Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-01-2018, 21:47   #130
liliel
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
- Bardzo ci na nim zależy? - Chris spytał o wiele bardziej spokojnym tonem niż odzywał się w kanciapie Alamowej wierchuszki, gdy wyszli do bocznego pokoiku.
Liz pchnęła go kilka razy wkładając w to zadziwiająco dużo werwy aż zatrzymał się plecami na ścianie, nie bronił się przy tym wcale.
- Co to kurwa za pytanie O’Sullivan? Pierdol się! Czy ja się wpierdalam kogo posuwasz? Czy obrażam matkę twojego dziecka? Jeb sie! - zaciskała i rozwierała pięść jakby korciło ją by walnąć raz a porządnie.
- Czyli zależy. To każ mu spierdalać Liz. Nie z Alamo, z miasta, a najlepiej z NoCal, kumasz? Wyoming jest podobno piękny o tej porze roku.
- Nie wiem co ty odpierdalasz. Dlaczego jesteś takim podłym chujem, Chris? - teraz dla odmiany agresja zmieniła się w żal. Liz miała minę jak pięciolatka w pinglach, której zabrał lody.
Chris wyglądał jakby bił się wewnątrz sam ze sobą.
- KUUURWAAAA!!!! - wydał z siebie napierdalając pięściami w ścianę. - Masz swojego Johna. Jutro to będzie u Dobrych Glin - powiedział puszczając z holoemitera filmik, na przyspieszeniu, ale eksponując najbardziej treściwe kawałki. Robił to osłaniając obraz, aby widzieli go tylko oni.
Liz oglądała do końca nieco nieobecna. Wyraźnie też zbladła.
- Kurwa, skąd to masz? - zapytała i sięgnęła do kieszeni po woreczek z koksem. Wysypała na najbliższą półkę i zaczęła rozdrabniać kartą.
Sully zamachem sprzątnął działkę.
- Od Świętego Mikołaja. Skup się kurwa a nie ćpaj. Każ mu spieprzać, bo jutro będzie po nim.
Liz wykrzyczała bezdźwięczne „KURWA” kiedy proszek pofrunął na cztery strony świata.
- Dlaczego po nim? Co stanie się jutro Chris?
- Czy ty jesteś normalna? Dobre Gliny dostaną film, John będzie na liście do zgarnięcia. Cyngiel mafii w sprawie z dowodami.
- Musisz coś dla mnie zrobić, Chris. Musisz mu to pokazać i sam zdecyduje. Ja… nie moge.
- Słuchaj kotku… - Chris objął Liz, a jego głos był bardziej miękki. - Ja się wystawiam tobie. Jak komuś jebniesz skąd Dobre maja filmik, to zajedzie mnie mafia. Względem ciebie jestem w stanie podjąć ryzyko. Dla ciebie, dla was. Ale nie, nie będę się sprzedawał przed cynglem mafii. KaPeWu?
- On nie jest… - Liz pozwoliła się przytulić ale była sztywna jak w stuporze. - Ja… pogadam z nim. Wstrzymaj się z tym filmem. Jeśli mi ufasz, Chris, to daj mi trochę czasu.
Sully pokrecił głową.
- Nie - powiedział. - Ten film to cena wypuszczenia chłopaków z pierdla i zapewnienia nam bezpieczeństwa w poniedziałek. Zresztą… nawet jak nie to… to moja znajoma będzie w kurewskiej dupie jak tego nie dostanie. Za późno Liz. Jutro film leci do Dobrych.
- Ale tam widać tylko Johna! Kurwa, Fontana wlazł na moment, nie zrobił nic czym można by go obciążyć. Zjebiecie to wszystko. A Locos zaczną siedzieć jak na szpilkach i wypatrywać gowna na każdym kroku.
- Mam to w dupie Liz. Tu chodzi o Billy’ego i JJ’a, tu idzie o ciebie, Howl, Ann..astazję gdy będzie szturm. Ja kurwa Johnowi nie kazałem być bandziorem z mafii. Ja ci kurwa mówię byś dała mu cynk aby spieprzał, jeżeli go kochasz, na miłość boską!
- Wiesz jakby to wyglądało? John znika a dzień później wypływa nagranie u glin. Nie Chris, to nie jest ratowanie życia. To, kurwa, egzekucja.
Liz odgarnęła włosy z czoła. Sięgnęła po woreczek ale wszystko było tak rozjebane, że szybko zaprzestała wysiłków.
- Egzekucja? Mam ci puścić jeszcze raz egzekucję? Bo może niedokładnie patrzyłaś co tam się działo i kto tam był? Teraz to ja jestem zły, bo dla dobra bandu daje film glinom, na którym mafia kogoś masakruje?
- Nie jesteś zły. Po prostu nic, kurwa, nie rozumiesz - Liz ruszyła z powrotem do drzwi na nieco chwiejnych nogach.
Chris przez chwile wyglądał jakby chciał coś powiedzieć, ale w końcu nie rzekł nic i nie zatrzymywał jej.
Pierdolnął tylko znów pięścią w ścianę i zaczął szukać fajków po kieszeniach.
- I wisisz mi, kurwa, trzy stówy za koks - usłyszał jeszcze warknięcie Liz i głośne pieprznięcie zamykanych drzwi, aż zatrzęsła się futryna.

***
fragile
she doesn't see her beauty
she tries to get away
sometimes
it's just that nothing seems worth saving
I can't watch her slip away

I won't let you fall apart


Oliver poprowadził ich galeriami i zepsutymi ruchomymi schodami Alamo na niższy poziom, do dawnego sklepu odzieżowego przerobionego na wielopokojowe mieszkanie. Widać było, że jest ciekawy tego co zaszło, ale nie pytał. Zamiast tego, aby uniknąć grzmiącej ciszy opowiadał o ich prowizorycznym domu w Alamo. Pokazał im łazienkę, prysznic oraz wspólną kuchnię a w niej półki w lodówce, żarciem oraz piwem z których mogli się częstować. Współlokatorzy: poza Rosalie starsi państwo i para Latynosów (chińska rodzina z dziećmi wyprowadziła się dzisiaj) już spali. Wreszcie zaprowadził ich do dawnej przebieralni, przerobionej na dwupokojowe mikro-mieszkanie bez okien, za to z dużą ilością wieszaków. Oliver mieszkał w pokoju przechodnim. Wybrał Johnowi komplet ubrań ze swojej szafy, wskazał im drzwi od pokoju Anastazji i pożegnał krótkim “dobranoc”.
John, którego aż nosiło, od razu zamknął drzwi, chwycił za ramiona Liz i zapytał:
- Co się stało?
- Chris ma powody żeby cię nienawidzić. Albo tak mu się przynajmniej wydaje. - Liz odpaliła ich zwyczajem dwa papierosy. Przydadzą się im obojgu. - Pokazał mi film. Kręcony z ręki. Magazyn. Dwóch Azjatów przerobionych na mielone. Bioniczne psy. Fontana. I ty. Brzmi znajomo? - zaciągnęła się kilka razy i mówiła dalej nie czekając na odpowiedz. - Chris ma jakieś układy z Dobrymi Glinami. Jutro daje im to nagranie i w zamian za wypuszczenie Billa i JJ’a. Kurwa, John, pójdziesz do więzienia. Albo zabiją cię Locos, jeśli nawiejesz. Chris radzi kierunek Wisconsin - pociągnęła nosem.
John już w połowie jej wypowiedzi puścił jej ramię, usiadł na łóżku, opadł na nie niemalże, jakby osłabł, jakby nagle opuściła go cała wewnętrzna siła.
- Ja ich nie zabiłem - wyszeptał. - To Fontana, on wydał komendę.
Zaciągnął się zachłannie papierosem, niby złudnym antidotum na rzeczywistość. Ręka mu drżała.
- Kazał mi patrzeć, zawsze tak robi… to nie był pierwszy raz.
Liz usiadła obok, odszukała palcami jego dłoń. Ścisnął ją mocno, dla niej trochę boleśnie.
- Ja ci wierzę, John. Ale co z policją? Czy ktoś tam od ciebie - od tego zdania zaczęła szeptać - cię z tego gówna wyciągnie?
- Tak, sądzę, że tak... - odparł roztargnionym tonem, jakby to nie była wcale najważniejsza kwestia. - Ostatnio mnie wyciągnęli.
- A czy ta taśma nie zaprzepaści tego na co pracujesz trzy lata?
- Może… nie wiem. Fontana nie jest celem, to tylko grubsza płotka, tak samo jak Locos to tylko część kartelu. Na Fontanę mamy tyle, że od roku mógłby siedzieć, z jakiegoś powodu nie siedzi, choć zabił dziesiątki ludzi. To jest ogromna operacja, Liz, wielki zaszczyt i wielka odpowiedzialność, tak mi powtarzają. Może sprawę tego filmu też storpedują. Byle tylko nie próbowali uciszyć wszystkich, którzy o niej wiedzą… - spojrzał na nią. - Jednostki się nie liczą gdy stawką są miliardy Edolców. Wiesz, czasem się zastanawiam czy ludzie, dla których pracuję są lepsi od tych, z którymi walczę.
- Myslalam jeszcze o tym nagraniu. Gdy wszyscy wyszli i zostałeś tam sam skuliłeś się pod ścianą… - Mocniej ścisnęła dłoń Johna. - Jedziesz na oparach, skarbie. Ta robota cię niechybnie wykończy. A co jeśli Fontana zobaczy tę taśmę? Nie pomyśli, że wymiękasz? Ze juz sie nie nadajesz lub co gorsza, nigdy nie nadawałeś? Jeśli ma choć cień wątpliwości, co do twojej lojalności, to ten film może je tylko podsycić.
- Może - odparł beznamiętnie. - A z drugiej strony da mu poczucie, że teraz już nie ma dla mnie powrotu i muszę trzymać z Locos.
Przyglądała mu się przez chwilę badawczo jakby mogła z jego twarzy wyczytać jak mocno tam wsiąkł. Czy tamci ludzie to rzeczywiście obcy ludzie? Przebywając z kimś codziennie nie trudno się nie przyzwyczaić. Szukać kogoś do kogo da się otworzyć gębę, wyjść na piwo a tak rodzą się przyjaźnie a później lojalność.
- Nie odwiodę go od tego by oddał glinom ten film. Chris jest uparty. Oby jego żona i córka nie zapłaciły za ten upór. - Ugryzła się w język czując, że nie powinna myślami choćby prowokować takich wypadków.
- Nie myślę, żeby to zaszło tak daleko. Jeżeli Chris zrobi to mądrze i anonimowo, to do niego też nie powinni dojść. Ale jeśli to ma być zapłata, kurewsko wygórowana, za zwolnienie waszych kumpli to ktoś, kto ma odpowiednie dojścia może skojarzyć go z wami. Z wami wszystkimi, z zespołem - spojrzał na Liz z niepokojem.
- Mnie bardziej martwi postawa Fontany. Niepotrzebnie go zaczepilam, zgoda. Ale po chuj było to pacyfikowanie łysych na koncercie? Brawa? Ta pobłażliwość dobrego, kurwa, wujka. Rozumiem, ze on wie, kim jestem skoro wie o swoich pracownikach wszystko ale chyba nie powinnam go nic a nic obchodzić?
Liz podniosła się i pociągnęła Johna w stronę łazienki. Nadal czuła na sobie warstwę zaschniętego potu po dzisiejszym ultramaratonie. Poza tym zaczęła się troche uspokajać, głównie dlatego, ze on zachowywał względny spokój więc nie mogło być aż tak źle.
- Może spodobał mu się koncert - rzekł John, przygryzając wargę i gasząc papierosa w popielniczce. - Albo ty, co gorsza.
Wyciągnęła z szafki czyste ręczniki i gdy milcząc przeszli do łazienki odkręciła kurek z gorącą wodą. Jej szum zagłuszył dalsze szepty.
- Będę go unikać - zapewniła, jakby to mogło mieć jakieś znaczenie w konfrontacją z ludźmi takimi jak Fontana. Nawykłymi pewnie do brania tego czego chcą. - A co do powiązania zwolnienia chłopaków z tamtym filmem… Może warto podać inny powód, bardziej wiarygodny. Gdybyśmy zdecydowali się podpisać kontrakt to by oznaczało prawników Amuse a ci wyciągnęli by ich choćby z Alcatraz. To by uwiarygodniło historię i odsunęło podejrzenia od Chrisa, bo nie trzeba być geniuszem żeby zauważyć, że ma mocne chody u Dobrych Glin i coś go z nimi łączy.
John ściągnął brudną koszulkę, po czym pomógł zdjąć Liz t-shirt, który aż lepił się do ciała.
Spojrzał na jej piersi z czułością i pewnym smutkiem w oczach, bo każdy scenariusz dalszych wydarzeń mógł dla nich oznaczać długą rozłąkę. Wylał na dłonie mydło w płynie. Wciąż trochę drżały. Czym prędzej opuścił je na jej ciało.
- Ty zauważyłaś, bo z nim przebywasz, dla kogoś z zewnątrz to może nie być tak oczywiste. Miejmy nadzieję, że twój kumpel nie jest kretynem i nie wejdzie na komisariat z tym nagraniem w ręku. A kontrakt… to chyba poważna sprawa, nie znam się na tym.
Włożył głowę pod wodę i zamknął oczy. Nie było licznika limitu, być może Alamo miało lewe podłączenie do wodociągów.
- Nie wyjadę z miasta - oznajmił John. - Uprzedzę swoich, żeby ukręcili łeb sprawie jak zechcą a jeśli nie to pomogę aresztować Fontanę. Tak czy inaczej rano będę musiał stąd zniknąć. I nie wiem kiedy wrócę.
Liz wiedziała to doskonale, gryzła się z tym odkąd pierdolnęła drzwiami przed twarzą Chrisa jakby wina za to rozstanie spadała właśnie na niego.
-Wiem, skarbie.
Potem już nie mówiła wcale. Kolekcjonowała wspomnienia. Piana z mydła. Zaparowane lustro. Odbicie jej przyciśniętej do kafelków sylwetki. Takiej ostatnio drobnej. Zanikającej. Małe piersi. Biodra nastoletniego chłopca. Zostało chociaż wcięcie w talii i wysokie kości policzkowe. Ładne. Kobiece.
Ubrała się w sukienkę. Raczej z szafy Rosalie niż Anastazji. Małą czarną choć niebotycznie krótką. Ledwo zasłaniała jej tyłek. John wyglądał zabawnie w dużo za krótkich spodniach. Punks not Dead, tak mu powiedziała chichocząc i otwierając wino. Znalazła butelkę, pięcioletnie, skitrane w kuchennej szafce. Możliwe, że Oli zdobył je dla Ann na specjalną okazję, żeby wkupić się w jej łaski. Biedny Oli. Traktuje go jak psa. Nie powinna.
- Daj znać. Jutro. Jakkolwiek się to skończy. Gdzie jesteś, co się dzieje. Żebym chociaż wiedziała, że żyjesz. Skinął z westchnieniem głową.
- Tyle mogę obiecać.
Była pierwsza w nocy więc zaciągnęła go prosto do łóżka. Włączyła holowizję, leciał głupi program o gwiazdach rocka. Realisty show. Przytulali się. Liz pomyślała, ze jej sukienka, a właściwie sukienka Rosalie, będzie nim później pachniała. Marna pamiątka, ale zawsze jakaś. - Chcę mieć ślub. Może nawet wesele. Z gośćmi i szampanem. Wyjdziesz za mnie?
- Tak - odpowiedział, zupełnie poważnie. I pocałował w usta.
-Jak podpiszę kontrakt, moze nawet bedzie mnie stać na pierścionek - zażartowała. Chciała zapamiętać ten dzień jako wesoły. Pogodny. Po latach inaczej się wspomina zdarzenia. „I wiesz co, uciekaliśmy przez leśną gęstwinę w pocie i znoju. I goniły nas drony. Seriously.” Ich dzieci będą boki zrywać. Dzieci. Czemu nie. Moze powinna wyłączyć ten pieprzony antykoncepcyjny implant, który Amelia na niej wymusiła gdy miała trzynaście lat?
John uśmiechnął się, po raz pierwszy od godziny. Za chwilę jednak znów spoważniał.
- Ale to nie będę już ja - powiedział. - Będę miał inną twarz, inne imię i nazwisko…
-Rozpoznam cię. Zawsze. Choćbyś nosił maskę Miley Cyrus. - John prychnął. - Człowiek to coś więcej niż skóra i kości. - Przykryła ich kocem po samą brodę. Reality show dobiegało końca. Pokazywali skrót kolejnego odcinka. - Bardziej się martwię o siebie. Jak ciebie nie będzie… stracę przyczepność. Wiesz co mam na myśli?
- Wiem - objął ją mocniej i pogładził dłonią jej włosy. - Nie trać jej. Pomyśl wtedy o mnie, że jestem, nawet jeśli mnie nie widzisz.
-To nie takie proste, skarbie. Amelia też tak mówiła. Zawsze będę przy tobie, Lizzie. A potem rozorała sobie żyły i już jej nie było.
Wyłuskała z paczki oststniego papierosa, zaciągnęła sie dymem. Żar był jedynym punktem odniesienia w spowitym czernią pokoju. Holowizję wyłączyli i każdą, nawet najmniejszą lampę ledową. Wiedziała, że on jest obok. Nie John, nie Ricardo. On. Człowiek to coś więcej niż skóra i kości. Czy to nie były słowa Amelii? Może nawet tytuł jednego z tych pokręconych obrazów, które zalegały w schowku rodziców Rasco?
Poczuła, że zamykają jej się oczy.
-Nie jestem silna, jak ty - oznajmia sentencjonalnie. - Musisz mnie pilnować. Drobię na kurewsko cienkiej linie, John. Jak mnie puścisz… - zamilkła. Czasem nie warto prowokować przyszłości.
Oczy Johna lśniły słabo w mroku jak piekielne ogniki odbijając w sobie czerwień żaru papierosa. Nie było tu okien, wieczny blask miasta nie miał którędy się wedrzeć do środka i zaraz miała zapanować ciemność o barwie aksamitnej lepkiej czerni, jak po śmierci.
- Nadejdzie taki moment, może właśnie nadszedł, że będę musiał - wyszeptał. - Inaczej nigdy nie odzyskam siebie i zginę. Jesteś silniejsza niż myślisz, Liz. I teraz masz przyjaciół, masz zespół. Przekaż im, że im natłukę, jeśli nie przypilnują cię aż wrócę.
Liz nie odpowiedziała. Gdzieś głęboko poczuła ból i łzy dosłownie zaczęły wypływać z niej jak z przekłutego balonu. Mówił, że jest silna. Jak, kurwa bawełniane waciki - pomyślała. Nie wyprowadzała go z błędu. Cóż, to chyba koniec. Dostała i tak więcej niż oczekiwała. Amelia nawoływała z drugiej strony od tak dawna. Teraz będzie mogła jej posłuchać. Już nikt nie przytrzyma za ramię gdy grunt osuwa się spod nóg.
- Śpij John, jutro ciężki dzień. A później przyjdą jeszcze cięższe.
- Ale po nich przyjdą lepsze - zapewnił ją sennym głosem. - Najlepsze dni naszego życia.
Objął ją mocno, tuląc do siebie zamykając w bezpiecznym kokonie silnych ramion. Słyszała jak zasypia. Ona sama, wycieńczona fizycznym wysiłkiem i emocjami, poczuła jak myśli przeistaczają się w senne majaki. Nie wiedząc kiedy przekroczyła ulotną granicę między jawą a snem.
 
liliel jest offline