Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-01-2018, 13:37   #228
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
DOMINIUM

Dominium wita szaleństwem. Jest jak nieuporządkowany, chaotyczny sen. Koszmar, z którego śmierć nie jest w stanie wyswobodzić.

Jest osią smutków, centrum bólu i centralnym ośrodkiem cierpienia. Zasysa z Wieloświatów wszelkie zło, wszelką rozpustę, wszelkie wynaturzenie, wszelkie cierpienie i zmienia w coś głębszego, gorszego lub lepszego – kwestia wyborów.

Wyborów, których konsekwencje w Dominium mogą zniszczyć całe Domina, rasy i światy.

ENOCH OGNISTY

Świt przywitał go chłodem z którym jednak szybko sobie poradził. Nie wiedział, gdzie jest Cytadela, ale … jakiś wewnętrzny instynkt przebudził się w Enochu, kiedy tylko ujrzał rąbek słońca zapalający się nad wschodnią krawędzią nieba.

Ruszył przed siebie, oddalając się od Domeny Dwóch Rzek, prowadzony przez wewnętrzny kompas, którego istnienia do tej pory sobie nawet nie uświadamiał. Pozostawiał za sobą miasto pomiędzy rzekami i swoich towarzyszy i braci z Ludu Nar. Oraz Lysha. Wspomnienie jej oczu dawało mu sił by maszerować przed siebie w tempie, które zaskakiwało go tak samo, jak wewnętrzny system naprowadzający.

Nikt go nie tropił. Nie ścigał. Nie szukał. Nie próbował się skomunikować.
Trzeciego dnia trafił na drogę. Szeroką, wyłożoną kamieniami arterię. Jedną z głównych żył w czasach pokoju pompujących towary do centrum Dominium – Cytadeli. Teraz droga wyglądała jak wymarła. Nie było na niej podróżnych. Wszyscy szli w przeciwnym kierunku – na wojnę z Ludem Nar.

Dwa dni później trafił jednak na kogoś. Na przestrzeni kilkudziesięciu metrów walały się ciała. Pokrwawione, porąbane trupy należące do ludzi i istot przypominających orkowe pomioty z klasycznych opowieści fantasy. Oznaczeni znakami Maski wskazywali wyraźnie, że służyli władcy/władczyni Cytadeli. Trupów było tysiąc, może więcej.

Pomiędzy ciałami, na niewielkiej stercie zabitych, siedział mężczyzna i ostrzył miecz. Miał na sobie prostą kolczugę, a broń wyglądała na mocno wysłużoną, ale twarz była znajoma. Bardzo znajoma.

- Cześć Enoch – powiedział Simeon zwany Czarnym Drzewem.

Zmienił się. Zarósł, zestarzał, chyba jako jedyny z Wieloświatowców, których spotkał Enoch. Wybraniec Potęg. Najokrutniejszy i najbardziej fałszywy z Wieloświatowców. Czasami nazywany Zapomnianym. Gdyby Wieloświatowców potraktować jako bardziej krwawych apostołów, to Simeon bez wątpienia byłby najgorszym z możliwych Judaszy.

To on, Enoch przypomniał sobie, wpadł na pomysł Stosu i poświęcenia Ludu Nar, aby stworzyć nieśmiertelnych wojowników - broń zdolną złamać Dominatora. To on pozostawił na pastwę losu Męczennika i Męczennice, gdy oczekiwali na pomoc przyjaciół. Jednocześnie Enoch nie znał lepszego sojusznika i wojownika – Simeon Czarne Drzewo był w pojedynkę pokonać każdego z Wieloświatowców. Nawet Kenta od Ostrzy. Nawet Burzowy Pomruk, czy jego.

- Też idziesz na Cytadelę – Simeon wstał i spojrzał w dal. – Nie wiem jak ty, ale ja mam już dość tego, co się z nami dzieje. Tej jebanej, nie kończącej się wojny. Większość z nas chce się schować. Zaszyć. Wrócić do nędznych ciał na Ziemi. Do nudnego, zasranego życia. Ja jednak mam inne plany. Zapierdolę Maskę. Zrzucę jego truchło ze szczytu wieży i nasram na nie z dachu. Tak. Zakończę tę jebaną wojnę, Enoch. Zakończę, nim się zacznie. Maska zabrał mi wspomnienia. Lecz nie zabrał wkurwu, przyjacielu. Ani jaj. Może i zabierając nam pamięć, wykastrował niektóre cipy, ale nie mnie. A ciebie, Enoch? Idziesz ze mną? Ramię w ramię. Ogień i szaleństwo. Kurwa!

Poderwał się szaleńczo wymachując mieczem i plując wokół siebie, jak dzikus. Szybko jednak zapanował nad tym wybuchem szaleństwa.

– Kurwa, Enoch! Aż mi stanął, jak o tym pomyślałem!
Krew mlaskała obleśnie pod jego butami a Simeon Czarne Drzewo zatrzymał się i spojrzał na drugiego Wieloświatowca oczekując deklaracji.

TOBIAS GREYSON

Wachlarz dotknął swojej dłoni. Twardy uścisk w którym pulsująca krew w ciele jednego zwalniała tempo, dostosowując się do tempa bicia serca drugiego. Dotyk, który wywołał eksplozję światła, palącego oczy, palącego ciało, palącego duszę i umysł.

Przez chwilę Tobiasa pochwyciła karuzela szaleńczych obrazów, nakładających się wydarzeń z życia jednego i drugiego Wachlarza. Kręcąc się, jak obrazy w blenderze, mieszały ze sobą, uzupełniając jedne drugimi.

Tobias też wirował, a kiedy przestał był sam. Bardziej kompletny. Silniejszy. Pewniejszy siebie. Jakby utracił coś, czego nie spodziewał się już odzyskać.
Pamiętał Arię i kierunek, który obrał.

Ogród Męczenników.

I wiedział, gdzie go znajdzie.

Wybrał drogę, kierując się w stronę poszarpanych, ostrych jak kolce smoka szczytów. Miał zapasy, które zabrał ze sobą od Pani Osnowy. Powinny mu wystarczyć, szczególnie że teraz stał się … jednym. Nie do końca, ale bardziej, niż był.

Szlak prowadził go pięć dni - przez bezdroża. Po kamienistych wąwozach, na szczyty gór, ścieżkami dla kozic. Jednak on był Wachlarzem. Zwinnym i lekkim, jak wiatr. Potrafił wspiąć się na najwyższą górę, przejść przez najbardziej zdradliwe osuwisko. Był jednym z wybrańców Potęg. Ich wcieleniem w Dominium. Potężny i niepokonany.

Szkoda tylko, ze przy okazji czuł się tak cholernie samotny i zagubiony.
Po drugiej stronie gór znalazł dolinę, w której rosły dziwne kwiaty. Wyglądały jak róże, ale spalone i żarzące się od środka. Nadal jednak były to żywe kwiaty, mimo że wyglądały jak spalone.

Szedł dalej poprzez ten ukwiecony krajobraz, w stronę jedynej budowli, którą dostrzegł w centralnej części równiny. Z bijącym sercem, ponieważ tam zaczęło się i skończyło tak wiele. To była Przełęcz Gawrach. Jeśli dobrze zapamiętał jej nazwę.

Miejsce, gdzie doszło do wielkiej bitwy oskrzydlającej, która przesądziła o losie Dominium cykl temu. Te kwiaty rosły na kościach poległych w bitwie. Dziesiątkach, setkach tysięcy poległych bohaterów, których imion nikt już nie pamiętał.

Miał tutaj być. Z innymi. Mieli pomóc Męczennikowi i Męczennicy, nim Dominator ich uśmierci. Lecz … zdradzili? Nie zdążyli?

Nie pamiętał.

Męczennik i Męczennica umarli w ogniu, za nich i za ludy Dominium. Zaraz po tym, jak umarli przybył Maska ze swoją armią. I przeważył szale zwycięstwa na stronę Wielkiego Sojuszu. Dominator został obalony i zniszczony, a Maska, wbrew ustaleniom, zdradził Sojusz i Lun Nar i przejął władzę, A potem zabił Wachlarza.

To było ostatnie, co pamiętał. Może dlatego, że pokonując go podczas opłakiwania zmarłych, zabrał mu nie tylko życie lecz również wspomnienia i pamięć.

Pani Osnowy miała rację.

Tam, w Ogrodzie Męczenników, w miejscach gdzie dymiły stosy na których umarli w męczarni, w popiołach, zagrzebano tajemnicę, którą miał szansę odkryć.

Nie było to jednak proste.

Do Ogrodu prowadziła tylko jedna brama – kolumnada skryta w gęstym, mglistym popiele. A w bramie stał potwór. Wysoki, chudy, rogaty stwór obok którego nie sposób było przejść bez konfrontacji.


To był ONI. Stwor narodzony z cierpienia i krwi zabitych. Wachlarz rozumiał to i wyczuwał istotę bestii. Tobias widział w niej tylko demona, który mógł go rozszarpać.

ONI. Równy Wieloświatowcom. Potężny stwór zrodzony z bólu, jaki to Wieloświtowcy zadali Dominium.

– Wachlarz – głos stwora odbił się echem po kolumnadzie. – Przyszedłeś umrzeć.

– Zyrall C’Hawr – Wachlarz znał tego ONI.

To jego krew przywiodła go na ten świat.

Zrozumiał też, że ktoś związał demona z tym miejscem, uniemożliwił odejście – na szczęście dla tego udręczonego świata. Gdyby ONI odszedł zginęłoby wielu. Bardzo wielu.

– Przyszedłeś, aby umrzeć, zdrajco? – wysyczał pytanie ONI.


ARIA TARANIS


Kryształ rozpalił się ogniem. czarnym blaskiem, który pochłonął Arię, niczym objęcia śmierci wrzucając w ciemności wszechświata.

Unosiła się w tej pustce przetykanej drobinkami gwiazd, niczym jedno z przemierzających kosmos ciał niebieskich.

A kryształ pokazywał jej wizję.

Ujrzała Ziemię – małą, pełną życia planetę, pośród wielu, wielu innych planet, na której leżała w szpitalu, podpięta pod liczne urządzenia medyczne. Maszyny podtrzymujące jej życie. Życie ciekawskiej dziewczyny rozkochanej w podróżach. Widziała swoich bliskich i słyszała, dochodzące zza kurtyny głosy obcych ludzi: „śpiączka”, „paraliż całego ciała” „nieodwracalne zmiany”.

- Takiego życia pragniesz – szeptał wszechświat wokół niej. – Tutaj chcesz wrócić.

Znów ujrzała Dominium. Nie był planetą lecz tarczą unoszącą się w ciemnościach wszechświata. Wirującą wokół punktu centralnego wielkiej Cytadeli.

Koło się obraca.
To było Koło. Zrozumiała.

Utkane ze snów i marzeń, realne i nierealne zarazem. Dominium. Koło.
Widziała Armie szykujące się do walki. Zbierające setki tysiące istot, gotowy zabijać się w imieniu Potęg i władców. Małe iskierki życia, zrodzone w … głowach innych iskierek, rozproszonych w całym, przeogromnym wszechświecie. Jak wielka sieć wyobraźni i marzeń, koszmarów i snów, zbiegająca się tutaj, w Dominium.

Wojna. Śmierć. Zniszczenie.

Ginące iskierki oznaczały ginące istnienie – tam, w sieci umysłów i snów. Gasnące, niczym płomyczki na wietrze.

I była ona. Miała możliwość uratowania wielu, wielu tych iskierek za cenę swojego płomyczka. Lub wręcz przeciwnie.

Burzowy Pomruk. Zagubiona i oszukana przez wszystkich. Okradziona ze wspomnień lecz nie z marzeń.

– Chcesz wrócić do Dominium i pomóc w wojnie, lub zapobiec jej – zapytał Kryształ – Czy wolisz odejść. Obudzić się w świecie, do którego tak tęsknisz. W świecie, w którym twoje ciało przestało jednak istnieć, bo znalazło się tutaj, wezwane przez Potęgi.

Wróciła. Unosiła się w ogniu i świetle Kryształu.

– Wybieraj, kim chcesz być. Burzowym Pomrukiem, na który czeka Wieloświat czy Arią, na którą czeka tylko kilka osób przerażonych tym, że może wrócić.
 
Armiel jest offline