Kurhan jest zwykle, o czym Gerhart świetnie wiedział, miejscem czyjegoś spoczynku. Wiecznego, oczywiście.
Ten, w którym akurat się znajdowali, był na tyle wielki, że pomieściłby nie tylko dziesięciu, ale i stu truposzy, którym i tak nie byłoby zbyt ciasno.
Stan, można by rzec, komfortowy, jednak strzelcowi nie bardzo uśmiechało się spocząć tu na wieki - bądź za sprawą przeklętego latającego miecza, bądź za sprawą skał, które najwyraźniej miały dosyć panującego zamieszania, albo uznały, że właściwemu lokatorowi tego miejsca należy się cisza i spokój.
Z mającymi zamiar się zawalić skałami nie było co dyskutować. W normalnych okolicznościach Gerhart zrobiłby w tył zwrot i poszedł w ślady kompanów, lecz pozbywszy się jednego z oponentów wzbudził nadmierną sympatię wspomnianego wcześniej miecza. A do takiego adoratora nie sposób było obrócić się plecami. Pozostawało tylko szybciej się cofać, odpierać ataki magicznego miecza i modlić się do wszystkich znanych sobie bogów, by powstrzymali skały przed zawaleniem się, dopóki on nie opuści korytarza.