaz przez Waltera "nowych", dla których miejsca nie starczyło.
W niewielkiej kapliczce Boga Handlu nie znalazł kapłana, a opiekująca się nią akolitka nie miała jak przyjąć zbyt wielu. Ani tym bardziej, nie miała jak ich wyżywić. Ale zgodziła się zapewnić opiekę kolejnej dziesiątce. Po drodze poinformował krasnoludy o zmianie planów i wrócił do Komendanta akurat na czas by zdążyć na wieczorne spotkanie. Jakimś niewytłumaczalnym cudem lub łaską boga czasu było to, że ze wszystkim się wyrobił. Ale wiedział, że jeśli nadal będzie próbował robić wszystko sam, w końcu się spóźni na coś ważnego.


Leo podnosiła na duchu, zachęcała do walki, przekonywała i dawała przykład, a w jej oczach płonął ogień prawdziwej wiary podsycany przez żar w jej sercu. A przy okazji zbierała informacje. Te były… ciekawe. Miasto kupieckie, jak to miasta kupieckie, więcej wartości widziało w złocie i srebrze niż w stali i kamieniu. Mury były bo były, o fosę nikt nie dbał, a ludzie byli miękcy i słabi. Przynajmniej byli bogaci. I do tego to ponuractwo… Nie znosili też długich i kwiecistych przemów. Chociaż, jak się dowiedziała, jeśli zajdzie taka potrzeba, nie cofną się przed wyrzeczeniami. Ludzie w miasteczku byli też całkiem religijni, tak jak większość Wissenlandczyków i wpływ kapłanów mógł być znaczny.


Waldemar wypalił rany dwóch jeńców. Są gorsze rzeczy niż omdlenie z bólu i brzydka blizna. Każdy żołnierz widział kiedyś kolegę z gnijącą kończyną, ucinaną często na pieńku przez kowala, więc nie mieli pretensji za profesjonalną pomoc, nawet jeśli nieco nieprzyjemną. A i sam cyrulik był dosyć zadowolony ze swojej roboty. Obaj ranni odzyskali przytomność, a za jakiś czas pewnie odzyskają nawet sprawność. Najciężej ranny, ten, dla którego kazał wcześniej szykować mogiłę, zmarł tymczasem. Ale przynajmniej trupy nie dzieliły już piwnicy z jeńcami - posłuchano Waldemara i pogrzebano ich. Zresztą, także i teraz polecenia wydane przez cyrulika zostały wykonane mimo szemrania i narzekania i zarośnięty rynsztok został oczyszczony.


Bert dzielnie zastąpił Abelarda w roli miłośnika zapalających strzał oraz Kwatermistrza, w roli, nomen omen, kwatermistrza. Komendant, przekonany przez Gustawa znalazł środki dla Berta (któremu przy okazji powierzył rolę tymczasowego kwatermistrza) i choć ten prochu nie znalazł - Meissen nie było miastem skupionym na produkcji wyrobów ze srebra, nie na dostarczaniu zaopatrzenia dla armii, to było wystarczająco bogate, by znalazł i spirytus i oliwę sprowadzaną z południa. Rybie pęcherze i dziegieć dostał bez problemów od rybaków blisko przystani. Pęcherze okazały się jednak zbyt delikatne i rozpadały się podczas strzału. Na szczęście szmaty nasączone łatwopalnymi substancjami owinięte wokół drzewc strzał sprawdzały się znakomicie. Mieszankę mógłby poprawić inżynier, Bert udał się więc na mury, gdzie mógł go spotkać.


Spotkał tam także Detlefa, który nie palił się do usuwania uchodźców spod murów, a po przedstawieniu Baronowi swoich pomysłów wybrał się z żołnierzami przygotować "wzgórze" zgodnie z zaleceniami Ferreta i po wydaniu rozkazów wrócił do miasta, gdzie najpierw zrobił zakupy, a potem razem z trzema dziesiątkami żołnierzy i zastraszonymi biedakami z portu pozastawiał przejścia między budynkami ławami, beczkami i tym podobnymi rzeczami.
Do budowy prowizorycznego muru lub choćby barykad z prawdziwego zdarzenia, jakie chciał postawić na pustym brzegu, od przystani rybackiej do mostu, nie miał materiałów. Postanowił zdobyć je rozbierając budynki pod miastem - tam jednak natknął się na opór mieszkańców i musiał zdecydować, czy chce ich wygonić siłowo czy poszukać materiałów gdzie indziej.


Diuk tymczasem zastraszył rekrutów wystarczająco, by wykonywali jego polecenia. I robili to, nawet jeśli Karl nie radził sobie zbytnio z tłumaczeniem i dowodzeniem. Na szczęście wbicie do głowy dwóch-trzech pozycji było w ich możliwościach, a więcej przez te kilka godzin i tak się nie dałoby zrobić. Choć musiał skrócić ten trening - Baron zapomniał najwyraźniej, że kazał mu ćwiczyć ludzi i wysłał na plac dwie setki tępego byd... bezużytecznego motło... ludzi, którzy nie bardzo wiedzieli co robić razem z kilkoma żołnierzami, którzy mieli im pomóc rozbić na placu ćwiczeń namioty. W końcu się im to udało, blokując jednocześnie możliwość ćwiczenia i utrudniając poruszanie się po okolicy. Przynajmniej podzielił ludzi na tych, którzy nadawali się do walki wręcz i na tych, którzy będą strzelać z murów - przy deficycie broni ważne było, by nie marnować jej na ludzi, którzy jej i tak nie byliby w stanie używać.


Oleg przeżył jakoś zabiegi Waldemara, ze zdziwieniem przyjął setkę koron od Berta i szybko rozdawszy część pieniędzy, za resztę zrobił zakupy. Obolały i otępiały nie zdołał obniżyć ceny ani jednej z szukanych rzeczy nawet o miedziaka, ale zakupiony bimber i fajkowe ziele poprawiły mu humor. A obiad zjedzony z niedawno poznanym krasnoludem i jeszcze jednym inżynierem na murach poprawił go nawet bardziej. Ze zdziwieniem zorientował się, że nadal ma kilka monet w sakiewce, ale miasto i tłok obrzydły mu do tego stopnia, że uciekł na nadrzeczne błonia szukać ziół, jakich było pełno o tej porze roku. I pewnie by nawet coś znalazł, ale zmorzył go sen, i wybudził się dopiero wieczorem, leżąc w trawie.


Loftus spędzając czas w garnizonie dowiedział się, że głównym zmartwieniem uchodźców jest żywność, a dokładniej - jej brak. Z bardziej odległych zmartwień - bali się o bezpieczeństwo. Zresztą, bali się wszystkiego. Trudno było ich winić - stracili wszystko poza tym co mieli na grzbiecie i w wózkach. Nieliczni szczęściarze nadal mieli wozy zaprzężone w wychudzone szkapy lub woły, czasem klatki z kurami, kaczkami i gęśmi, ale większość miała raczej mniej niż więcej. W końcu zmęczony płaczącymi dziećmi, łapiącymi za mundur kobietami proszącymi o jedzenie i pieniądze, kaszlącymi staruszkami i muczącymi/skrzeczącymi/piszczącymi zwierzętami oddalił się tak daleko jak tylko mógł od zgiełku - zabrawszy ze sobą dwóch szczerze za to wdzięcznych ochotników wybrał się na wieżę.


Walter wpuścił grupkę przerażonych wieśniaków, gotowych obiecać wszystko, byle schronić się po "dobrej" stronie rzeki. Miasto zyskało pięciu silnych mężczyzn i kolejnych dwadzieścia osób do zakwaterowania i wykarmienia. Szpiegów nie stwierdzono.
Chcący wyjść, przekonani, że sprawa jest poważna, wycofali wozy. Walter zobaczył ich później, odpływających z portu i płynących rzeką obok fortu - towarzyszący mu mytnik z miasta za każde podniesienie odkładał po miedziaku dla obsługujących kołowrót żołnierzy, a sam pobierał opłaty - złotą koronę za statek lub barkę albo szyling za każdą nogę pasażera lub zwierzęcia. Utrzymanie mostu nie było tanie, miasto chciało zarabiać też na kupcach przypływających rzeką, a nie tylko tych wchodzących przez bramy, no i jak zwykle, w czasie wojny ceny szły w górę.



Aubentag (Dzień Poboru), 30 Vorgeheima 2522, wieczór
Meissen

Nastał wieczór. W całym mieście aż huczało od plotek. Ktoś zarzekał się, że Komendant groził właścicielowi Karczmy Pod Wagą spaleniem jej i powieszeniem jego i całej rodziny, kilkoro upierało się, że trza do miasta wezwać wiedźmina, bo utopce z rzeki wyłażą, ale może i nie trza, bo póki co pomsty tylko na wojskowych szukają… Po mieście, w zależności od mówiącego, biega też jakaś wariatka/kroczy wcielenie Myrmydii z ogniem w oczach, nawołując do nawrócenia się. Podobno jutro na nabożeństwie coś ważnego ma być ogłoszone.
Plotek było naprawdę wiele, a jak na ironię, niewiele dotyczyło samej wojny, tak jakby nie była aż tak ważna. Niektórzy wręcz zaprzeczali by było czym się martwić. W końcu nie było żadnych rozbitych oddziałów - jeden oddział obsadził miasto, drugi wycofał się w ordynku… Chociaż podobno był jakiś “akt terrorystyczny” - ktoś strzelał z muszkietu do tych co się wycofywali. Ale najważniejszymi plotkami było wygnanie kupców z miasta i łapanki na ulicach z siłowym wcielaniem do wojska oraz bójki, złodziejstwo i przestępstwa dokonywane przez tych, co to ich wpuścili dziś do miasta.



Meissen, Jadłodajnia “Jak u mamy”

Zatłoczony zwykle o tej porze przybytek taniego, lecz smacznego pożywienia był świadkiem niecodziennej sceny. Oto tego wieczora przybyło do niego jak zawsze sporo gości na kolację i natknęli się na zamknięte drzwi oraz Ludo tłumaczącego, że dzisiaj już zamknięte i że zaprasza jutro. Ludzie chyba nie do końca mu wierzyli, bo jednocześnie radośnie machał do Gustawa i Komendanta, którzy przybywszy na spotkanie zostali od razu wpuszczeni do środka. Wewnątrz płonęły lampki olejowe i było nawet ładnie, jeśli ktoś lubił “domowy” styl. Solidne ławy, na których zwykle siadano zostały odsunięte pod ściany, a Ludo załatwił skądś prawdziwe krzesła, dostawione przy jednym z końców stołu. Na nim stały półmiski z przekąskami i daniami na zimno, pozostałe czekały na przybycie gości w kuchni, na piecu. Na stole znajdowały się także cztery butelki wykwintnego i szlachetnego wina najwyższej jakości, załatwionego dzisiaj, jak pochwalił się niziołek, specjalnie dla Panów Szlachciców, a oprócz tego miał także bretońską brandy i mocną wódkę. Oraz oczywiście najlepsze dostępne w mieście piwo, zarówno ludzkie, warzone Pod Wagą, jak i krasnoludzkie.

Po niedługiej chwili dołączył do nich także Starszy Krasnoludzki w asyście dwóch strażników.

- Gdybym wiedział, że was nie stać, zaprosiłbym do nas - zaczął wyraźnie niezadowolony z tłumów pod oknami i rodziny Ludo, nieumiejętnie kryjącej się po kątach.
- O co tu chodzi? To jakiś żart? Zawoalowana obraza? - zapytał.


Meissen, doki, Tawerna "Stary Flisak"

Korzystając z zamieszania, Diuk wymknął się i poszedł do Starego Flisaka. Szczęście Ranalda mu dopisywało. Bez trudu spostrzegł stół, przy którym siedzieli ludzi, których szukał.
- Podobno nas szukałeś - ni to stwierdził ni spytał barczysty facet siedzący po lewicy gościa, w którym Diuk od razu rozpoznał szefa. Kilka minut później, gdy już tożsamość i "zawód" Diuka zostały potwierdzone i poznał wszystkich tu obecnych, zdał sobie sprawę z dwóch rzeczy. Po pierwsze, te leszcze to w Altdorfie czy Nuln robiłyby za podrzędnych członków gangu, a po drugie - i tak żyli jak pączki w maśle dzięki nieformalnej umowie z cechami - póki kradzieże i wymuszenia dotyczą tylko obcych oraz póki zajmują się "niezależnymi" złodziejami są nie tylko zostawiani w spokoju, ale dostają za to kasę. W sumie była w tym jakaś logika - by zmniejszyć liczbę przestępstw straż miejska musi się urabiać po pachy. Tymczasem, by osiągnąć dokładnie ten sam efekt, ci tutaj musieli tylko pić w tawernie i wylegiwać się pod pierzyną.
Jednocześnie zrozumiał, że te “grube i leniwe koty” mogą stać się bardzo niebezpieczne, gdyby ktoś chciał zburzyć ich idealny świat. Kilka kolejek później (wszyscy byli hojni dla nowego kolegi, który, co wyraźnie podkreślali, jest tu przejazdem) usłyszał też historię o Hansie Szczęściarzu, który spróbował okraść krasnoludy.
Czy też o Hansie Srebrnogardłym. Do dziś w tawernie jest srebrny odlew przełyku Hansa, któremu wlano płynne srebro do gardła, a jego ciało podrzucono z notatką, że następnym razem nie skończy się tylko na nim.


Wieża obserwacyjna

Wieczór mijał spokojnie. Tutaj, z dala od centrum miasta było cicho, a lekki wietrzyk znad rzeki nie pozwałał czuć zapachu miasta, czyli mieszanki gotowanej kapusty, smrodu niemytych ciał i wylewanych na bruk nieczystości.
W nocy Loftus poczuł mrówki pełznące powoli wzdłuż kręgosłupa. Panująca cisza pozwoliła mu po wyostrzeniu zmysłów usłyszeć ciche rytmiczne pluski wody. Rzeką płynęły barki!


Fort

Waltera obudziły krzyki - ujrzał biegnących w kierunku fortu ludzi, potykających się i krzyczących, błagających o otwarcie bramy i schronienie, gonionych przez konnych z pochodniami i łukami. Nawet z fortu słychać było ich śmiech związany z "zabawą" w dawanie nadziei. Ale chyba pozwolili swoim ofiarom na zbyt wiele - nie dogonią biegnących, a ostrzał w ciemności nie jest tak skuteczny - mimo kilku prób, jeszcze żaden z nich nie trafił.


Barka na rzece Soll, okolice jakiejś wioski

Karl nie uciekł razem z Leo. Strażnicy wiedzieli, że zostaną za to ukarani i, jak łatwo się domyślić, przelali swoją frustrację na Karla. Czyli mówiąc prościej - przylali mu, i to solidnie. Tylko cudem nie skończyło się na połamanych kościach i poważnych obrażeniach wewnętrznych. Gdy już odzyskał przytomność zaczął przygotowywać się do strategicznego odwrotu. Może i nie utknął w ślepej uliczce z przetrzebioną w połowie kompanią złożoną z niezdyscyplinowanych kotów, na terenie opanowanym przez liczniejszego wroga i bez widoków na odsiecz, ale istniały spore szanse, że na końcu drogi, którą wybrał, czeka na niego stryczek.
Zaczął od rozpoznania terenu, to jest barki, jej położenia w szyku, załogi, rozkładu wart i w miarę możliwości, samej rzeki i jej brzegów - niestety, siedząc w półmroku w ładowni nie mógł się zbyt wiele dowiedzieć. Przede wszystkim, był już wieczór, a barki stały. Krzyki były na tyle głośne by mógł zrozumieć, że wojsko zabiera jedzenie wydając za to jakieś papiery, na podstawie których można się później starać o odszkodowanie i nakazuje opuścić wioskę, bo zostanie spalona razem z mostem, przy którym stoi. Karl przypomniał sobie że musi być przy Diepolz lub Sexau, bo z mijanych po drodze gdy płynął do Meissen wiosek tylko one były położone przy mostach.
Zauważył też, że załoga barki (czyli flisacy) mają gdzieś żołnierzy Trzeciej i wcale im się nie podoba to, co oni robią (tak przynajmniej wynikało z komentarzy, w których słowo “skurwysyny” pojawiało się najczęściej), a żołnierze Trzeciej byli zajęci. Nim samym chwilowo nikt się nie interesował.
 
__________________
Ostatni
Proszę o odpis:
Gob1in, Druidh, Gladin

Ostatnio edytowane przez hen_cerbin : 01-01-2018 o 23:59.
hen_cerbin jest offline