Silvia z każdym krokiem coraz mocniej pluła sobie w brodę… znaczy plułaby, gdyby szczękające zęby w jakikolwiek sposób dały nad sobą zapanować. Szła coraz wolniej, coraz mocniej obejmowała się ramionami w daremnej próbie utrzymania ciepłoty ciała, ale ujemna temperatura sukcesywnie wyciskała z niej temperaturę stopień po stopniu. Już nie czuła palców rąk, ani nosa. Powoli zaczynała tracić nadzieję i tylko dzięki ruchowi mogła poruszać stopami. Żeby iść dalej, przed siebie. Zimny metr za zimnym metrem, równie pustym co mrocznym.
Chciało się jej ciepła. Herbaty, ubrania. Obecności drugiego człowieka. W tej chwili nie pogardziłaby nawet krzywymi gębami porywaczy. Zastanawiała się, czy godność warta jest powolnego i samotnego zamarzania w martwym statku.
Nie przywykła do takich warunków, zwykle podróżowała na statkach z pięciogwiazdkowymi hotelami wewnątrz… nie na… krypach dla bydła. I to jeszcze zepsutych krypach, po awarii… i z maniakalnym mordercą, co wskazywały ślady krwi na drzwiach.
- Do kurwy nędzy, de Luca… ogarnij się - wyszczekała wściekle, kręcąc jasna głową aby przywrócić zdrowy osąd sytuacji. Już dostała juchą po głowie, ta na wrotach mogła mieć i tydzień, albo… a pieprzyć to! Nie będzie nigdzie łazić i szukać wrażeń, chciała się napić herbaty i ubrać! Krew nie krew, jej droga prowadziła przez drzwi przed nią i zamierzała je otworzyć, choćby przyszło jej połamać paznokcie albo zedrzeć obcasy.