Sommerzeit, 2522 roku K.I. Wielkie Hrabstwo Wissenlandu,
Góry Szare
Liny z pasami dały łącznie niemal dwadzieścia pięć jardów i był to dystans zdecydowanie bezpieczny z mniemaniu wszystkich zgromadzonych. Na końcu powrozu znalazł się Gotte. Stanął za plecy wysokiego Wagnera. Moritz za Jana, alchemik za Brechta, Jugen za Josta, Kaspar za Arno, a krasnolud za linę i na jego znak werbalny tak się zaparli, że sznur naprężył się drgając w powietrzu wraz z wyskoczoną na skroń Millera żyłka. Pocili się, sapiąc i stękając srogo… Ciągnęli i ciągnęli, wyciągnąć nie mogli!
Lecz tak się zawzięli, tak się nadęli, że nagle drzewiec z rany wyciągnęli! Wszyscy na siebie poupadali. Arno na Josta, Kaspar na Brechta, ochroniarz na Jana, alchemik na Berta a Winkel na Gotte, który kość ogonową potłukł na skale!
Wyjrzeli wszyscy zza siebie wychylając głowy, prócz krasnoluda, który wyglądał zza swego brzucha. Jucha buchała z otwartej rany obficiej aniżeli wcześniej, lecz nie to było przyczyną ich rosnącego przerażenia. Łeb smoka wyraźnie się poruszył i nie było to bynajmniej senne ziewanie. Dostrzegli krwiste ślepię zupełnie otwarte i po chwili wielkie cielsko w blasku ognia ozłociło pieczarę setkami lśniących odblasków ruchomych łusek magicznego stwora.
- Chodu… - stęknął Jan Vahn poruszając się na czworaka jak rak, do tyłu.
Ochroniarz zgadzał się ze swym pracodawcą w zupełności, bo już i tak zaczął biec ku jedynemu wyjściu z jaskini.
Smok obrócił łeb i zmierzył ich ognisto lodowatym okiem.
Niespiesznie zaczął wstawać obracając się w ich kierunku!