Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Science-Fiction > Archiwum sesji z działu Science-Fiction
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 07-01-2018, 15:51   #121
 
Ganlauken's Avatar
 
Reputacja: 1 Ganlauken jest godny podziwuGanlauken jest godny podziwuGanlauken jest godny podziwuGanlauken jest godny podziwuGanlauken jest godny podziwuGanlauken jest godny podziwuGanlauken jest godny podziwuGanlauken jest godny podziwuGanlauken jest godny podziwuGanlauken jest godny podziwuGanlauken jest godny podziwu
- Zamawiamy podwójną celę z dostępem do terminala. - stwierdził spokojnie Rebel Yell uznając prymat prywatności nad żołądkiem. Tym bardziej, że on nie miał dużych wymagań w tym względzie. Ulica oduczyła go wybrzydzania. - Da się załatwić?
- Da się, da - wyszczerzył się rejestrator. - Płatne z góra.
Gdy Billy wyjaśnił, że stać go na razie na jedną dobę, lekko się skrzywił, ale przyjął przelew na 200 Eurodolców. Rebel Yellowi zostały na koncie 22 Ebaksy, w sam raz na dwie szczoteczki do zębów.
- Można podać znajomi numer konto - rejestrator wskazał na ciąg cyfr u dołu cennika - to zapłacą za was. Przysługuje prawo do jedna wizyta i jeden prysznic na dwie doby.
Czarny Pacyfikator wrócił z kibla, na co biały oznajmił:
- To my lecimy. Bawcie się dobrze chłopaki. A ty Omar szykuj wszystkie cele na poniedziałek.
- Wiem, wiem, Alamo. Czekać, zawołam swoich. - rejestrator wcisnął guzik i po chwili z korytarza rozległo się otwieranie ciężkich drzwi a zaraz potem okrzyk:
- Pytoony! Pytooony! Wyruchamy cię lepiej od żony! - ktoś skandował nazwę jedynego murzyńskiego gangu San Francisco (czarnych było w mieście ledwie kilka procent, ale nadrabiali w statystyce kryminalnej).
- Zamknij ryj, Tyrese! - zawołał w tamtą stronę jeden ze strażników w szarych uniformach, którzy wyszli z korytarza chwilę po trzaśnięciu drzwiami.
- Jak widzicie panuje u nas rodzinna atmosfera - uśmiechnął się szeroko rejestrator do Billa i JJ-a. - Będzie wam się podobać.
- Taaa... Z pewnością. - uśmiechnął się ironicznie Billy i drapiąc po brodzie spytał. - A z Dzieci Kwiatów kogoś gościcie?
- Tak, tak. Prorokinię Shanice - rejestrator pokręcił palcem koło skroni w charakterystycznym geście oznaczającym kukunamuniu. - Złapali ją wczoraj jak przełaziła przez mur Presidio. Ukradła z jakaś posiadłość mikro-yorka, tego zmodyfikowanego do rozmiar mysz.
Billy znał Prorokinię Shanice. Była starszą Murzynką, która sfiksowała przez dragi i dziwne symulacje VR. W Dzieciach była chyba od początku, kiedy jeszcze byli zwykłą komuną neo hipisowską. Obecne zajmowała się głównie staniem na czatach, czasem drobnymi kradzieżami, ale większość czasu coś przepowiadała, najczęściej koniec świata. Zawsze miano ją za wariatkę a odkąd przepowiedziała trzęsienie ziemi za wariatkę, której należy się trochę bać. Czasem zdarzało jej się jednak mówić do rzeczy i wtedy bywała źródłem zaskakująco ciekawych informacji.

Jak tylko saksofonista usłyszał imię Tyrese spojrzał w stronę nadbiegających okrzyków. Przez chwilę zastanawiał się, czy aby nie poprosić Billa, by jednak wybrali wspólną celę. Zmienił jednak zdanie, gdy stwierdził, że nie będzie chciał ryzykować życia przyjaciela tylko dlatego, aby wywrzeć prywatną zemstę. Jedno stracone życie to już i tak za dużo. Na szczęście są inne metody, które należy wypróbować. Nie zważając na to, co działo się dookoła, odpalił swój holo, po czym wysłał wiadomość do wujka Joe.
"Wujku, czy mamy w areszcie ahmeda swoich ludzi, którzy są na tyle oddani by powstrzymali mnie przed scd??"
JJ nie był członkiem gangu, ale przebywanie w towarzystwie wujka nauczyło go miejscowej grypsery, scd to skrót od słowa suicidio, czyli zmuszenia kogoś w więzieniu do popełnienia samobójstwa, znane tylko wśród najbardziej zaufanych chłopaków. Wiadomości zapewne były monitorowane także, nie mógł otwarcie napisać, że trzeba komuś w tym pomóc, musiał raczej udawać przestraszonego aniżeli kogoś, kto planuje dokonać zemsty. Stąd też użył słowa “powstrzymali” wiedząc że wujek i tak zrozumie o co chodzi. Chciał w tym celu wykorzystać wiedzę o chłopaku, którego poznał przed koncertem. Jeśli starszy brat kochał młodszego, to informacja, że ten może stracić język, uszy, oczy i ręce powinna być wystarczająca. Życie młodszego za śmierć starszego. James nigdy nie spodziewał się, że może być tak okrutny, by skazać kogoś na śmierć.

- Prorokinię? To pewnie nie jest tu teraz nudno. - Ocenił Billy nie mając pojęcia o rozterkach JJ’a.
- U nas nigdy nie nudno - zapewnił ich rejestrator, po czym kiwnął głową na strażników. - Oni zaprowadzą was do wasz pokój hotelowy. Numer dziewięć.
Strażnicy wyglądali jakby tylko przypadkiem znaleźli się po lepszej stronie krat. Zakazane mordy, Absolutny Brak Szyi i ewidentne przedawkowanie sterydów. Przy pasach mieli pistolety i elektryczne pałki, ale nie sięgali po nie a nawet nie popychali muzyków, póki ci posłusznie szli tam gdzie im wskazano, czyli do korytarza. Za ciężkimi stalowymi drzwiami były drugie, z pancernego szkła. Przy tej jakby śluzie mieściła się kanciapa strażników, gdzie siedział jeszcze trzeci, oraz odnoga korytarza.
“Nie, nie rób nic estupido JJ, proszę” - JJ dostał jeszcze odpowiedź od Wujka Joe, nim za szklanymi drzwiami stracił zasięg holofonu.

Po obu stronach głównego korytarza mieściły się cele z piętrowymi pryczami: po prawej większe, po lewej mniejsze. W większych siedziało po sześć-osiem osób, w mniejszych po dwie lub cztery. Zza grubych krat śledziły ich zaciekawione lub obojętne twarze osadzonych.
- Uuu, nowi, nowi idą! - rozpoznali głos, który wcześniej wykrzykiwał przyśpiewkę Pytonów. Na kratach trzeciej celi z prawej uwiesił się wytatuowany Murzyn w białym podkoszulku. - Białasy?! Nie, chyba nie całkiem, kogoś mama się puściła, haha! - bujał się na kratach jak małpa.
Ledwo go minęli a z mniejszej celi po lewej odezwała się czarna kobieta ze sterczącymi jak promienie dredami.
- Billy! To Szczurek, nasze cudowne dziecko! - zakrzyknęła Prorokini Shanice. - Billy, on powróci! Już niedługo! Powróci, by oczyścić miasto!
- O ja jebię! - wydarł się Murzyn. - Wariatka ma kumpli, haha! A może to jej kochaś!

Muzycy dotarli w końcu do końca korytarza. Strażnicy otworzyli im malutką, brudną celę, na której wyposażenie składało się piętrowe łóżko, stolik ze sklejki oraz kibel z urwaną deską i umywalka za kotarą. Jak również holoterminal w ścianie, informujący dużym napisem: “Aktywność sieciowa monitorowana”. Dobre i to. Odkąd senat NoCal uznał prawo dostępu do sieci uznano za jedno z podstawowych praw człowieka, terminale w celach były obowiązkowe. Po chwili krata zatrzasnęła się za nimi a strażnicy odeszli ku swojej kanciapie.
- Ty odpoczywaj, a ja biorę się dzwonienie. Póki jeszcze nie mamy celi z kolejką do terminala. - to był główny powód dla którego Billy zainwestował w to miejsce. Teraz zabrał się za połączenie z Mission San Francisco de Asis. I z przebywającym tam ojcem Guterezem. Była to postać znana obydwu osadzonym w celi muzykom, chociaż Billy’emu zdecydowanie bliżej. Religijna matka JJ-a pomagała przy sierocińcu a obaj uczęszczali kilka lat do szkoły podstawowej przy klasztorze Franciszkanów, ale tylko Rebel Yellowi, który był wychowankiem sierocińca, przysługiwała darmowa nauka w tamtejszym liceum do osiągnięcia pełnoletności. JJ trafił do technikum w slumsach Bayview, gdzie wówczas mieszkał i ich drogi na jakiś czas się rozeszły. Dla saksofonisty zastępczym ojcem był Wujek Joe, dla Billy’ego (jak dla setek innych) - właśnie ojciec Francesco.

Zakonnica, która przyjęła połączenie przeżegnała się po hiszpańsku widząc Rebel Yella i wnętrze celi. Siostrzyczka strzegła niczym cerber dostępu do ojca Gutereza, do którego ciągle próbowały się dopchać tłumy potrzebujących, i minęło kilka minut nim na ekranie pojawiła się surowa, smagła twarz księdza ubranego w zwyczajną bluzę.
- Billy - wymówił zatroskanym głosem imię wychowanka. - Zacząłbym od kazania, ale oglądałem wiadomości i domyślam się, że podrzucili ci te narkotyki. Bo podrzucili, prawda?
- Tak… te podrzucili. Tym razem aresztowali mnie i mego kumpla za niewinność.- rzekł Billy nie chcąc wdawać się w szczegóły. Liczył za to na znajomości franciszkanina wśród przedstawicieli prawa.- No i… przyszli po naszego perkusistę przede wszystkim. Chcieli go skuć, a skoro nie udało się im. To skuli nas. Chyba z powodu Alamo. Dałoby się coś zrobić… może? Bo jakby nie patrzeć, nie możemy zagrać w Alamo zza krat, a tamci ludzie… im zależy na naszym występie.
- Wiem - kiwnął głową ojciec Francesco. - Im zależy na każdej pomocy, dlatego nawet ja będę w Alamo. To w końcu moja parafia. Ale obawiam się, że nie znam zbyt wielu sędziów. Może jednego, za którego uczciwość mógłbym ręczyć, ale jest mała szansa, żeby dostał waszą sprawę a tym bardziej, by zdołał ją przyspieszyć. Większości z nich niestety daleko do sprawiedliwości Salomona. - westchnął.
- Cóż… tak sądziłem. Jest jeszcze sprawa… inna. Janis trzeba by przypilnować, ponieważ coś jej może grozić. - rzekł enigmatycznie Billy nie chcąc poruszać sprawy Melomana w monitorowanej sieci.
- Jej? - zaniepokoił się ksiądz. - Dlaczego?
- Cóż… porobiło się ostatnio za dużo hałasu wokół mnie. Wolałbym, żeby ktoś miał na nią oko. Najlepiej jakby kilka osób, przez najbliższych parę dni. - rzekł enigmatycznie Billy, po czym dodał wyjaśniając. - To nie jest temat odpowiedni na to połączenie.

Saksofonista tylko skinął głową kumplowi, po czym wykorzystując sytuację, wdrapał się na górne łóżko. Zawsze marzył, aby mieć rodzeństwo i piętrowe łóżko. Nigdy nie spodziewał się, że jego pierwsze piętrowe łóżko, będzie zarazem łóżkiem w więzieniu. Wiedział, na co się piszę przeszkadzając Pacyfkom. Zaakceptował już ten fakt, jak i miejsce, w którym się znalazł. Słysząc z kim rozpoczął rozmowę Rebel, zwiesił się z łóżka i rzucił w stronę terminala.
- Déjalo que sea alabado, padre Guterez.
Po czym wrócił na swoje posłanie i zaczął rozmyślać nad słowami wujka Joe. Wiedział czemu, wujek udzielił mu takiej, a nie innej odpowiedzi, ale w żaden sposób nie umniejszyło to jego wkurwienia. Przed oczami miał obraz czarnucha, na którego widok każdy zdrowo myślący człowiek, starałby się wcisnąć w najdalszy kąt celi, i przykryć czym się tylko da, ale nie on, nie JJ Gonzales. On przyrzekł zemstę, a zemsta to święta sprawa. Sagrada venganza, amen.

- Por los siglos de los siglos - odpowiedział saksofoniście ojciec Francesco, po czym zwrócił się znów do Rebela: - Przynajmniej masz towarzystwo, Billy. Nie żebym się cieszył, że twojego kolegę z zespołu też zgarnęli, oczywiście. Zobaczę co da się zrobić z Janis, mogę do niej zadzwonić, bo śledzić jej przecież nie każę. Ale ona zawsze miała łeb na karku, przynajmniej w kwestii unikania kłopotów z prawem - ten lekki przytyk nie był wypowiedziany jakimś karcącym tonem. - I porozmawiam z tym znajomym sędzią, on nazywa się Velasquez, w razie czego, Bóg dopomoże a dostanie waszą sprawę. A tymczasem będziemy się za was modlić.
- Z Bogiem… - pożegnał się Rebel Yell po czym zapytał z uśmiechem. - Pierwszy raz w takim miejscu?
- Wiesz, jestem tylko skromnym muzykiem - odparł JJ.
- Pamiętasz, jak byliśmy młodzi, to robiliśmy razem szalone rzeczy, ale pod kryminał to nigdy nie podchodziło. - Roześmiał się serdecznie, po czym spojrzał kumplowi prosto w oczy.
- Widziałeś tego czarnucha? - Ściszył głos. - On musi umrzeć i Bóg mi świadkiem, że tak się stanie.
- Mów za siebie. Ja areszt śledczy oglądałem wiele razy. - dodał z uśmiechem, po czym spoważniał mówiąc równie cicho i ponuro. - Może i musi… ale nie teraz i nie tu. To areszt śledczy, a my siedzimy za pierdółki. Dobry adwokat wyciągnie nas bez problemu, kiepski za cenę paru godzin prac społecznych. Morderstwo w tym miejscu… na oczach Big Brothera, to już poważna sprawa. Tym bardziej, że nie ma tu chyba nikogo, kto by cię osłaniał… a czarna małpka ma swoich goryli. Jeśli ktoś tu zginie, to prędzej ty.
- Jeszcze nie czas dla mnie, by umierać. - Odparł JJ.
- I masz rację, tutaj to za duże ryzyko, ale przynajmniej wiem, gdzie ten dekiel przebywa. Dodatkowo on nawet nie wie, że czyham na jego życie. Szukałem go od dłuższego czasu i myślałem, że zapadł się pod ziemię. Widocznie przeznaczenie lubi płatać figle. - Saksofonista roześmiał się, ale było coś niepokojącego w jego śmiechu. Jakaś ledwo dostrzegalna nutka szaleństwa.
- Póki siedzimy w tej celi to mamy jeden przywilej… - Billy wskazał palcem terminal. - Musimy go wykorzystać w pełni zanim nie przeniosą nas do zapełnionej celi. Więc teraz jest twoja kolej na kontakt ze światem.
- Z chęcią bym ci pomógł. - Odpowiedział zapuszkowany saksofonista. - Problem jednak w tym, że nie mam żadnych znajomości, które mogłyby nam w tej materii pomoc. Jedyny prawnik, jakiego znam to taki, który prędzej mi zaszkodzi, niż pomoże.
 
Ganlauken jest offline  
Stary 07-01-2018, 20:57   #122
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Osobna cela dawała trochę prywatności, ale nie za wiele, od korytarza dzieliły ją tylko kraty. Korytarzem aresztu zaś niósł się permanentny zgiełk: rozmów, oglądanej w celach holowizji, gier sieciowych (terminale starszej generacji obsługiwały tylko te w 2D) oraz kłótni o dostęp do terminala, które wybuchały od czasu do czasu, zwłaszcza w większych celach. Ludzie na co dzień stale podłączeni do sieci, nagle pozbawieni do niej dostępu choćby na parę godzin, tracili rozum. Jeszcze nie doszło do żadnej bójki, lecz Billy wiedział, że to tylko kwestia czasu. A czas mijał nieznośnie powoli. Obejrzeli wiadomości, w których sporo było o nich samych i czekali na obiecanego przez Howl prawnika.
- On powróci! Powróci już niedługo, by ukarać pysznych i zaprowadzić sprawiedliwość! - krzyczała Prorokini Shanice dwie cele dalej.
- Nie ma sprawiedliwości i nie będzie! Ni chuja! - odpowiedział jej ktoś.
Odezwał się też Murzyn od Pytonów, ten któremu z sobie tylko znanych względów JJ życzył śmierci.
- Ej nowi! - zawołał, chyba do nich. - Jak tam w przytulnej dwójeczce, romantico? Już się ruchacie, pedałki?!
- Zazdrościsz, bo twój kochaś ci nie daje?- zapytał retorycznie Billy drapiąc się po karku. - A może zawsze musisz wypinać swój tyłek, zamiast wypełniać jego słodką dupcię swoim małym robaczkiem?
Po czym zwrócił się do JJ’a na tyle głośno, by tamten mógł usłyszeć.
- Wiesz, że naukowcy z Massachusetts udowodnili, że ci co ciągle gadają o pedałach, są zazwyczaj kryptogejami?
Ktoś się roześmiał.
Murzyn zawtórował wymuszonym śmiechem.
- Pyskujesz? - zawołał. - Masz fart, że nie jesteś w mojej celi! Pogadamy jutro na spacerniaku!
- Nie strasz, bo się zesrasz, Tyrese - odezwał się basowy głos. - I przestań drzeć ten ryj! Próbuję oglądać mecz!
Najwyraźniej w areszcie był co najmniej jeden człowiek, który nie bał się Tyrese’a. A może nawet Tyrese bał się jego, bo odpowiedział:
- Dobra już, kurwa, i tak bez sensu nawijanie z cwelami. Z nudów tu odpierdala człowiekowi.


Billy i JJ nie zdążyli się jeszcze znudzić, za to męczył ich kac i burczało w brzuchach. Myśleli o popołudniowym śniadaniu, którego nie zdążyli zjeść, wizja tłustej jajecznicy z boczkiem i tostów nie dawała spokoju. Niestety nie załapali się na tutejszy obiad i musieli czekać do kolacji. Żeby zamówić coś ekstra nie mieli już kasy, musieliby poprosić kogoś znajomego z zewnątrz o przelew.
Jakieś dwie godziny po tym jak trafili do aresztu przyszedł strażnik i otwierając drzwi celi oznajmił:
- Ruszać dupy. Papuga do was przyszedł.
Zaprowadził ich do małej sali widzeń, przedzielonej w połowie zaledowaną szybą, z krzesłami po obu stronach. Za szybą siedział zadbany mężczyzna w średnim wieku (co obecnie oznaczało przedział wiekowy między 40 a 70), w białej koszuli i wyglądającym na drogi garniturze.
- Dzień dobry - kiwnął głową, bo przez szybę nijak ręki nie szło podać. - Jestem Peter Howard z kancelarii Howard, Yates & Associates. Adwokat. A prywatnie tata Howl. Przyjechałem, żeby was stąd wyciągnąć a w dłuższej perspektywie uzyskać wyrok uniewinniający. Sądzę, że nie będzie z tym problemu, ale żebym mógł skutecznie działać i uzyskać dostęp do materiałów oskarżenia musicie mnie najpierw oficjalnie zatrudnić.
Kliknął w złoty holowatch i wyświetlił na szybie umowę adwokacką, przewijając od razu do miejsca na podpisy. Wskazał dłonią, na leżące po ich stronie szyby e-długopisy.
- Śmiało - rzekł. - Dla przyjaciół Lucy moja stawka to jeden Eurodolar.
- Ok… za taką stawkę nie będę się targował. - rzekł żartobliwie Billy.
JJ spojrzał na ojca Howl, potem na Billy’ego, potem znowu na prawnika, wyszczerzył zęby, i zadowolony dodał.
- Zgadzam się z przedmówcą. Chwycił za e-długopis, po czym podpisał papiery.
- No to teraz możemy działać - uśmiechnął się Peter Howard.
Podpisana umowa znikła z led-u szyby, tu przynajmniej nie musieli obawiać się żadnych podstępów.
Humory poprawiło im też to, że tuż przed opuszczeniem celi zdążyli przeczytać na zespołowym czacie, że Chris załatwił im jakoś wcześniejsze zwolnienie z aresztu. “Jak nic nie pierdolnie” - więc były na to jakieś szanse, choć ostatnio duże rzeczy miało tendencję do pierdolnięcia.
- O - ojciec Howl był zaskoczony, gdy podzielili się z nim tą wieścią. - Zatem może rozprawa wstępna czeka nas już jutro. Jestem już oficjalnie waszym adwokatem w systemie sądowym, więc będę z automatu powiadamiany o wszystkim, wy też oczywiście. Na rozprawie wstępnej sędzia zdecyduje czy pozostawić was w areszcie czy wypuścić za kaucją, albo nawet bez, żebyście odpowiadali z wolnej ręki. To możliwe, jeśli macie dobre plecy, ale lepiej przygotować pieniądze na kaucję, bo im szybciej ją wpłacicie tym szybciej wyjdziecie. Widełki dla lekkich przestępstw to pięć do dziesięciu tysięcy Eurodolarów. Ale tak czy inaczej proces was nie ominie, chyba że prokuratura wycofa zarzuty. Na właściwą rozprawę czeka się w San Francisco nawet do kilku tygodni, do tego czasu będziecie mieli zakaz opuszczania stanu, być może dozór elektroniczny. Spróbujemy już jutro nastawić przychylnie sędziego, więc musimy się przygotować. Nie sądzę, żeby zapadł poważny wyrok, ale potencjalnie grozi wam do roku więzienia. Dlatego muszę poznać jak najdokładniej waszą wersję wydarzeń. To - rozejrzał się po pomieszczeniu - jedyne miejsce gdzie na razie możemy swobodnie rozmawiać. Więc jeśli macie jakieś pytania to też jest właściwy moment.
- Co na nas mają? Jakie dowody… poza własnymi słowami? - zapytał Billy uznając że pytania należy zadać wpierw. Po czym podrapał się po karku. - No i nie wiem jak JJ, ale tak zamożny nie jestem. Więc kaucja w moim przypadku odpada.
- A rodzina, znajomi? - uniósł brwi adwokat. - Nie chcesz chyba spędzić tu kilku tygodni? Ale skoro macie takie chody, żeby przyspieszyć rozprawę wstępną to może i ktoś wam załatwi zwolnienie bez kaucji. Rzadko, bo rzadko, ale to się zdarza. A pełny materiał dowodowy poznamy jutro. Przypuszczam, że poza słowami Pacyfikatorów będą to tylko nagrania z kamer w ich hełmach, bo policja ma obowiązek filmować non-stop całą służbę.
- Nie ma na to szans. Jestem sierotą i nie mam rodziny. - wzruszył ramionami Rebel Yell. - Mam siostrę… przyszywaną, ale nie ma ona tyle kasy. - Machnął ręką. - A areszty śledcze odwiedzałem już parę razy. Dla mnie to nic nowego.
Ojciec Howl pokiwał smutno głową. Mógł dla niej zgodzić się prowadzić ich sprawę za darmo, ale najwyraźniej nie zamierzał oferować wyłożenia kilku tysięcy na kaucję dla kolegów córki, których przecież wcale nie musiał darzyć sympatią ani ufać im, że po wypuszczeniu nie zapadną się pod ziemię a jego kasa przepadnie.


Billy opowiedział całe zajście ze swej perspektywy. Niewiele mógł powiedzieć w kwestii zarzutów JJ’a, bo go nie widział z miejsca, gdzie sam się wtedy znajdował. Ale podkreślił, że prochy policjant wyciągnął “na jego oczach” z “dupy” i że… nie wie, co to za narkotyki miały być. I czy były to narkoty. Równie dobrze mogła być to mąka, lub soda oczyszczona.
- Mogę cię zapewnić, że to były prawdziwe narkotyki - rzekł adwokat. - W końcu chcieli zabezpieczyć je jako rzekomy dowód, zatem musieliby oddać je do laboratorium. Na pewno postarali się, żeby odpowiednio to sfilmować, więc miałbyś przerąbane, tym bardziej że byłeś już karany. Twoja koleżanka wyświadczyła ci naprawdę dużą przysługę porywając je i wrzucając do studzienki.
- A możemy liczyć na pożyczkę w kwestii kwatery? - zapytał Billy. - Niespecjalnie chcę zmieniać lokum na mniejsze… a jak wypuszczą, to te czterysta zdołam oddać.
Peter Howard spojrzał na niego jak na osobnika nieco bezczelnego, ale odpowiedział uprzejmie, choć wymijająco:
- Pomówimy o tym jutro, jak będziemy wiedzieć na czym stoimy.
- Jeśli chodzi o mnie - JJ zawahał się na chwilę. - To uważam, że reakcja Pacyfikatora, była niewspółmierna do mojego zachowania. Czy w związku z tym mogę mu wytoczyć proces? Jeśli siedzę na parapecie i palę szluga, a jakiś debil rzuca mną o glebę, to czy nie podchodzi to pod przekroczenie uprawnień?
- Na pewno to będzie nasza główna linia obrony - zgodził się adwokat. - Choć on będzie utrzymywał, że ścigał waszego kumpla… Chrisa, tak? A ty blokowałeś drogę. Przeanalizuję nagranie z ich kamer i wyłapię momenty, które mogłyby podejść pod przekroczenie uprawnień. Jak takie znajdziemy, będziesz mógł wytoczyć mu proces i wywalczyć odszkodowanie. Ale to będzie osobna sprawa i radzę zająć się nią, jak już uporamy się z obecną.
JJ pokiwał głową ze zrozumieniem.
- A wiadomo jakie zarzuty postawiono Chrisowi i Anastazji?- zapytał po chwili Billy. - I na ile są poważne?
- Anastazję oskarżają o stawianie czynnego oporu oraz kradzież i niszczenie dowodów - odparł adwokat. - Mają na nią to samo co na was, czyli słowa policjantów i nagrania z hełmów. Jak je obejrzę, będę w stanie powiedzieć więcej, ale z waszej relacji wynika, że akcja Pacyfikatorów była daleka od profesjonalizmu i motywowana sprawą Alamo. Musimy zdobyć na to dowody, ale jestem dobrej myśli. Z panem O’Sullivanem sprawa ma się gorzej - westchnął - tu chodzi o pobicie policjanta. Na służbie czy nie, to się okaże, ale wciąż pobicie, podobno mają nagrania i świadków. O ile w waszych przypadkach kar więzienia powinno dać się uniknąć, to w jego przypadku będzie to bardzo trudne. A grozi mu do trzech lat.
Billy podrapał się po karku zafrasowany. Bo sytuacja rzeczywiście była ciężka. Chris gangster mógł się ukrywać w nieskończoność. Chris muzyk… tak łatwo już nie miał. Perkusista stawał się problemem bandu. I to bez względu na to, czy podpiszą kontrakt z korpoludkami czy nie. Nie da się grać muzyki w ukryciu.
- Pogadam z nim. Jak będzie okazja. - stwierdził krótko Rebel Yell.
- Pogadaj - pokiwał głową ojciec Howl. - Nie obiecuję na razie, że zajmę się za darmo też jego sprawą, mam trochę swoich własnych w toku. - Klepnął dłońmi w kolana. - Jeśli to wszystko to będę się zbierał. Mam nadzieję, że nie muszę przypominać, abyście dobrze się zachowywali na rozprawie wstępnej. Oskarżyciel może próbować wytrącić was z równowagi, ale obrazicie sędziego i mogiła. Mam namiar na terminal w waszej celi, a wy w razie czego piszcie na mój profil, Peter Howard, kancelaria Howard, Yates & Associates. Ale nic poufnego, wiecie, że monitorują tu łączność.
Adwokat wstał, kiwnął głową na pożegnanie i wyszedł, znikając za drzwiami po swojej stronie szyby. Po chwili przyszli strażnicy i zaprowadzili ich z powrotem do celi.


Godzinę później dostali kolację, przywiezioną na skrzypiącym kuchennym wózku. Było to
Niezbyt świeże pieczywo z syntetyczną pastą odżywczą z tubki, taką jaką rozdawano bezdomnym w punktach pomocy społecznej czy w Mission San Francisco de Asis.
Na holoterminalu Billy zastał wiadomość od Janis, nieświadomej że mieli już adwokata:

Cytat:
“Jak tam gnicie w celi? Znalazłam wam papugę, takiego na jakiego mnie stać. Nazywa się Marty Feedman i bierze tylko dwa tysiaki od łebka.”
Na to Billy odpisał jej, że już mają reprezentanta i by ona (jako jego przyrodnia siostra siostra), sie z nim skontaktowała. Po czym podał jej namiary na prawnika.

Cytat:
“Jasne, pogadam z nim. O, wygląda na drogiego, chyba macie chody.”
Zaś koło dziewiętnastej w wiadomościach pojawiła się...Liz. Tak, ta sama Liz, która wyjechała za miasto na weekend, żeby być z dala od zamieszania.

Cytat:
“Wokalistka Mass Æffect pobiła plażowiczkę. Jej mąż ostrzelał policyjnego drona. Dalszy ciąg ekscesów członków rockowej kapeli.”
Według serwisów informacyjnych wydarzenie miało miejsce nad Alamere Falls, trzydzieści pięć mil na północ od San Francisco. Były też filmiki:
Liz w bikini uderzającej prawym prostym jakąś dziewczynę na plaży.
Liz odciąganej przez chłopaka (męża!?), pokazującej nagrywającemu fucka i krzyczącej: “Wrzuć to do sieci a cię znajdę, durna snobko. Zacznij, kurwa, spać z jednym okiem otwartym!”
Liz i jej faceta zbierających pospiesznie swoje rzeczy z plaży i wchodzących szybkim krokiem ścieżką w górę klifu.
I ostatni, z policyjnego drona, który namierzył ich gdzieś na nadoceanicznym wrzosowisku. Na tym nagraniu facet Delayne wyciągnął z plecaka pistolet i oddał w drona całą serię strzałów, skutecznie go strącając.
Była też relacja bardzo ładnej ciemnowłosej dziewczyny o tym, że wszystko zaczęło się gdy Liz podeszła do grupy studentów z prośbą o ściszenie muzyki, co jej koledzy uczynili, lecz Delayne zaraz potem zaczęła obrażać jej koleżankę i rzuciła się na nią z pięściami.
Serwisy informowały, że pary poszukuje, na razie bezskutecznie, policja hrabstwa Marin.
Przynajmniej nie byli to Pacyfikatorzy, ale Psy Frisco.
Tym samym piąta z sześciu członków zespołu weszła w konflikt z prawem, tyle że jej przypadek nie miał chyba nic wspólnego z Alamo. Jedna jedyna Howl nie była jeszcze aresztowana ani poszukiwana.
- No pięknie… - zamyślił się Billy przetrawiając te informacje i rozważając głośno. - Inspiracja Melomana, powiązanie z zamieszkami w Alamo, pobicia… będziemy wiralni przez parę następnych tygodni. Tylko czy to będzie dobra reklama. Ponoć, nieważne jak by mówili, byleby mówili, ale…
Nie był do końca przekonany, czy ten akurat rozgłos jest dla nich dobry.
- Kurwa, to się narobiło - saksofonista odpowiedział ni to Billy’emu, ni to sobie samemu.
- Przydało by się trochę wycisz po Alamo, uspokoić wszystko. Teraz zapewne będziemy na świeczniku mediów i każdy nasz ruch będzie śledzony. Im więcej głupot zrobimy tym będziemy mieli bardziej przejebane. - Zaczął sobie wyobrażać solowe koncerty, na których zamiast stałych bywalców klubu, pojawi się masa rządnych taniej sensacji pismaków.
- Ciężko będzie grać, jeśli na każdy koncert będą przychodzili gliniarze, by skuć w kajdanki połowę zespołu.- zgodził się z nim Billy, choć sam miał bardziej ponurą wizję tej sytuacji.
- On powróci! - zawołała znowu Prorokini Shanice. - Jimmy powróci i ukoi swoje dzieci, ukołysze je do snu!
Billy’emu ciarki po plecy przeszły, gdy usłyszał to imię. Jeszcze tego im brakowało, zmarłych wstających z grobu.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 07-01-2018 o 21:00.
abishai jest offline  
Stary 07-01-2018, 23:25   #123
 
Vivianne's Avatar
 
Reputacja: 1 Vivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputację
Sully zniknął w pokoju Rosalie na dobre półtorej godziny, więc dziewczyny miały czas na umycie się, przebranie i chwilę odpoczynku. Anastazja zrobiła też zakupy i gdy Chris wynurzył się z odmętów sieci, ogłaszając dobrą nowinę o prawdopodobnym załatwieniu JJ-owi i Billy’emu wcześniejszego zwolnienia, czekała już na niego wyżerka w postaci prawdziwej jajecznicy z boczkiem i innych luksusowych specjałów.
Zbliżał się wieczór i wszyscy zresztą byli głodni jak wilki. Do tej pory przetrwali tylko dzięki kanapkom z seropodobną pastą z tubki, produkowanym masowo dla budowniczych barykad przez sąsiadkę dziewczyn, Lily. Lily była żwawą osiemdziesięcioletnią hipsterką, która nie omieszkała wypytać ich o wszystko i strzygła uszami, żeby móc sprzedać innym starszym paniom plotki z pierwszej ręki. Do kuchni przyszedł też jej mąż Henry oraz mieszkająca obok para Latynosów i na jakiś czas zrobiło się tłoczno i gwarno, nim wszyscy sąsiedzi rozeszli się do swoich pokojów w sklepo-mieszkaniu.
Z największego pokoju skończyła się właśnie wyprowadzać chińska rodzina z dziećmi. Głowa owej rodziny, pan Ling, który przyszedł zabrać ostatni karton z rzeczami, pożegnał się ze wszystkimi oszczędnie, mówiąc że przeprowadzają się do kuzyna w LA i życzył powodzenia. Powiedział też, że zostawili w pokoju jeden materac, który nie zmieścił im się do samochodu. Sully mógł więc spać tam, choć miał też zapewnione miejsce na kanapie w pokojach samorządu.
W holowizji i serwisach sieciowych wciąż przewijały się wiadomości o aresztowaniu członków zespołu i o Alamo, ale nie pojawiały się już praktycznie żadne nowe informacje, tylko trochę nowych amatorskich ujęć nadesłanych przez widzów. Głównie powtórki Chrisa na dachu, pościgu za ciężarówką, Billy’ego i JJ-a ładowanych do radiowozu, półnagiej Anastazji (z wyblurowanymi piersiami) uciekającej ulicą, tudzież fragmentów jej wywiadu dla CBS.
Pacyfikatorzy udostępnili publicznie nagrania z hełmo-kamer swoich ludzi, przedstawiające nalot na melinę kapeli. Oczywiście nie było na nich widać momentu podłożenia narkotyków Billy’emu a tylko jak policjant wyjmuje mu je z kieszeni.
Fanpejdż i prywatne profile członków zespołu kipiały od pytań i komentarzy. Anastazja otrzymała sporo propozycji o charakterze erotycznym, jedną matrymonialną od biznesmena o rosyjsko brzmiącym nazwisku, propozycję wystąpienia w filmie dla dorosłych oraz zaproszenie do holowizyjnego skandalizującego talk-show “Difficult Cases” na Reality Channel.

Było raczej pewne, że nikt więcej z zespołu raczej nie dotrze dziś do Alamo, więc ustalenia w sprawie koncertu spadły na Chrisa i Anastazję. Około dziewiętnastej do sklepo-mieszkania przyszedł Marco, reprezentujący tutejszą samoobronę a wraz z nim Paul Gaultier, przewodniczący samorządu - starszy facet z białą brodą i niesamowitym siwym irokezem oraz o trochę natchnionym spojrzeniu.
Obaj ucieszyli się na wieść, że Billy i JJ pewnie jednak dadzą radę zagrać w Alamo.
- Nie byliśmy pewni czy się zdecydujecie i czy wam się uda - podjął Gaultier - więc równolegle rozmawialiśmy też z innymi artystami. Z Kill The Man i Schizo. Zgodzili się zagrać. Przemyśleliśmy wszystko i planujemy jutro wieczorem urządzić prawdziwy koncert, żeby nagłośnić sprawę Alamo. Niezależnie od innych, wy bylibyście jednak główną gwiazdą.

Kojarzyli wymienione przez niego nazwy.
Kill The Man było młodą cyberpunkową kapelą z Oakland, całkiem niezłą jak na swój ograniczony formą gatunek i radykalną w przekazie. Grali krótkie, ostre kawałki, jak ich “Rebel Cry”, choć mniej wyrafinowane. Krótko mówiąc braki techniczne nadrabiali napierdalaniem.
Schizo z kolei był dość znanym lokalnym ghoststylerem - termin narodził się z połączenia słów duch i freestyle. Rapował do mocnego podkładu w duecie ze swoim Duchem i nigdy nie śpiewał tego samego tekstu dwa razy. Również poruszał tematy społeczne.

- A co do poniedziałku - kontynuował Gaultier - Termin eksmisji mija w południe, demonstracja rozpocznie się trochę wcześniej. Wejścia do Alamo zablokuje Pacyfikatorom kilka, a może nawet kilkanaście tysięcy ludzi. Czy i kiedy uderzą, nie wiemy. Będzie kilku mówców, ale bylibyśmy bardzo wdzięczni, gdybyście wtedy też byli, zagrali chociaż wasz “Rebel Cry” i pomogli nam podtrzymać morale. Wiem, że robisz świetne efekty holograficzne - spojrzał na Chrisa. - Wiem też, że może zrobić się niebezpiecznie, ale będziecie na dachu holu, w razie czego zdążycie uciec a nasi ludzie pomogą zgarnąć szybko sprzęt. W zamian za pewne ryzyko oferujemy nakręcenie teledysku z tym wszystkim w tle, no i… wielomilionową widownię, bo będą to transmitować wszystkie holowizje i serwisy w całych Stanach.

Anastazja siedziała na parapecie, popijając zwietrzałe piwo i delektując się poczuciem najedzenia. Za pośrednictwem Mayi odpowiedziała na wszystkie propozycje: umówiła się na randkę z rosyjskim biznesmenem na pierwszy wieczór po koncercie w Alamo, odmówiła udziału w porno-filmie i odpowiedziała na propozycję reality show podwajając zaproponowaną przez nich stawkę.
- Mi to pasi. Jak chcecie, mogę też pobawić się w zapowiadanie tamtych kapel. Chyba że macie jakiegoś dobrego konferansjera, to się nie wpieprzam. - Powiedziała Anastazja, wychylając do końca puszkę i wyciągając rękę w stronę Chrisa, by ten podał jej papierosa... najlepiej już odpalonego.

- Myślę, że będziesz lepsza w tej roli ode mnie - uśmiechnął się Gaultier.

- Mały problem jest jednak z dziewczynami z zespołu. Liz powinna sobie poradzić, ale Howl wydaje się trochę przytłaczać to wszystko. Przydałby się jej jakiś konkretny dowóz, najlepiej z ochroną, opieką, wiecie to taka dziewczynka z dobrego domu, która wciąż się boi zejść na złą drogę.

- Lepiej bym tego nie ujął - mruknął Sully odpalając dwa papierosy i jeden podając czerwonowłosej - ale tak czy owak obu z nich powinno się jakoś pomóc tu dostać, jak macie jakieś sposoby, aby zminimalizować przechwycenie ich przez Pacyfy.

- Możecie przekazać dziewczynom, że wyślemy po nie samochód w dowolne miejsce i przywieziemy bezpiecznie tutaj - zapewnił Marco. - Na razie nie ma problemu z dostaniem się do Alamo. Do poniedziałkowego południa nie mogą nas zgodnie z prawem w żaden sposób zablokować. Nie najlepszym pomysłem dla was jest tylko otwarte spacerowanie po mieście.

- Koncert na trzy zespoły mi pasi, super to się zapowiada - podjął Chris. - Fajne łamanie stylów. Tylko co do efektów holo… mam całą noc i cały dzień na zrobienie czegoś ekstra. Jak bardzo chcecie wkurwić pacyfy i eskalować konflikt?

Marco i Gaultier spojrzeli po sobie.
- Jak najbardziej - stwierdził ten pierwszy.
- Trudno o większą eskalację niż już jest - zgodził się z nim Gaultier. - To Pacyfikatorzy, wtykanie im kwiatków w lufy strzelb pneumatycznych nic nie da. A oprawą uderzyłbym nie tylko w nich, ale i w Amazon i władze miejskie. To oni są decydentami, Pacyfikatorzy to tylko narzędzie.

- Może nagrania z drona Pacyfikatorów się do czegoś przydadzą - zaproponowała dość niepewnie tatuażystka. - Chris mógłby zerknąć na filmiki, a nuż coś się przyda i będzie można wmontować jakiś fragment?

- Pocisk po Amazonie świetnie pasuje do oprawy Rebel Cry. Przerobię to tak, aby większość reklam była tej korpo. Pacyfy zaś można zrobić na chippendalesów w Libido i w kilku innych miejscach ich umieścić. - Sully zamyślił się. - A jest coś ciekawego w tych nagraniach, Rosie? - zwrócił się do tatuażystki.

- Na przykład ciekawy filmik na temat sposobu pracy tych… Pacyfikatorów - dokończyła choć inne słowa cisnęły jej się na usta. - Nagranie rozmowy tego rudego, pryszczatego przygłupa i jakiegoś jego przełożonego z tego co pamiętam - przymrużyła oczy chcąc jak najdokładniej przypomnieć sobie materiał z drona. - Generalnie chodziło o to, że Pacyfki mieli łapać ludzi z Alamo i wsadzać ich na 48h albo więcej, żeby uniemożliwić obronę Alamo.

- Będę musiał zerknąć, może da się coś wykorzystać z tego nagrania. Tak czy owak jednak większość to montowanie holo. - Chris przeciągnął się. - W sumie… mi tam wszystko odpowiada - wzruszył ramionami - dostosuję się. Zwykle to Bill, Liz, czy Howl dogadywali szczegóły, więc średnio się na tym znam. Ja tylko bije w gary - Wyszczerzył się.

- I Pacyfikatorów, od czasu do czasu - zauważył z uśmiechem Marco. - Swoją drogą to nagranie może pomóc waszym kumplom w procesie, tak sądzę.

- Chcecie obejrzeć scenę? - zapytał Gaultier.

- Chętnie. - powiedziała Anastazja krótko, zerkając na nich z parapetu.

- Jasne, chodźmy. A potem chętnie zobaczyłbym tego drona. - Perkusista wstał czekając na resztę. Skrzypaczka spojrzała na niego złym okiem za to, że rozproszył jej chwilę błogiego niecnierobienia, lecz po chwili wstała i podeszła do Chrisa, przy okazji sprawdzając jędrność pośladków Marco ruchem dłoni tak naturalnym, jakby to było podanie ręki na “dzień dobry”.

Zupełnie zaskoczony Latynos lekko wierzgnął, i obejrzał się zdziwiony na De Sade. Rozmawiał z nią trzeci raz w życiu i nie znał jeszcze jej ekscentrycznych nawyków. Pośladek miał twardy, najwyraźniej ćwiczył, chociaż przez luźne, przypominające nieco mundur ubranie nie było tego widać.
- Tak.... - powiedział uśmiechając się głupio, chyba trochę skonsternowany. - To moja dupa.

Tatuażystka zachichotała widząc minę Marco a gdy ich spojrzenia na moment się skrzyżowały wciąż rozbawiona wzruszyła tylko ramionami. - Jak chcecie zobaczyć nagranie z drona to mam kopie - dotknęła oprawek okularów akurat w momencie, gdy rozdzwonił się holo Chrisa. - Oho, to nagranie chyba jednak poczeka.
 
__________________
"You may say that I'm a dreamer
But I'm not the only one"
Vivianne jest offline  
Stary 09-01-2018, 18:46   #124
 
Selyuna's Avatar
 
Reputacja: 1 Selyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputację
Nagle cała rozmowa z Liz gdzieś zniknęła, została magicznie wymazana. Owszem, w głowie Howl pozostała jedna, ostatnia myśl, mantra która brzmiała mniej więcej jak “Liz mnie zabije”.
Wyjątkowo zamiast mówić do Jimiego, wpisała mu komendę w holo: “przerób oświadczenie na moje osobiste, wyświetl do akceptacji”. Szybko upewniła się że wszystko było w porządku, zatwierdziła.
Cytat:
“Oficjalne oświadczenie w sprawie śmierci Marthy “FistBaby” Lundgren.
Łączę się w bólu z rodziną i bliskimi zmarłej. Znałam FistBaby krótko, i nie dane było mi poznać jej bliżej. Niestety wczorajszy wieczór i noc zapamiętam nie z powodu beztroskiej zabawy, którą wspólnie z nią i moim zespołem rozkręcaliśmy, a przez śmierć wspaniałej, młodej DJ-ki, którą szaleniec pozbawił życia. Nie wiem osobiście czym się kierował używając w swoim zbrodniczym dziele utworu autorstwa mojego zespołu. Ani ten utwór ani żaden inny który stworzyłam lub współtworzyłam, ani żadne moje wypowiedzi nie zachęcały ani nie prowokowały do takich zbrodniczych działań. Potępiam i brzydzę się profanacją, jaką jest wykorzystywanie muzyki przy odbieraniu życia. Uważam, że muzyka powinna nieść ze sobą radość lub zadumę, ale nigdy cierpienie i śmierć. Sądzę też, że nieżyjący już autorzy innych użytych przez mordercę zwanego Melomanem piosenek mieliby na ten temat takie samo zdanie.
Moją część zysków ze sprzedaży utworów z albumu ‘On the edge’ od momentu podania przez policję tych feralnych wieści przeznaczę na cel charytatywny.”
Potem bez większego zastanowienia wysłała Dale’owi swoje współrzędne gps. Jeszcze wczoraj, kiedy on pierwszy zasugerował aby się zbierali z plaży i zaproponował że ją odwiezie gdzie sobie tylko Howl życzy, podała mu tylko lakonicznie róg dwóch ulic o dobrą przecznicę od mieszkania Patricka. Bo to wciąż było mieszkanie Patricka, ojciec miał własne, chociaż ostatnio spędzał tam coraz mniej czasu.
Teraz do współrzędnych dodała jeszcze tylko lakoniczne zapytanie: “Za ile?”.

- To była moja gitara. - Rzuciła nagle, chociaż w sumie nie mieli prawa się domyślić że chodzi o akustyka którego dumnie prezentowała Paris, aka Natalie Poole. Talentu nigdy nie miała, ale najwyraźniej to nie było w żaden sposób potrzebne do popularności. Kolejna chora zagrywka? Świetnie, szybkim kliknięciem dorzuciła na swój profil “Howl official” na którym już wylądowało oświadczenie, linka do utworu z adnotacją “piosenka na dziś: Bob Dylan - Positively 4th Street".
- A oni wszyscy są zdrowo szurnięci. Ale nie mam zamiaru się tym przejmować. To muzyka, nie małżeństwo. Muszę wyjść, jutro jest pogrzeb znajomej i przy tym wszystkim co się dzieje zdecydowanie muszę zaopatrzyć się w holomaskę. Ale będę pod fonem. To mogę jakiś ciuch pożyczyć? - Posłała Patrickowi proszące spojrzenie pełnych nadziei oczu. Miała proste potrzeby, jakieś spodnie które na nią będą pewnie o rozmiar albo pół za duże, i zwykła czarna koszula. Zawsze oddawała mu ubrania, no może z nielicznymi wyjątkami.
- Pewnie, poszperaj sobie w mojej szafie - Patrick był jednak drobnej postury, więc jego ciuchy od biedy na Howl pasowały.
“Macie tutaj jakieś fajne kluby w tej nudnej korpostrefie tak swoją drogą?” dopisała do Dale’a. Trochę już czuła to rozgrzewające ciepło ciężkiego buta Liz, które niewątpliwie czekało ją w przyszłości. A co tam, zaakceptowała jego zaproszenie do znajomości, kto wie, może trzymał coś ciekawego dostępnego tylko dla znajomych w sieci. Nie dużo. Więcej zdjęć. Trochę podróżował, bo było go stać. Nowy Jork, Europa, Meksyk. Posty na tematy kulturowe i ekonomiczne.
Ona w sumie dzieliła się tylko muzyką albo wrażeniami z koncertów, chociaż wrzucane przez nią zdjęcia świadczyły o jej imprezowo-klubowym, radosnym życiu jakie wiodła od mniej więcej roku, gdy zakończyła swój jedyny związek (wszystkie wspólne zdjęcia rzecz jasna wykasowała). Na etapie mieszkania w Warsaw wychodziła właściwie co noc.

Uściskała jeszcze raz obu panów i ruszyła na górę do łazienki, gdzie w końcu zostawiła nie tylko bojówki, ale też ich zawartość - w tym czip gotówkowy z tysiączkiem eurobaksów oraz gram syntkoki.
“Za godzinę, muszę się ogarnąć” - odpisał Dale, a potem dodał: “Kluby. Dużo ich. Nie sądziłem, że jesteś w nastroju do tańca.”
“Aha, a sądziłeś że w nastroju na co w takim razie? W sumie to muszę wyjść kupić kilka rzeczy.”
“Wiesz, że dzielnica, w której jesteś, to teren Pacyfikatorów? Może po Ciebie przyjechać?”
“Wiem mój drogi, ale lepsze Richmond niż Warsaw, poza tym mam jeszcze swoje nazwisko i umiejętność zachowania się. I przepraszam, tylko tak błaznuję bo lepiej to niż się z tym mierzyć, chyba. Jakiś pomysł gdzie możemy się udać pogadać? I przyjedź, oczywiście że przyjedź. Postaram się poczekać tę godzinę, może wytrwam.”
“Gdziekolwiek poza Richmond. Przy Marinie są miłe miejsca, gdzie dają i kawę i alkohol. Błaznuj, błaźnie, wszystko co ci pomaga jest dobre. Złodziej przyjedzie czerwonym rumakiem.”
“To w takim razie ty też jesteś dobry.” Odpisała zanim pomyślała czy powinna. “Ale spokojnie, przetrzymałam jakoś czwartek, wytrzymam i dzisiejszy dzień.” Wprawdzie tamto spotkanie w Karmakomie przesiedziała całe w okularach przeciwsłonecznych, żeby nikt nie widział jej zaryczanych oczu, a potem był jeszcze ten dziwny wieczór u Simona, ale na jej standardy i tak było dobrze.
“Głupie, ale bałam się, że mi się to tylko śniło.”
Szczerze mówiąc liczyła na to, że nikt nie ma powodu żeby tu jej szukać. Pierwotny plan zabunkrowania się w korpo strefie powstawał zresztą w momencie gdy zagrożenie aresztowaniem przez Pacyfikatorów było dość mgliste i rozważała też wizytę u matki. Teraz tym bardziej narastało w niej wrażenie, że wszystko toczy się lawinowo, od jednego małego kamyczka.

To jej przynajmniej przypomniało o holomasce, szybko zamówiła przy pomocy swojego AI jakiś średnio zaawansowany model, kierując się głównie recenzjami dotyczącymi wygody. Po chwili zastanowienia, w końcu musiała podać do dostawy jakiś adres, podała ten Patricka ale wybrała opcję płatności przy odbiorze, tak żeby zamówienie złożyć anonimowo. Kupiła też jakieś proste ciuchy, bieliznę, wszystko czarne.
Howl znalazła wreszcie w szafie Patricka odpowiednie rzeczy. Schodząc z powrotem na dół natknęła się na ojca.
- Ustaliłem gdzie siedzą twoi kumple - powiedział. - Pojadę do nich. Niestety jest sobota, a prokuratura ma 48 godzin na postawienie zarzutów, czyli wstępnej rozprawy, na której może zostać wyznaczona kaucja możemy spodziewać się w poniedziałek. Obawiam się, że ani ja ani matka nie mamy chodów w prokuraturze.
- Dziękuję. - Uśmiechnęła się słabo. - Przykro mi, że ta sprawa wyszła i że cię w to mieszam. Tutaj też możliwe że nie powinnam się pokazywać, w końcu to jedna z dwóch dzielnic w mieście na ochronę których kontrakt mają Pacyfikatorzy. Niby mówi się że najciemniej jest pod latarnią, poza tym nikt póki co nie wie że Lucy Howard to Howl… I może niech tak pozostanie jak najdłużej? Nie chcę wam robić więcej problemów.
- Nam nie robisz żadnych problemów, Lucy - położył jej dłoń na ramieniu. - Nie jesteś przecież poszukiwana, więc nie ukrywamy zbiega. A nawet gdybyś była to myślisz, że oddałbym cię policji?
Zamrugała, zdecydowanie zaskoczona. Rozmawianie o strategiach i kwestiach związanych z prawem karnym to było co innego, taka deklaracja to zdecydowanie nie było coś czego by się spodziewała.
- Ale… No, a prawo? - Zamrugała nerwowo. - No, poza tym przecież nie mogę siedzieć na tyłku, muszę wyjść, jeszcze mnie czeka jutro ten pogrzeb… - Ostatnie słowo wymawiała ostatnio zdecydowanie za często, tym razem przeszło jej przez usta z prawdziwym trudem.
- Myślisz, że stawiam prawo ponad rodzinę? - pokręcił głową. - Może twoja matka - powiedział to raczej żartobliwie, nie złośliwie - ale nie ja. Gdybyś kogoś zabiła to co innego, ale to tylko perfidna nagonka na twój zespół. Będę się zbierał, podrzucić cię gdzieś? Chociażby poza naszą dzielnicę WASP, strzeżoną przez znienawidzoną korpo-policję? Pewnie nie uwierzysz, ale ci Pacyfikatorzy, którzy patrolują Richmond są bardzo mili.
- Muszą być mili, widzą ile macie kasy. - Odparła, znów, zanim pomyślała. - To jakby mnie zaczepiali, to już wiem że mam się powołać na bycie twoim dzieckiem. Ej, w ogóle myśleliście kiedyś z Patrickiem o dzieciach? To byłby niegłupi pomysł, sama gdybym mogła chciałabym mieć z nim dziecko. To znaczy nie to że nie mogę… I nie to że chcę… - Potargała włosy, to brzmiało lepiej w jej głowie. - No, nie o to mi chodziło.
- Wiem przecież - rzekł trochę rozbawiony, trochę zakłopotany. - Pewnie nie oparlibyśmy się pokusie rzeźbienia w genach, teraz wszyscy, których stać rzeźbią. Coraz więcej znajomych decyduje się na Braminów.
Bramini byli szczytowym osiągnięciem inżynierii genetycznej, dzieci zaprogramowane na starzejących się dwa razy wolniej geniuszy. Najstarsi byli obecnie osiemnastolatkami w ciałach dziewięciolatków. Howl poznała kiedyś jednego, syna znajomych rodziców, ale był jeszcze małym dzieckiem - w jednym i drugim sensie.
- No i surogatka… - podjął ojciec - bo te inkubatory… no nie. W każdym razie na razie nie myślimy o tym. Moje własne geny są wystarczająco dobre - potargał Howl po włosach, jakby sama była wciąż dzieckiem. - To jak z tą podwózką?
- Dziękuję za propozycję, ale ja na razie czekam na chłopca. To znaczy nie mojego, po prostu na chłopca. Chociaż właściwie to nie chłopiec. To znaczy… No, wiekowo. - Słuchała sama siebie i nie wierzyła. Nie ma to jak reakcja na stres związany z przebywaniem z własnym, rodzonym ojcem.

- Mhm - on tylko uśmiechnął się lekko pod nosem.
- To jakby coś się działo, to dasz mi znać? - Pożegnała go pocałunkiem w policzek, co ostatnio zdarzyło jej się jakoś w podstawówce.
- Jasne - odparł, trochę zaskoczony tym dzisiejszym zacieśnianiem rodzinnych więzów. Ale chyba miło zaskoczony. - Pewnie nie wcześniej niż za godzinę-dwie. - dodał, kierując się do holu, by założyć buty, granatowy garnitur miał już na sobie.
Patricka pochłonęła holo-konferencja z jakimś klientem, więc czas do przyjazdu Dale’a Howl wypełniła sobie rozmową z Chrisem oraz szukaniem młodzieńczego zespołu Silvera. Nie było to w sumie takie trudne. Nazywali się Worlds End i grali we wczesnych latach nastych XXI wieku, coś w stylu stoner rocka. Nagrali chyba tylko demo, zespół efemeryda-jakich wiele. Odnalazła nawet nagranie z koncertu w jakimś pubie. Kawałek nazywał się “Bunny” i był o jakiejś dziewczynie, która się puszczała. Jakość kiepska, ale momentami nawet wpadał w ucho. Młody Silver miał już wtedy pofarbowane na srebrno włosy - zatem korzenie jego stylówy sięgały aż tamtych czasów. Chociaż oczywiście nie nosił jeszcze srebrnego garnituru.
Przyleciał też dron z zamówioną holomaską i Howl zajęła się instalowaniem jej na holo oraz czytaniem instrukcji obsługi. Oplatające twarz grafenowe druciki nie były zbyt przyjemne, ale pewnie dało się do nich przyzwyczaić. W dotyku i wizualnie przypominały raczej cienkie nitki.
Dale przyjechał kilka minut po trzeciej. Napisał, że czeka na ulicy. Gdy wyszła stał oparty o samochód w charakterystycznej pozie playboya. Może był to odruch warunkowy, bo wyraz twarzy miał raczej poważny, jak przystało na dzisiejsze okoliczności. Przypatrywał się jej ciekawie, mrużąc lekko oczy, po raz pierwszy przecież widzieli się w pełnym świetle dnia.
- Dom rodziców? - zapytał, wskazując na budynek, z którego wyszła.
W sumie trudno było się jej przypatrywać, bo większą część jej twarzy przesłaniały okulary przeciwsłoneczne, i rzecz jasna włosy. Kusiła ją trochę czapka basebalówka, wtedy miałaby już obowiązkowy zestaw maskujący osób incognito. Ostatecznie jednak od Patricka pożyczyła jeszcze tylko opaskę na włosy (grywał w tenisa, czy coś) która była w stanie ujarzmić jej fryzurę na tyle, że nie kolidowało to z holomaską. Póki co wetknęła i opaskę, i maskę do kieszeni, w końcu miało tu nie być kamer.
Ubiór też za wiele nie zdradzał, lekko za duże męskie ciuchy to był jej stały styl, a to że akurat nie miała w ręku analogowego papierosa to mogło być tylko przeoczenie.

Na widok Dale’a uśmiechnęła się odruchowo i całkiem szczerze, i początkowo instynktownie skierowała w jego stronę. Jego słowa sprawiły jednak, że płynnie zmieniła kurs.
- Nie. - Rzuciła neutralnym tonem, jakby to wyczerpało temat, i skierowała się w stronę drzwi pasażera (w końcu panowały upały, a klima w aucie była kuszącą opcją).
Nie zdążyła jednak zrobić wielu kroków, i znów zmieniła kurs, tym razem na kolizyjny.
No, prawie kolizyjny, bo zatrzymała się tuż przed nim. Przynajmniej szła prosto. Zażycie koki przed wyjściem kusiło, ale ostatecznie zostawiła woreczek nietknięty w spodniach, które odniosła do gościnnego pokoju.
Odruchowo wsunęła kciuki w kieszenie spodni. Przez chwilę stała tak, bardzo się starając nie przybrać obronnej albo bojowej postawy. W końcu Liz kazała jej być miłą. Może tylko stała bliżej, niż nakazywałby szacunek dla cudzego personal space. Wcześniej, w klubie, takie zachowania chyba go peszyły, jak wtedy gdy oparła się dłonią o jego kolano, a teraz nie bardzo miał przestrzeń do wycofania się.
- Mnie to wychowywały wilki. - Chrypa trochę jej już przeszła. - Ale o co teraz pytasz tak naprawdę? - Uniosła dłoń na znak żeby jej nie przerywał. - Bo jak chcesz poznać mojego ojca, to możemy jechać do aresztu gdzie trzymają JJa i Billy’ego, jest szansa go tam znaleźć. A jeśli to pytanie to takie w którym siedzi tak naprawdę inne, to mogę sprawę ułatwić - o co pytasz, czyj to dom?
- W porządku, Wilczyco - uśmiechnął się. - Nie chcesz to nie mów. A twój tata jest strażnikiem czy siedzi w kryminale? - oderwał się sprężystym ruchem od wozu i zrobił krok do przodu, redukując personal space do jednocalowego minimum. - Chociaż nie, wyglądał na naczelnika aresztu jeśli już. - Albo myślał, że Patrick to jej ojciec, albo wcale nie, lecz zapytał, żeby się dowiedzieć.
Odchyliła lekko głowę, żeby móc spojrzeć mu w oczy, chociaż poprzez szkła okularów nie był w stanie tego zauważyć.
- A myślałam, że właśnie zaproponowałam, że odpowiem i to szczerze. - Odezwała się ciszej. - Ale jeśli bawimy się w zagadki, to zamiast gry w kto jest moim ojcem a kto nie jest mam lepszą, nazywa się, czekaj… - Przygryzła dolną wargę, jakby się zastanawiała. - Też coś z rodziną. O, już wiem. “Dlaczego twoja siostra nazwała mnie zdzirą”.
- Co? - Dale zrobił wielkie oczy.
- Liz do mnie dzwoniła jakąś godzinę temu. - Oznajmiła tonem jakim się mówi “w sumie jest gorąco, mógłby spaść deszcz”. - Fajnie było, czułam się jak w Wietnamie. Nie wiem skąd jej się wzięły te wszystkie wnioski, bo ja generalnie nie bawię się ludźmi. Więc tak się tylko zastanawiam, co jej powiedziałeś że doszła do takich dziwnych przemyśleń na temat tego, jak bardzo złym człowiekiem jestem. Albo co ćpała.

Dale patrzył na nią nierozumiejącym wzrokiem. Ze zdziwienia aż otworzył usta. W końcu zmarszczył czoło i coś go oświeciło, bo powiedział:
- O ja pierdolę. Przepraszam - dodał natychmiast i złapał się dłonią za głowę. - Nie wiem co mnie naszło, żeby się zwierzać młodszej siostrze, którą ledwo znam. Po co mi wrogowie, skoro mam Liz. Słuchaj… - trochę się skrępował. - Napisałem jej tylko, że… no że czułem się trochę dziwnie jak przyjechał po ciebie ten no… starszy mężczyzna, kimkolwiek jest i dyskretnie dałaś mi do zrozumienia, żebym sobie już jechał. To wszystko, serio. Jakie reakcje chemiczne w głowie Liz zrobiły z ciebie zdzirę nie wiem. No, przyjechałbym tutaj, gdybym cię miał za zdzirę?
- Nie wiem. - Stwierdziła całkowicie szczerze. Odsunęła się trochę, jej dłonie znów powędrowały do kieszeni. - Zresztą nie mam pojęcia, za kogo mnie masz. Słuchaj, nic nie dawałam ci do zrozumienia, po prostu to był dla mnie trudny moment i… No, sam widziałeś. - W jej głosie dało się słyszeć zażenowanie. - Sprawiasz wrażenie że jesteś w porządku, umiesz przytulić dziewczynę kiedy płacze, pewnie ściągasz też małe kotki z drzew. - Uśmiechnęła się. - Wtedy wydawało mi się, że raczej możesz chcieć dowiedzieć się co z siostrą jak najszybciej i szczerze? Nie wiem czemu w ogóle ze mną zostałeś. No, ale to pewnie te kotki. - Wzruszyła ramionami. - Patrick też tak ma, inaczej nie byłby moim… przyjacielem, to chyba dobre słowo, chociaż nie lubię jak jestem zmuszona do nadawania definicji. A teraz na dodatek chwilę temu Liz znowu do mnie dzwoniła i bałam się odbierać. Ogólnie najchętniej bym się zagrzebała w łóżku na tydzień.

- Ale naprawdę nie wiesz czemu zostałem? Zostałem, bo płakałaś. Z tymi kotkami to sama prawda. No chyba, że ludzie od kotków z zasady lądują u ciebie we friendzonie. - uśmiechnął się lekko. - W takim przypadku jednak straszny ze mnie badboy.
- Generalnie nie ogarniałam nigdy konceptu friendzony, wiesz, etykietki, definicje, tego typu sprawy, jak mówiłam nie przepadam za nimi. Ale jak chcesz - uniosła w górę palec wskazujący - to mogę dla ciebie stworzyć jakąś osobną szufladkę. I zapewnić ci tam przyjemną samotność. Nie wiem tylko jeszcze jaką szufladkę, wiesz, nie znam cię, nie wiem czego chcesz. Ja generalnie nie robię rzeczy których nie chcę robić. Pytanie co ty masz ochotę robić, poza opuszczeniem dzielnicy, bo stoimy tu trochę jak… - Nie dokończyła.
- Jak ty i skołowany ja - dokończył, gdy dała mu dojść do słowa i otworzył jej drzwi wozu. - No to wskakuj.
 
Selyuna jest offline  
Stary 09-01-2018, 21:54   #125
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Liz nie nawykła do ciszy. A teraz była sama od dobrej pół godziny i otaczał ją ten przerażający brak dźwięków.
Zdążyła poobgryzać paznokieć kciuka, opróżnić kolejne piwo, spalić trzy szlugi i nadwyrężyć sobie oczy wypatrując Johna. Była zresztą już całkiem blisko wniosków, że „stało się coś złego” gdy zobaczyła go na ścieżce. Zerwała się do biegu jak wystrzelony pocisk, skoczyła na niego i oplotła wszystkimi możliwymi kończynami jakby zamierzała go w ten wyszukany sposób pozbawić dostępu tlenu.
- Nie było cię przez wieczność, się, kurwa, martwiłam.
- To las - odpowiedział. - Ja tylko tu czuję się bezpiecznie.
Gdy wyjawił jej historię o dziupli i piwie zlustrowała podejrzliwie butelkę, wyjęła mu ją z ręki i… otworzyła zębami kapsel, taka popisowa podwórkowa sztuczka Liz Delaney, która zawsze bawiła Johna. Upiła łyk, mlasnęła, przemilczała kwestię smaku.
- Aresztowali JJa i Billa. Zrobili nam wjazd na chatę zapewne z powodu Alamo. Swoją drogą ciekawe kto się wygadał, że tam zagramy. I to wcześniej nim to w ogóle obgadaliśmy.
- Nie jesteście mistrzami organizacji, co? - uniósł brew, zerkając w holo na skrót wiadomości. - Chujnia. Przynajmniej na ciebie nie wylewają pomyj, chyba że jesteś tą anonimową laską z zespołu co to rozbija małżeństwa i nasyła na ludzi Melomana. - przejął piwo, przechylił butelkę i skrzywił. - Mike tym razem przegiął. Może zimne wchodzi lepiej.
-Nie marudź, to prawie jak gorąca czekolada - Liz upiła kolejny łyk i nawet się nie skrzywiła. Powoli uwolniła Johna z uścisku i postawiła stopy na ziemi. - Co do lasek rozbijających małżeństwa to nie wiem, ty mi powiedz. Jesteś rozwiedziony czy to jedna ze spraw „to skomplikowane”? - cudzysłów zaznaczyła zginając po dwa palce obu rąk i dorzucając kpiący uśmieszek, bo dla Liz niewiele spraw aspirowało do rangi skomplikowanych. Większość była po prostu czarna albo biała.
- To skomplikowane - odparł niechętnie. - Miguel nie może może być obecny na rozprawie nawet jako hologram, więc sprawa jest odroczona. Rozumiem, że postanowiłaś dziś poruszyć wszystkie trudne tematy, ale John naprawdę nie lubi być przesłuchiwany, więc proszę, już odpuść.
-Mówisz o sobie w trzeciej osobie - zauważyła zmartwiona. Złapała go za rękę idąc w stronę przyczepy. - A co do trudnych pytań załatwimy ostatnie i bedzie z głowy. Chodzi o to… - wykonała nieokreślony ruch okalający jej twarz. - To operacja? Oryginalnie wyglądałeś jak koleś ze zdjęcia? - mówiła o Miguelu jak o kimś obcym, kogo nigdy nie poznała.
- Tak. - John skinął głową. - Operacja. Maska, nawet najlepsza plastyczna, nie holo, jest zbyt ryzykowna. To jest może w tym najgorsze, bo ja już tak przywykłem do twarzy Johna, że teraz uważam ją za swoją.
- Lubię twoją twarz - skwitowała Liz z dziecięcą ufnością.
Usłyszeli zbliżający się furkot i po chwili ujrzeli dużego drona z podwieszoną skrzynią. Maszyna zniżyła lot, opuściła skrzynię na ziemię i odleciała.
- Zakupy - oznajmił, podchodząc do skrzyni.
Liz tymczasem dostała wiadomość z linkiem do projektu kontraktu z Amuse.Otworzyła plik by zaraz go zamknąć. Po trzech linijkach zmęczył ją prawniczy bełkot. Wolała skupić się na skrzyni. Przykucnęła i próbowała dobrać się do zawartości jak dziecko do bożonarodzeniowego prezentu.
Było tam kilka kosmetyków, w tym szczoteczka do zębów oraz dwa komplety ubrań w jej rozmiarze i stylu, z popularnej sieciówki: spódniczka, szorty i dwie bluzki, w tym jedna z napisem “sexiest girl alive”. Do tego bielizna i sandały. Wszystko co według Johna było potrzebne Liz na weekend.
- Jeszcze wcześnie - powiedział. - Może coś zjemy a potem przejdziemy się nad Alamere Falls? To półtorej godziny spaceru. Wodospad jest nad samym oceanem i jest tam takie płytkie jeziorko. Dobre miejsce do nauki pływania - mrugnął okiem.
- Jasne - zgodziła się ochoczo Liz. - Szybki prysznic, świeże ciuchy i możemy iść.
- Leć pod prysznic, ja coś upichcę - uśmiechnął się John wynosząc z przyczepy elektrycznego grilla. - Nie zdążyłem zjeść śniadania a ty też na samej koce długo nie pociągniesz, wiesz o tym? Będziemy tu spalać dużo kalorii… w ten czy inny sposób - uprzedził poważnym tonem.
- Aj aj, sir - odparła salutując i tłumiąc chichot.
Zniknęła na kwadrans by pojawić się ponownie rześka i pachnąca, najseksowniejsza żyjąca dziewczyna w sportowych szortach i trackingowych sandałach. I tylko wypełzające spod materiału wszędobylskie tatuaże totalnie wypaczały efekt. Mroczne geometryczne wzory przywodziły na myśl zaklęcia w starej, dawno zapomnianej mowie.
Każdy inny wyglądałby w tym stroju słodko, Liz jednak sprawiała wrażenie baśniowej wiedźmy, którą ktoś przebrał dla funu w ciuchy amerykańskiej licealistki.
- A gdzie, kurwa fartuszek? - zaszła Johna od tyłu i objęła w pasie, gdy ten gibał się z butelką piwa przy elektrycznym grillu, na którym dochodziły kiełbaski i pokaźnych rozmiarów steki. - Mogłabym się do tego przyzwyczaić. Ja zarabiam kasę a ty ogarniasz dom i dzieci.
Nie mogła dosięgnąć szyi więc pocałowała go w odsłonięte ramię.
- Byłbym idealnym ojcem - prychnął. - Ale zawsze możemy zamówić sobie takich zaprogramowanych genetycznie geniuszy, żeby same się ogarniały. Genialnego muzyka. Albo od razu cały zespół. Założę się, że ktoś już to zrobił.
-Można też ograniczyć się do tego żeby było zdrowe. Ewentualnie wybrać płeć. Chociaż… Mały zespół muzyczny tudzież drużyna sportowa, czemu nie. Piątka Johnów juniorów? - uśmiechnęła się, trudno powiedzieć, drażniąc się z nim czy fantazjując.
- Pięć roszczeniowych bachorów, w dodatku mądrzejszych ode mnie? Brrr - John teatralnie się wzdrygnął. - O nie. Może tylko wyeliminowałbym te geny odpowiedzialne za lądowanie u czubków. Chociaż z tym nigdy nie wiadomo. Części tych młodych geniuszy, szykowanych na prezów i prezydentów też podobno odbija.
-Taaa. Czasem mam taką myśl, że my wszyscy, albo chociaż sporo z nas to tylko eugeniczne korpo eksperymenty. Patrzę na naszą kapele, na tych kurewsko zdolnych młodych ludzi do których przychodzi Silver z kontraktem gotowym do podpisania i nie mogę się opędzić od myśli, że to jebana ustawka. Wiesz, że Silver robi dla Amuse? Tak jak mój cudownie odnaleziony braciszek - pochyliła się nad nim z konspiracyjną miną. - Cindy miała długopis z logo Amuse. Moze to ich, no wiesz, inwestycja…
- Hmm - John uniósł brwi. - Wszystko możliwe. Ale czy to nie za duży spisek jak na jedną, nawet bardzo zdolną, piosenkarkę? Ten długopis mogła mieć z jakiegoś szkolenia, albo od pacjenta pracującego w Amuse. No i w końcu to ja jej płaciłem, nie oni. No chyba, że oni też. Tobie wygadała tajemnicę lekarską o mnie, więc… ale nie no, lepiej przestać wietrzyć wszędzie spiski, bo człowiek całkiem zwariuje. Podejrzewasz, że... Dale, tak? Że zainteresował się tobą zawodowo?
-Na początku pewnie tak - Liz wzruszyła ramionami jakby chciała zrzucić z siebie tę myśl. - Ale jest spoko. Mamy jakąś… nić. Nie chcę tego spierdolić. Nigdy wcześniej nie miałam rodziny. To znaczy… takiej prawdziwej. Amelia była popieprzona, a jej faceci… jeden gorszy od drugiego.
- Wiem - John zostawił grilla i obrócił się, obejmując ją. - Ja miałem zwykłą rodzinę… powiedzmy.
To też było coś nowego, bo wcześniej mówił jej, że jest sierotą. Pewnie taka była jego oficjalna “legenda”: rodzice zginęli w wypadku (bez wątpienia sfabrykowano odpowiednie oficjalne dane, archiwa wiadomości sieciowych, a nawet groby, te wirtualne i prawdziwe).
- Bardzo tradycyjną amerykańską rodzinę z małego miasteczka. - podjął John. - Ojciec był… dalej jest, wojskowym. Matka posłuszną kurą domową. Taki zeszłowieczny skansen, modlitwa przed każdym posiłkiem, serio. Jedynym sposobem, żeby się stamtąd wyrwać były studia, ale ojciec nie akceptował niczego poza mundurem. Od biedy zgodził się na policyjny.
Ale rodzeństwa nie miałem, też nie mam pojęcia jak to jest.
To akurat nie było niczym dziwnym. Mało kto decydował się na więcej niż jedno dziecko, jeśli w ogóle. Z reguły ludzie bardzo bogaci albo bardzo biedni. Dale, Howl i Chris byli chyba jedynymi znanymi jej wyjątkami w pokoleniu jedynaków.
- Może kiedyś ich poznam. Jak to wszystko się skończy i zaczniesz żyć normalnie. - Przytuliła się do niego mocno. Zapach jego koszuli działał na Liz kojąco. - Swoją drogą, czy mogę ci jakoś pomóc? Z Fontaną? Może jakiś prywatny koncert na urodzinach jego nastoletniego syna, żeby zrobić trochę zamieszania? Mogłabym podrzucić gdzieś pluskwę albo zakraść się do jego gabinetu. Jestem zaradna. A nawet gdyby ktoś mnie złapał mam wiarygodną wymówkę - palec Liz zatoczył kilka kołek tuż przy skroni. - Żółte papiery. Cała gruba teczka. To chyba bezpieczniejsze niż gdyby mieli na czymś podejrzanym złapać ciebie.
- Nie - powiedział stanowczo. - Naoglądałaś się za dużo filmów, Liz. Zamierzam cię trzymać od tego wszystkiego tak daleko jak to tylko możliwe.
- To nie fair. Jesteśmy zespołem. Pomagamy sobie nawzajem. - nabzdyczyła się. - Nie chcę żebyś tak ryzykował w pojedynkę. Mogę cię wesprzeć.
- Nie, Liz - powtórzył, kręcąc głową. - Nie w ten sposób. Nie masz pojęcia jak taka robota naprawdę wygląda, a to nie jest coś czego mógłbym nauczyć cię w weekend. A gdyby nawet to gdybym cię w to wmieszał, wciąż bym się o ciebie martwił i wtedy naprawdę odwaliło by mi ze stresu i w końcu popełniłbym jakiś błąd. Wspierasz mnie tym, że jesteś.
Pokiwała wreszcie głową na znak, że ją przekonał.
- Jasne. Nie chcę sprawiać problemów. Ty jesteś ekspertem, ty decydujesz - nie była kąśliwa, przeciwnie, chciała okazać mu wsparcie choćby i nicnierobieniem.
- Nie przyjdziesz do Alamo, co? Pewnie bedziesz zarobiony?
- Postaram się - odpowiedzial. - Chcecie tam grać, na demonstracji, tak?
- Mhm. Chcą wysiedlić mieszkańców, bo to ziemia jakiejś korporacji. Czyli jak zwykle bogacą się bogaci a biednemu wiatr w oczy. Zagramy tam choć później wjadą tam Pacyfikatorzy i będzie ogólna rozpierducha. Postaram sie dla ciebie pozostać ładna i nie oberwać mocno. A przynajmniej nie po gębie - wygładziła rozwichrzone włosy.
- W takim razie ja tym bardziej się postaram - rzekł. - Chociaż Los Locos nie narzekają na eksmisję Alamo. To niezależna strefa, tamtejsza samoobrona przepędziła gangi z części dzielnicy razem z Wujkiem Joe.
Liz słyszała o Wujku Joe. Pół-legendarny lider meksykańskiej społeczności w Mission District swego czasu mocno zaszedł za skórę Locos. Podobno nie raz próbowali go zabić, ostrzelali nawet jego dom, ale obwieszony nożami wąsaty olbrzym wzbudzał strach nawet wśród gangsterów i na razie odpuścili.
- Mięsko doszło - oznajmił John, wyłączając elektrycznego grilla.
- Niezbyt jestem głodna - Liz wygłosiła swoją zwyczajową formułkę gdy dochodziła kwestia żarcia. - Moze Locos nie żyją w zgodzie z wujkiem Joe i jego ludźmi w Alamo, ale przecież nie powiemy wszystkim, czym się zajmujesz. Ulepisz jakąś bajeczkę. Albo ja za ciebie. Swoją droga, mysle o tym odkąd gadałam z Izzym, od Dzieci Kwiatków, jak nabywałam ten… no, właściwie to tylko taplałam się w ich basenie. Wiesz, ze oni tam mają machine guna, na kurwa podwórku? - ucięła pomna, że źle to brzmi. - W każdym razie Izzy mówił, że macie bioniczne psy, kurewsko niebezpieczne, normalnie mordercy na czterech łapach. Ty tez takiego masz? I… czy mogłabym i ja?
John wzdrygnął się, jakby te słowa obudziły w nim jakieś złe wspomnienie. Przerwał w pół ruchu nakładanie jedzenia.
- Nie mam - odpowiedział sucho. - To nie są sympatyczne zwierzaczki, Liz. Są kurewsko przerażające, szczerze mówiąc. Nie śpią, nie jedzą, mogą udawać jak te domowe bioniki, ale nie mają potrzeby… nie myślą i nie czują. Można kupić legalnego, tylko trzeba go zarejestrować jak broń, więc odpada przez twoje żółte papiery. Ale na pewno nie załatwię ci takiego pupila od Locos, nie miałbym pewności czy nie szpiegowali by jego oczami. Po co ci w ogóle pies-morderca? Przez Melomana?
Liz skinęła.
- Myślałam, że czułabym się bezpieczniej. Ale to pewnie złudne - wzięła od Johna parujący półmisek.
- Pomyślę nad czymś innym dla ciebie - zapewnił.

***

Usiedli przy turystycznym stoliku, smażeninę przerzucili na jednorazowe talerze. John pochłaniał z apetytem, w końcu facet jego rozmiarów potrzebował paliwa do działania. Liz więcej dłubała niż autentycznie jadła. Na kacu ciężko wchodziły jej pokarmy stałe, a że kaca miewała pięć razy w tygodniu to daleko jej było do tytułu żarłoka. Zwykła zresztą mawiać “kaloria jest kaloria”, a każdy głupi wie, że piwo ma ich w chuj. Zemrzeć z głodu się nie da.
Po posiłku (większym niż Liz zamierzała, bo John nie pozwolił jej odejść od stołu dopóki nie zje w całości choć jednej kiełbaski) był czas na relaks. Gapili się w niebo prześwitujące spomiędzy koron drzew, sączyli piwko i obłapiali się leniwie jak para dzieciaków, którzy się boją pójść dalej bo może zaraz do pokoju wparuje matka i zrobi się chryja. W tle, z podłączonego w przyczepie holo Liz leciały kawałki z katalogu o nazwie “pościelowe manewry”. Delayne nastrajała się zwykle do muzyki lub raczej wybierała melodie pod swoje bieżące samopoczucie. Miała katalogi na różne okazje od “pedałuj laleczko, pedałuj”, przez “rozwałka, zniszczenie pożoga”, “kurwa smutno”, “jeszcze kurwa smutniej” aż po zakopany w odmętach plików “papa jebany świecie, spierdalam”. Ten ostatni zawierał numery naprawdę ciężkiego kalibru i kiedy Liz go odpalała wiedziała podskórnie, że zmierza to w jedyną właściwą stronę i nic ją już tutaj nie trzyma. Bała się tego katalogu ale nie znalazła też w sobie dość odwagi by go wykasować. To było coś jak trzymana pod stertą pościeli paczka fajek, mimo że się rzuciło palenie. Na czarną godzinę.
Ale teraz nie miała ochotę na kawałki z tej listy. Z głośników dolatywał przejmujący tembr Tracy Chapman od którego robiło się cieplej od środka.
Liz wisiała nad Johnem przyciskając jego dłonie do koca i śpiewała niby od niechcenia.

Everyday I'm psychoanalyzed
For my lover for my lover
They dope me up and I tell them lies
For my lover for my lover

Pomyślała, że chyba nigdy wcześniej John nie słyszał jak śpiewa. To znaczy słyszał wczoraj, w Niewidzialnym. Przez chwilę, kiedy był na robocie i miał pewnie ważniejsze rzeczy na głowie niż rozkoszować się muzyką.

I'd climb a mountain if I had to
And risk my life so I could have you
You, you, you...

Ale teraz to co innego. Była blisko. Na wyciągnięcie ręki. Jej głos walczył o jego uwagę jedynie z lecącą w tle piosenką i szumem drzew, czyli właściwie nie miała konkurencji. A Liz wiedziała jakie robi wrażenie gdy śpiewa. Ludzie zaczynali wtedy wątpić czy składa się z krwi i kości czy jest raczej zjawą, na wpół nierzeczywistą efemerydą. Nie sposób było odwrócić od niej wzroku nie mówiąc o jej głosie. Ten był trochę jak narkotyk, uwalniający w ciele mrowie chemicznych związków o dziwacznych nazwach, które wprawiały w stan po części euforii, po części otumanienia.
John słuchał w milczeniu, pozwalając się oczarować. Jeszcze w szpitalu mówił Liz, że jej głos go uspokaja, że jest jak zastrzyk z endorfin. Gdy skończyła śpiewać powiedział:
- Czynisz ten świat lepszym miejscem, panno Delayne. Muszę wreszcie przyjść na cały koncert - po czym nachylił się i ją pocałował.

***

Zebrać udało im się dopiero po szesnastej. Lecz dni były upalne i długie a John zabrał latarki, gdyby wypadło im wracać po zmroku, a nawet taki gangsterski gadżet, jak noktowizory. Powiedział, że w połączeniu dobrą trawą czynią świat jeszcze bardziej zielonym.
Poprowadził ich na przełaj. Sekwoje szybko ustąpiły miejsca niższemu lasowi, potrzebowały go i wyrastały z niego organicznie tak jak wieżowce wyrastały z niższej zabudowy w centrum Frisco. Po kilku minutach dotarli do oznaczonego szlaku.
Palomarin Trail, bo tak się nazywał, prowadził pewien czas szczytem oceanicznego klifu, porośniętym wypaloną słońcem łąką. A wraz ze szlakiem nieuchronnie pojawili się ludzie. Było ich na ziemi dziesięć miliardów, z czego pół miliarda w Stanach. Sześćdziesiąt milionów w obu Kaliforniach, prawie trzydzieści w NoCal. Piękne miejsca miały to do siebie, że przyciągały jak magnes ludzi na co dzień uwięzionych w metropoliach z betonu. Tych, których było stać, żeby się wyrwać, ale NoCal mimo susz i trzęsień ziemi wciąż była dość zamożnym miejscem na mapie globu.
Ludzie byli wszędzie, może poza środkiem pustyni, mimo że połowa spędzała życie w VR. Zadeptywali wszystko. Przynajmniej tu byli cicho i bez pojazdów. Niósł się tylko odgłos fal, rozbijających o skały.
Dla Liz jednak ludzie po prostu byli, zawsze i wszędzie. Odseparować było się Łatwo obrazem na e-szkłach. Kto chciał się odciąć całkiem kładł się na łóżku i odpalał bioport. To wystarczało. Inni mogli być a jednocześnie nie być obok.
Takie izolowane miejsce jak ich leśna przyczepa mogło być zarówno bardzo drogie jak i śmiesznie tanie. Można było sprawdzić. Sieć też była wszędzie, ludzie rozciągali ją za sobą jak pająki.

Liz wychowała się w mega-mrowisku. Nawet jeśli się całkiem z tym mrowiskiem nie identyfikowała to wszechobecność innych mrówek była dla niej czymś tak naturalnym jak powietrze.
John zaś był trochę z innej bajki. Może faktycznie wychował się na tej farmie w Arizonie albo na innym zadupiu. Albo po prostu miał charakter mizantropa. Patrzył na większość ludzi jakoś tak niechętnie, jak patrzy się na natrętną muchę. Chyba nie kłamał z tą niechęcią do tłumu.

Szlak wspiął się między niskie wzgórza, między którymi lśniły tafle kilku małych jezior. Tu prawie rozjechali ich cykliści na elektrycznych terenowych rowerach. John zaklął i miał ochotę kopnąć ostatniego z nich, ale się powstrzymał. Na bardziej otwartym terenie słońce grzało mocno i Liz wypacała narkotyczne fluidy. John zdawał się nie męczyć w ogóle, jakby był cyborgiem.
Pięć minut za ostatnim jeziorem dotarli do wartkiego strumienia płynącego między skałami. Szlak podążył jego biegiem, zbliżając ich do szumiących Alamere Falls. Wodospad spływał z klifu wprost na plażę, rzeźbiąc w piasku małe jeziorko i kilkunastometrowe ujście strumienia. Zeszli stromą ścieżką na dół. Prócz nich było tu kilkanaście osób, kąpiących się w oceanie lub robiących zdjęcia. Niemożność wjechania tu samochodem czyniła miejsce niedostępnym dla większości Amerykanów. Na szczycie klifu wylądował tylko jeden av-car a do brzegu przybiła motorówka. Zadzwonił Sully. Gdy Liz gadała przez holo, John rozłożył na piasku ręczniki i wyjął piwo z termoizolacyjnej torby w plecaku. Podniósł z wyrazem dezaprobaty rzuconego przez nią peta i wrzucił do słoika-popielniczki.
- Pół piwka i uczymy cię pływać, tutaj - rozbierając się do kąpielówek wskazał na płytkie jeziorko u stóp wodospadu. Mówił poważnie. Przed wyjściem dopilnował, by założyła pod ubranie dostarczony dronem strój kąpielowy. - Więcej słodkiej wody niż miałaś w prysznicu przez ostatnie pół roku. Nie podłączyli tu rur tylko dlatego, że to park narodowy. Wskakuj, to jak jacuzzi.
Wszedł z piwem do jeziorka i położył przy jego brzegu jak w wannie. Patrzył na Liz, póki jego uwagi nie przyciągnęła grupa elektro-cyklistów, która wcześniej mijała ich na szlaku a teraz rozłożyła się sto metrów dalej, puszczając głośny rap. Westchnął, ściągnął wargi i zmrużył oczy.
Liz podniosła się z wody i wyszła na brzeg.
- Relaksuj się, ja to załatwię - zapewniła Johna i ruszyła w samym kostiumie i na boso w stronę grupki.
- Na pewno? - zapytał, ale nie zatrzymywał jej, ufny w siłę perswazji Liz lub po prostu zaskoczony. Zobaczyła jednak jeszcze, że naprężył się wbrew jej radzie, gotowy w każdej chwili przyjść z odsieczą.
Grupka liczyła sześć osób: trzech chłopaków i trzy dziewczyny, mniej więcej jej rówieśników, wszyscy biali, piękni i wysportowani, twarze i ciała o doskonałych proporcjach. Ich ciuchy wyglądały na markowe a terenowe rowery na drogie. Przy sakwach dostrzegła zrolowane namioty, więc pewnie zamierzali tu nocować. I zaopatrzyli się w odpowiednią ilość piwa, które właśnie pili, kiwając głowami w rytm robo-rapu. Poznała kawałek, bo ostatnio był równie popularny co PCCP. Crazey B, “Genetic Bitch Magnet”.
Cała grupka spojrzała na Liz, gdy ta podeszła. Chłopcy otaksowali ją od stóp do głów. Mimo, że w jej genach ani ciele nikt nie rzeźbił wciąż była naturalnie bardzo atrakcyjna.
- No cześć, chcesz się przyłączyć? - zapytał blondyn w czapce z automatycznym daszkiem, poznała markę z reklamy. Daszek po obrocie głowy blondyna sam ustawił się tak, by zasłonić jego oczy przed słońcem. Blondyn sięgnął po piwo i poklepał miejsce na piasku obok siebie, dając Liz do zrozumienia, żeby się przysiadła.
-Nie dzięki - Liz wskazała kciukiem na jeziorko za swoimi plecami. - Chciałam tylko prosić żebyście ściszyli. Chyba po to się przyjeżdża w takie miejsce, nie? Żeby uciec od hałasu i tempa.
Uśmiechnęła się nawet serdecznie i dodała gwoli usprawiedliwienia.
-To namiastka naszego miesiąca miodowego. Dwa dni bo potem trzeba wracać do roboty, sami rozumiecie, takie czasy. A mąż ma bardzo stresującą pracę.
- Każdy ma taką, na jaką se zasłużył - prychnęła jedna z panienek, wzruszając ramionami.
Ale blondyn miał w sobie jeszcze trochę empatii.
- Dobra, ściszymy trochę - powiedział, gapiąc się na cycki Liz. - Eminem, volume 30% - polecił, chyba swojemu Duchowi, i muzyka przycichła.
- Sobie - zauważyła bez emocji Liz przewiercając wzrokiem plastikową pannę. - Mówi się - „zasłużył sobie”. Choć jeśli to faktycznie reguła to ty chyba masz etat manekina w sklepowej witrynie, hm?
Blondyn i jeden z jego kumpli się zaśmiali.
- Woo, dobry pojazd! - skomentował drugi chłopak. Ich koleżanka, o długich rudych lokach, spiorunowała ich wzrokiem. Chyba nie podobało jej się jak blondyn patrzy na Delayne.
- A ty wyglądasz jak portowa dziwka - rzuciła jadowicie do Liz. - Znaj łaskę i spadaj do mężusia, plebsie. No już. - kopnęła stopą piasek, tak że parę ziarenek doleciało do stopy Delayne. - W ogóle kto się jeszcze żeni?
- Plebs - rzekła ze złośliwym uśmiechem jej koleżanka w jakimś designerskim kostiumie kąpielowym.
- No no, tak dziarsko skopać piasek. Uważaj bo ci jeszcze odda - Delaney przybrała ten ton jakim mówi się na ulicy kiedy w powietrzu wisi bijatyka ale najpierw trzeba wymienić gwoli dobrych manier kilka ociekających jadem wyzwisk dla podsycenia napięcia. Postąpiła w stronę panienki. Krok miała rozbujany a w oczach zapalczywość. - I wiesz kto się jeszcze żeni? Facet który uważa, że jesteś wyjątkowa. Ale tobie to nie grozi. Chyba że w kategorii najwyżej usypana kupa plastiku w Kalifornii.
Panienka podniosła się, stając naprzeciw Liz z dłońmi opartymi na biodrach przepasanych sznurkiem bikini od Dolce & Gabbana i obdarzając ją jeszcze bardziej pogardliwym spojrzeniem.
Obelga Delayne nie pasowała do niej z tego względu, że silikon i botoks dawno odeszły do lamusa (nie licząc stosujących je wciąż klinik dla ubogich) zastąpione przez nowocześniejsze i mniej inwazyjne technologie kreowania piękna: modyfikacje genetyczne, komórki macierzyste, elektro-chemiczna stymulacja mięśni oraz coraz bardziej popularne nano. Ciało rudowłosej wyglądałoby bardzo naturalnie gdyby nie to, że miało zbyt idealne kształty i proporcje. Zgodnie z panującą modą wysportowane, w wyraźnie zarysowanymi mięśniami, lecz z zachowaniem dużych piersi i krągłości gdzie trzeba. Do tego posągowa twarz antycznego posągu.
Jej koleżanki wyglądały bardzo podobnie, jakby cała trójka była odbita z jednej matrycy, z zachowaniem niewielkich indywidualnych rysów, w tym wzrostu. Były chyba po dwudziestce, więc minimalnie za stare, by zdążyć się załapać na pełne programowanie prenatalne (na początku zresztą dostępne tylko dla najbogatszych, dopiero od niedawna dla wyższej klasy średniej). Jedna z nich wstała również.
Ich koledzy nie ruszyli się, obserwując rozwój sytuacji z zaciekawieniem.
Zaś ta, z którą Liz toczyła eskalującą pyskówkę rzuciła:
- Żalisz się, bo cię nie stać? Może chociaż peeling? - machnęła ręką, ciskając w twarz zbliżającej się Delayne garścią piachu, który musiała zebrać wstając. Liz w porę przymknęła oczy, więc piach jej nie oślepił. W ślad za rzutem nie poszedł też żaden natychmiastowy atak, a tylko śmiech bananowego towarzystwa.
- Aaaa, kurwa, nie po oczach! - Liz skuliła się zasłaniając twarz przedramieniem dając panienkom czas na chichoty i napawaniem się triumfem. Zaraz jednak jej druga pięść wystrzeliła wściekłe do przodu wprost na idealny nosek tamtej. Liz wiedziała jak uderzyć by gruchnęły chrząstki. Kilka nosów już w życiu złamała choć nigdy tak ładniutkiego i sztucznego zarazem.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 09-01-2018 o 23:26.
liliel jest offline  
Stary 09-01-2018, 23:15   #126
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Coś gruchnęło, zdecydowanie, gdy pięść rąbnęła dziewczynę w samą podstawę nosa. Tamta chyba naprawdę się nie spodziewała, podobnie jak całe towarzystwo, myśleli, że to tylko kozaczenie, bo Liz przecież była jedna a ich sześcioro. Ale pewnie żadne z tych bogatych dzieciaków nigdy naprawdę się nie biło, w przeciwieństwie do Delayne, które swego czasu musiała sobie wywalczyć pozycję wśród rówieśniczek w najgorszej szkole w dzielnicy. Prawdę mówiąc, dziewczyny biły się tam nie rzadziej od chłopców. A później rozwiązywanie sporów w ten sposób jakoś weszło w nawyk.
Liz nie mogła tego słyszeć, ale miała pewność, że John, który zgodził się, żeby polubownie załatwiła sprawę, wypowiada teraz soczyste “kurwa!”, zrywając się do biegu. Ale był sto metrów stąd.
Uderzona panienka pisnęła krótko i poleciała do tyłu na piasek. Jej koleżanka krzyknęła i uskoczyła w bok, zamiast ją łapać. Cała reszta zaś poderwała się na nogi. Blondyn, który był najbliżej skoczył na Liz, ale nie z pięściami, raczej chcąc ją obezwładnić.
Liz nie tego się spodziewała. Oczami wyobraźni widziała już siebie na piasku, skuloną w embrion i kopaną z sześciu stron na raz. Głupie wychuchane dzieciaki milionerów. Takie nieprzystosowane do życia i bezbronne jak wciąż ślepe kotki. Chowane pod kloszem i trzymane w zapewnieniu o swojej wyjątkowości i tym, że świat powstał ku ich, kurwa, rozrywce. Uwaga, uwaga. Liz Delaney daje wam pierwszą lekcje życia. Patrzcie i uczcie się albowiem nikt wcześniej nauczać was nie chciał, upośledzone ludzkie egzemplarze. Choć jakim cudem poszło tak łatwo - nadal do Liz nie docierało.



Blondyn chciał złapać i unieruchomić Liz więc odskoczyła w bok zasłaniając się gardą z pięści.
- Spróbuj mnie tylko dotknąć - zagroziła blondasowi. Właściwie nic do niego nie miała ale już przełączyła się na tryb bójki gotowa kopać, walić i kąsać.
Blondyn zatrzymał się w pół kroku, niepewny co robić.
Ruda dziewczyna półleżała na piasku trzymając się oburącz za rozbity nos i wydając z siebie ciche popiskiwania. Jedna z jej koleżanek przykucnęła koło niej. A dwóch pozostałych młodych adonisów obróciło się ku nowemu zagrożeniu, czyli Johnowi, który nadbiegał już plażą od wodospadu.
- Hej! - krzyknął. - Liz! Dosyć, chodź!
Nie miał broni i był w samych kąpielówkach, ale w jego postawie, głosie czy może oczach było to coś, co instynktownie kazało ludziom z nim nie zadzierać.
- To ona zaczęła! - zawołał do niego jeden z młodzieńców, z braku lepszego oręża ściskający w dłoni sandał.
- Kurwa rozwaliła nos naszej przyjaciółce! - dodała trzecia z dziewczyn. - Dzwonię po policję, mam wszystko nagrane!
W dłoni trzymała coś, co przed chwilą wyciągnęła z plecaka. Taser.
Liz uniosła dłonie w górę w geście kapitulacji i wycofała się w stronę Johna z miną skarconej pięciolatki.
- Prowokowała mnie - wyjaśniła ze skruchą, ale zaraz wycelowała w laskę palcem. - Zadzwoń po gliny a zatruję ci życie, farbowana wywłoko, czaisz?
- Spróbuj - odpowiedziała hardo tamta, lecz wtedy wtrącił się John.
- Najbliższy posterunek jest w Bolinas - powiedział spokojnie. - I nie mają tam av-ki, tylko motorówkę. Zanim gliny tu dotrą zdążę was ciężko i boleśnie pobić. Wszystkich trzech.
Ręce miał opuszczone, groźba była tylko w głosie.
Młodzieńcy przybrali bojowe postawy, wszyscy trzej byli ładnie umięśnieni, może nawet naprawdę coś trenowali… ale w ich oczach Liz widziała niepewność. Stres. I strach.
Dziewczyna, która groziła wezwaniem policji, miała jednak więcej jaj niż oni. A przede wszystkim miała taser, który dodawał jej odwagi. W starciu z taserem nawet maszyna do walki jakąś był John nie miała wielkich szans. Dziewczyna wycelowała w Johna, choć stała nieco dalej niż pięć metrów, czyli standardowy zasięg.
- Alamere Falls - powiedziała głośno do kolczyka-mikrofonu. - Para szajbusów pobiła moją koleżankę a teraz nam grożą. Już streamuję...
Ale John ciągnął już Liz za rękę dalej od nich.
- Wrzuć to do sieci a cie znajdę, durna snobko. Zacznij, kurwa, spać z jednym okiem otwartym! - Liz pokazała jej na odchodnym środkowy palec ale dała się ciągnąć Johnowi z powrotem w stronę jeziora. Krok miała naturalnie szybki bo było jasne, że muszą się ulatniać nawet jeśli z tymi glinami i motorówką to była prawda.
Liz zgarnęła pod pachę swoje ciuchy i sandały i ruszyła w drogę powrotną do przyczepy. Czekała na opierdol ze skruszoną niemal miną, w końcu było jasne, że zjebała im wymarzony weekend.
John nie wyglądał na zachwyconego, ale na razie, zgarniając swoje rzeczy, wytłumaczył tylko sam siebie:
- Wiem, że powinno się spełniać groźby, ale gdybym spełnił, mielibyśmy na głowie już nie jeden-dwa patrole a połowę glin z hrabstwa Marin.
Tymczasem inni ludzie filmowali ich holofonami i robili zdjęcia. To że znajdą się w sieci było jasne jak słońce a nie mieli holomasek, by zasłonić twarze. To znaczy John miał, lecz nie wziął jej na plażę. W dzisiejszych czasach bez tego nie dało się w miejscu publicznym anonimowo popełnić przestępstwa.
Nie zatrzymywali przez nikogo wspięli się stromą ścieżką na górę klifu. Gdy Liz obejrzała się za siebie zobaczyła, że dziewczyna z taserem i dwóch jej kumpli ruszyło za nimi, prowadząc elektrorowery. Zapewne zamierzali ich śledzić, by naprowadzić na nich gliny.
Liz mijając jakieś kręcące zajście babsko ostentacyjnie pokazała jej środkowy palec.
- Jesteście wszyscy pojebani. Zamiast serca macie dziurę i port pod holofon.
Postukała się w skroń i przyspieszyła kroku bo John narzucił mocne tempo.
Na widok trójki od rowerów Liz już do cna podniosło się ciśnienie.
- Pieprzona lampucera, znajdę ją jak to wszystko przycichnie i tak jej wpierdole, że przez miesiąc nie zrobi sobie selfi.
Liz strasznie się nakręcała z każdą chwilą. Walczyły w niej dwa przeciwstawne pragnienia. Z jednej strony chciała zawrócić i spuścić tej próżnej zdzirze łomot, choćby i miała za to beknąć. Z drugiej czuła się podle względem Johna i korciło ją by zwiać stąd jak najszybciej i zgubić korpo dzieciarnie. Obiecała w końcu, że dotrze jutro do Alamo.
- Zejdźmy ze ścieżki. Wybierzmy taką drogę gdzie z rowerami nie podejdą, a dalej zrobimy przebieżkę gęstym lasem.
Mówiąc zauważyła jak John sięga do plecaka, ale po jej słowach cofnął dłoń i zarzucił go z powrotem na plecy. Domyślała się, że ma tam spluwę. Cokolwiek planował (zabrać im rowery? Były drogie, więc pewnie miały chipy lokalizujące, choć niby mogli je potem porzucić, ale to też eskalowało by reakcję policji) zaniechał tego i skinął jej głową.
- Dobra, dawaj tam - wskazał ręką na skały, między którymi rosły wyschnięte iglaki.
Czmychnęli między nie szybko, podczas gdy “pościg” był jeszcze na dole i nie mógł ich widzieć. Minutę później, wyglądając zza skał i iglaków ujrzeli trójkę młodych korpo-arystokratów wchodzących na szczyt klifu, rozglądających się, naradzających, a wreszcie wsiadających na rowery i ruszających powoli na wprost szlakiem w głąb lądu.
- Ściszyli muzykę - zauważył John, spoglądając na Liz.
- Bo jestem skuteczna - odparła poważnie ponaglając go do dalszej drogi. - Tylko czasem tracę cel z oczu. No dobra, czasem cel mi, kurwa, przesłania wielka czarna plama.
Potem już nic nie mówiła tylko parła do przodu jak taran. Jej podkoszulek „sexiest girl alive” nasiąkł ciężkim potem. Czuła się wyzuta z energii życiowej jak po zabójczym Kardio. Plus, że wydaliła przez skórę bodaj wszystkie dragi jakie kiedykolwiek wprowadziła sobie w krwiobieg.

Maszerowali na przełaj wzdłuż wybrzeża. Nie było tu lasu, dominowała niska roślinność, iglaste krzewy i karłowate drzewka, powyginane jakby próbowały schronić się przed palącym słońcem.
Przez szum oceanu usłyszeli drona zbyt późno.
Policja w Bolinas mogła nie mieć załogowej avki, ale miała te małe ustrojstwa, używane do patrolowania rozległego terenu. Cztero-śmigłowa maszyna nadleciała pod słońce, obniżyła lot i zawisła kilkanaście metrów nad ich głowami, skanując sylwetki i twarze szklanymi oczami kamer.
- Proszę zaniechać prób ucieczki i podążać za mną! - odezwała się kobiecym głosem. -Po napotkaniu umundurowanych ludzkich lub androidalnych funkcjonariuszy korporacji Psy Frisco, która posiada licencję na ochronę policyjną Hrabstwa Marin, proszę unikać gwałtownych ruchów i z uniesionymi rękami udać się w ich stronę oraz wykonywać posłusznie ich polecenia! Współpraca z organami ścigania gwarantuje łagodniejszy wymiar kary! Próba ucieczki daje funkcjonariuszom prawo do użycia środków przymusu bezpośredniego i broni nieletalnej! Stawianie oporu...

Klang! Klang! Klang! Klang! Klang!
Trajkotanie drona zagłuszyły strzały, następujące jeden po drugim. John oddał ich kilkanaście w bardzo szybkim tempie, mierząc w niebo z wyjętego z plecaka ciężkiego pistoletu. Chwilę wcześniej wypowiedział słowa “Marksman on” - aktywując apkę celowniczą w przyciemnionych e-glasach, zupełnie jak na filmach akcji, które Liz czasem oglądała zjarana z Rasco.
Klang! Klang! Klang!
Większość kul trafiła, poleciały iskry, odprysnęły kawałki śmigieł i dron zanurkował korkociągiem w dół, ciągnąc za sobą smugę dymu. Po chwili rozbił się w zaroślach jakieś sto metrów od nich.
- Teraz dopiero się wkurwią - stwierdził John, chowając spluwę. - Ale nie było innego wyjścia.

To rzecz jasna było gówno-prawdą, bo mógł przecież pozwolić aresztować Liz. Dzięki żółtym papierom zapewne uniknęłaby więzienia. Za to pewnie czekałby ją długi pobyt w szpitalu, i to teraz gdy kariera zespołu nabierała tempa. John wiedział, że bardzo by tego nie chciała, ale nie był również jedną z tych osób, które powiedziałyby teraz: “sama jesteś sobie winna” lub “myśl idiotko zanim coś zrobisz.” Delayne często słyszała te słowa, czasami nawet od Rasco. John jednak zamiast je wypowiedzieć wystawił właśnie list gończy także za sobą.

Do przyczepy dotarli już bez przeszkód i, jak się Liz wydawało, wprost błyskawicznie. Droga powrotna zazwyczaj się nie dłuży, tym bardziej jeśli ścigają cię drony policyjne i zaliczasz strzelaninę.
Liz wpadła do przyczepy, zatrzasnęła za Johnem drzwi i zdjęła z siebie mokry podkoszulek łapiąc oddech i chłodząc rękami rozpalone policzki. Buzowały w niej endorfiny, nie mogła ustać w miejscu.
-Ale to tempo. I akcja z klamką… Wow, John. Jestes, kurwa, taki… - Szukała właściwego słowa oplatajac go za szyję ramionami - taki rozsądny i odpowiedzialny. I zawsze zachowujesz zimną krew. To mnie trochę kręci. - Wpiła się w jego usta.
Przez moment spojrzał na nią trochę tak jakby był myszą a Liz oznajmiła mu, że jest słoniem. Ale nie odpowiedział, odwzajemniając pocałunek. Przyciągnął do siebie jej rozgrzane ciało, chwycił za pośladki.
Po czym zdecydowanym ruchem pociągnął na łóżko.
-Nie żebym nie chciała kontynuować ale… czy nie powinniśmy stąd nawiewać? Przyślą kolejne drony. Albo i gorzej - Liz wsparła się na łokciach i otaksowała Johna, który właśnie przeciągnął przez głowę podkoszulek i wyglądał diablo apetycznie jak strażak pozujący do kalendarza dla starszych pań. - Albo… może kwadrans? Kwadrans chyba nie zaważy na policyjnym pościgu?
John pokręcił tylko przecząco głową, chwycił ją oburącz w talii i wciągnął na siebie. Był jak drapieżnik, w którym wydarzenia ostatniej półtorej godziny obudziły jakieś uśpione instynkty. Kochali się gwałtownie i zachłannie, jakby świat miał się zaraz skończyć albo przez drzwi przyczepy miała wpaść zaraz policja… co nie było całkiem nieprawdopodobne, bo przyczepa, choć skryta pod koronami sekwoi, nie była całkiem niewidoczna z powietrza i pewnie była oznaczona na jakichś miejscowych planach czy mapach.
Nic takiego jednak nie nastąpiło, opadli w końcu cali mokrzy na wilgotną od ich potu pościel.
John pocałował Liz, po czym sięgnął do rzuconych obok łóżka spodni po papierosy. Odpalił i poczęstował ją.
- Teraz mogę myśleć - oznajmił, wydmuchując dym w stronę sufitu. - Prowadzi stąd do cywilizacji tylko jedna droga i ją obserwują. Pewnie wiedzą już, że my to my. Mój samochód jest kupiony legalnie, więc go rozpoznają. Musimy go tu zostawić. Trafią tu czy nie trafią? Lepiej nie ryzykować. Do Bolinas jest kilka kilometrów, dojdziemy tam lasem i poproszę znajomego, żeby po nas przyjechał i zabrał do Frisco.
- Dobry plan - pochwaliła Liz i zaczęła na szybko nurkować w ciuchy. - Dodam do tego coś na szybko.
I wykręciła numer Chrisa prosząc go o swój duplikat we Frisco. Gdy się rozłączyła była już spakowana i gotowa do drogi.
- Ok, jeśli tamto wypali powiem przed sądem, że to nie byłam ja. Jakaś wściekła suka ukradła mi wizerunek i tyle - wzruszyła ramionami gasząc fajkę w talerzu z resztkami kiełbasek.
John słuchał rozmowy, więc nie musiała mu tłumaczyć pomysłu, ale minę miał dość sceptyczną.
- Nie jestem pewien czy się na to nabiorą - oznajmił, wstając i ubierając się. - Byłaś w bikini. Jeśli się uprą, żeby ustalić, która ty byłaś prawdziwa, porównają wszystkie szczegóły na nagraniach: tatuaże, proporcje ciała co do centymetra, pieprzyki. I zajmie im to pięć minut, bo mają programy od takich rzeczy. - westchnął. - Łamanie prawa w dobie tej całej technologii nie jest łatwe, Liz, nie dla amatorów i nie poza slumsami. Tym bardziej powinnaś bać się profesjonalistów.
Zaczął ładować rzeczy do plecaka.
- Znasz kogoś kto mógłby nas zgarnąć z Bolinas? Jak nie to zadzwonię do kogoś od siebie, ale szczerze mówiąc... wolałbym nie. Za przysługi od nich się płaci.
- Nie jestem amatorką. W łamaniu prawa mam nielada wprawę - poczuła się jego słowami niespodziewanie urażona. - Czyli co, mam im dać znać, że nie warto? Żeby sobie odpuścili bo to na nic?
- Nie, niech zrobią tą maskaradę, na pewno nie zaszkodzi a może i coś pomoże.
Gdy wyszli zgasił światło i zatrzasnął za nimi drzwi przyczepy.
- Nie wrócę do psychiatryka, John. Prędzej się zabiję.
Ruszyła za nim przez las z naburmuszoną miną.
- Nie mów tak, bo pójdę tam z tobą - odparł. - Ale nie martw się, nie trafisz, zadbam o to.
- I nie chcę mieć długów u twoich znajomych. Zadzwonię w kilka miejsc, może ktoś straci dla mnie kilka godzin z życia.
- Ok - John przygryzł wargę i spojrzał na mapę oraz gps w e-glasach, po czym wskazał kierunek. Mniej więcej na południe. Słońce wisiało już dość nisko na zachodzie a ogromne sekwoje rzucały równie wielkie cienie.

Najpierw zadzwoniła do Rasco, który nie odebrał, ale odpisał po chwili “W robocie, tylko txt.” Nie miał samochodu, tylko skuter. Kiblował w pracy przy jakimś programie na żywo i nie bardzo mógł się urwać nie rzucając jej z hukiem, ale zapewnił, że zrobiłby to gdyby miał pomysł kto mógłby użyczyć furę. Pomysłu jednak nie miał. Przy okazji z braterską troską dopisał:
“Lizka, kurwa mać, powiedz mi proszę, że to nie wyglądało tak jak nadają w wiadomościach....”
A w wiadomościach wyglądało tak:
“Wokalistka Mass Æffect pobiła plażowiczkę. Jej mąż ostrzelał policyjnego drona. Dalszy ciąg ekscesów członków rockowej kapeli.”
Były też nagrania z holofonów świadków i z drona. Liz bijąca, Liz grożąca, John strzelający. Współcześni Bonnie i Clyde.
Do Rasco odpisała cytując niedawne słowa Johna:
„Znasz mnie. Czynię świat lepszym miejscem. P.S. Odwiedzaj mnie w pierdlu.”

Liz wybrała numer Dale’a. Bo na kogo można można liczyć w potrzebie jak nie na rodzinę?
Dale od razu odebrał połączenie.
- Mhm… cześć. Wszystko w… - to znaczy, jesteście cali? - język mu się plątał, ale nie brzmiał jak pijany, raczej jak ktoś kto nie bardzo wie co w takiej sytuacji powiedzieć. Zapewne pierwszy raz w życiu rozmawiał z kimś ściganym przez prawo, zaś fakt, że była to jego przyrodnia siostra nie czynił go bardziej elokwentnym.
- Cześć Dale. Tak, w sumie wszystko w porządku. W holowizji to jakoś gorzej wygląda niż jest w rzeczywistości - Liz zaśmiała się choć nieco nerwowo. - Posłuchaj, potrzebuję podwózki. Przyjedziesz po nas do Bolinas? To dwie godziny drogi od Frisco. Jutro muszę być w Alamo a jak zgarną nas gliny to ekipa na koncert jeszcze się skurczy.
- Ja… - Dale zawahał się na dłuższą chwilę - przyjadę jak najszybciej - dokończył. - Podajcie jakieś namiary.
Idący przodem John zatrzymał się i obejrzał na Liz.
- Zadzwoń gdy będziesz dojeżdżał do Bolinas. Powiem gdzie czekamy - pokazała Johnowi wyprostowany kciuk. - I Dale? Dzięki. Jestem naprawdę wdzięczna.
- Dobra dobra, podziękujesz jak się spotkamy i wrócimy do Frisco - powiedział. - Uważajcie na siebie i no, nie strzelajcie do policji… nie wierzę, że to się dzieje. Ok, kończę i się zbieram.

Rozłączył się a Liz zobaczyła nową wiadomość od Rasco:
“Spokojnie, na razie nie daj się złapać, znajdziemy ci jakiegoś papugę i nigdzie nie będziesz siedzieć. Bicie bogatych dzieciaków to był chujowy pomysł, ale może da się je jakoś ułagodzić, co? No w każdym razie twój.. John ma chyba bardziej przerąbane. Bo z tym mężem to jakaś bujda, nie?”
Liz uśmiechnęła się pod nosem.
„Może bujda, może nie. A suce się należało, zwyzywała mnie od plebsu. Kurwa, kim ona jest żeby tak deprecjonować ludzi? Jebaną księżniczką Maroko? Niech wrzucą do sieci całość a nie zgrabnie zmontowane kawałki. Co do Johna, boję się że wpakowałam go w gówno. Pogadamy w Alamo? Będziesz?”
“Na razie pracuję a potem umówiłem się z Janice… przyjadę do Alamo jutro, ze sprzętem nagłaśniającym. Daj znać jak dotrzesz bezpiecznie, ok? Nie dajcie się tam. Złapać, ale przede wszystkim, no kurwa, zabić. ”
Na holo wpadła też wiadomość od Howl:
“Liz, próbujecie przebijać się do Alamo? Anastazja pisała, że załatwiła jakiś transport. Jaki macie plan?”
Odpisała krótko: “Niech Anastazja wskaże miejsce gdzie będzie czekał transport. Tam się spotkamy?”
John zatrzymał się na skraju wyrąbanej buldożerami szerokiej przesieki, rozglądając się po niebie w poszukiwaniu dronów.
- Dale? - uniósł brew. - Nie spodziewałem się. Myślałem, że to grzeczny chłopiec z dobrego domu.
- Jestem jego siostrą. Chyba mu po prostu zależy - Liz uśmiechnęła się od ucha do ucha wyraźnie ucieszona rezultatami rozmowy. - Źle go oceniłam, na samym początku. Tak już mam, zazwyczaj źle oceniam ludzi przy pierwszym zapoznaniu. Chociażby na terapii grupowej w ośrodku, gdy cię pierwszy raz zobaczyłam pomyślałam sobie, taaa, to jeden z tych gości. - na te słowa uśmiechnął się łobuzersko. - Już mi się nie podoba. A miesiąc później byłam zakochana na zabój. To nie Cindy mi pomogła, nie leki, nie terapia, tylko ty - złapała Johna za rękę podejrzewając, że szykuje się ostry bieg na otwartym terenie.. - A teraz wpakowałam cię w gówno. Rasco uważa, że ja się z tego jakoś wywinę ale przez tą broń… Oni ci nie darują. Twoja twarz jest we wszystkich wiadomościach. Co my, kurwa, zrobimy John?
- Przebiegniemy bardzo szybko przez to pole - wskazał na przesiekę przed nimi. - A na serio, Liz, nie przejmuj się mną. Jak mnie złapią to złapią. Naprawdę jedynym minusem siedzenia w pierdlu lub psychiatryku jest dla mnie to, że będę cię rzadko widywał dopóki moi mnie nie wyciągną. Ale to cholernie duży minus, więc spróbuję tam nie trafić. Chodź.

Pobiegli przez rozoraną ziemię, po dwóch minutach sprintu docierając do wypalonego lasu po drugiej stronie. Przez ostatnie suche jak wiór lata spłonęła połowa lasów Kalifornii i przemierzali właśnie tą połowę. Kikuty pni oraz zasadzone niedawno niskie młode drzewka też nie dawały zbyt wielkiej osłony przed dronami, więc nie zwalniali znacząco tempa. Tym razem jednak mieli szczęście. Kolejny dron pojawił się na horyzoncie czerwonego nieba dopiero gdy dotarli do kolejnej przesieki i ocalałego, zielonego lasu.
Kompletnie zdyszani (Liz niemal wypluła płuca, czuła się jakby zagrała dwa pełne koncerty z rzędu i to bez wspomagaczy) wczołgali się we wgłębienie wielkiego pnia sekwoi. Odgłos śmigieł stopniowo oddalił się i ucichł, pozostawiając ich w jedynie w akompaniamencie cichego szumu liści.
Gdy Liz ustąpiły mroczki przed oczami, zobaczyła na holo dwie wiadomości od Howl:
“To pisz do niej, nie będę niepotrzebnie robić za pośrednika. Ja do Alamo mogę dopiero jutro po południu a nie wiadomo jak wtedy będzie wyglądać sytuacja.”
“Dobra, zresztą przyjadę po ciebie z tym twoim świętym bratem, to pogadamy jakie są opcje.”
- Wiesz, gdybyśmy faktycznie byli małżeństwem mielibyśmy zapewnione w pierdlu spotkania w miłosnej celi - John uspokoił już oddech i spojrzał na Liz. Musiał przeczytać nagłówki newsów.
Liz spaliła buraka i spuściła oczy.
- Tak mi się powiedziało, że my… że to nasz miesiąc miodowy. Chciałam spokojnie zagadać, nie robić burd. Przepraszam - nie sprecyzowała czy przeprasza za kłamstwo, za burdę czy za całokształt. Zaraz jej oblicze rozjaśnił jednak cień uśmiechu. - Miłosna cela brzmi zakurwiście rock&rollowo. Jak tekst piosenki.
Liz przerwała robiąc wielkie oczy na wiadomość tekstową.
- Howl przyjedzie razem z Dalem. Nie podoba mi się to.
- Dlaczego? - zdziwił się.
- Bo on do niej startuje a ona go nie chce. Skoro go nie chce to dlaczego jadą po nas razem? Pewnie gdy zadzwoniłam razem gdzieś byli. Nieważne, to nie twój problem.
Odpisała tylko “ok” i pobiegła dalej za Johnem czując jak wypaca z siebie ostatnią wodę.
- Gdybym umarła z wycieńczenia, skremuj mnie i rozsyp moje prochy w naszym lesie sekwojowym, dobra skarbie?
- Obiecuję - odpowiedział. - Ale myślę, że możemy już zwolnić. Robi się ciemno a tu drzewa nas osłaniają.

Po kolejnej pół godzinie drogi natknęli się na pierwsze ślady cywilizacji, w postaci ruin stacji przekaźnikowej oraz przecinających las gruntowych dróg i ścieżek. Zapadał zmrok i już z oddali ujrzeli przesączający się przez drzewa mocny blask reflektorów, John od razu pociągnął Liz w gęstwinę zarośli. Terenowy radiowóz przetoczył się wolno wybojami obok ich kryjówki i pojechał dalej. Świecenie latarkami odpadało, więc John podał jej jeden z noktowizorów, które zabrał w charakterze zabawek, a które teraz okazały się nieoczekiwanie przydatne. Potrzebowała chwili, żeby przyzwyczaić się do widzenia w odcieniach zieleni, ale bardzo ułatwiło im to dalszy marsz.
Po kwadransie zeszli po dość stromym zboczu, przekroczyli wąski strumień i zatrzymali na skraju lasu, przy szutrowej drodze. W oddali majaczyły kształty i światła jakiejś farmy. Niedługo później Dale napisał, że zbliżają się do Bolinas a Liz przesłała mu podane przez Johna koordynaty.
Po kilku minutach ujrzeli światła zbliżającego się pojazdu. Gdy już przestały ich oślepiać dostrzegli, że jest to biała furgonetka transmisyjna z logo Amuse News oraz z anteną i stacją dronów na dachu. Zatrzymała się kilkanaście metrów od nich. W szoferce siedział Dale oraz jakaś blondynka.
- To oni? - szepnął John, który nie znał jej przyrodniego brata.
- Za kółkiem jest Dale. Blondi nie znam ale pewnie to holomaska. Howl jest dość zapobiegliwa a wszyscy chcą nas aresztować przez tą aferę z Alamo. Poczekaj moment.
Liz ruszyła sama w poprzek drogi i zapukała do vana od strony blondynki. Gdy uchyliła się szyba uśmiech Liz, szeroki jak taśma samoprzylepna, zdawał się niemal promieniować wewnętrznym blaskiem.
- Jak u diabła w ciągu jednego dnia zrobiła się z ciebie taka szprycha, Howl?
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 09-01-2018 o 23:18.
liliel jest offline  
Stary 09-01-2018, 23:43   #127
 
Selyuna's Avatar
 
Reputacja: 1 Selyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputację
Blondynka - którą w sumie Liz mogła rozpoznać po sylwetce oraz męskiej czarnej koszuli, którą miała na sobie - uniosła w górę lewą dłoń i pokazała Liz środkowy palec.
- Nie pierdol, tylko wsiadaj. - Głosu, chociaż teraz nieco schrypniętego, nie dało się pomylić - Książę John nas też zaszczyci?
- Dlaczego wszystkie twoje koleżanki nazywają mnie księciem? - John wyszedł właśnie z pomiędzy drzew. Oboje z Liz byli ubrani na sportowo a ich ubrania nosiły ślady czołgania się po ziemi. - Cześć - uniósł dłoń na powitanie. - I dzięki.
- Postawisz mi kiedyś piwo - odparł trochę spięty Dale. - Wskakujcie na tył, lepiej tu nie stać dłużej niż potrzeba.
Boczne drzwi furgonetki otworzyły się, ukazując jej tył wyładowany kamerami, lampami, mikrofonami i tym podobnym sprzętem. Były tam też dwa siedzenia, na których usiedli Liz i John.
Dale od razu zamknął przyciskiem drzwi i zaczął wykręcać na kilka rat na wąskiej drodze. Gdy wreszcie zawrócił furgonetkę i ruszył, zza zakrętu wyłoniły się światła innego pojazdu.
- Połóżcie się na ziemi! - syknął Dale do poszukiwanej pary. Nie trzeba im było dwa razy powtarzać.
Po chwili rozległ się charakterystyczny sygnał dźwiękowy: “wiiiju!”.
Dale zatrzymał furgonetkę.

Policjant w zasłaniającym oczy hełmie i z długą bronią wysiadł z terenowego radiowozu i podszedł do drzwi kierowcy.
- Dobry wieczór - powiedział.
- Brywiecz... - wykrztusił niezbyt składnie Dale, trzymając jak przykazano ręce na kierownicy.
- Legitymację poproszę - rzekł niechętnym tonem gliniarz, na co Dale lekko drżącą dłonią kliknął w e-glasy, wyświetlając swoją korporacyjną przepustkę.
- To nie jest legitymacja dziennikarska - zauważył policjant.
- Nie, nie jest - Dale zdołał w miarę opanować drżenie głosu. - Zastępuję koleżankę. Nagły wypadek, mogę zadzwonić i potwierdzić...
- Dobra, nie trzeba - machnął wolną dłonią gliniarz. - Tylko kręcicie się tu na własne ryzyko, ten facet, którego szukamy jest uzbrojony i niebezpieczny, leczył się psychiatrycznie, jego panienka też zresztą....
Urwał i zatrzymał spojrzenie zastępujących mu oczy kamer na Howl. Po czym zapytał:
- Dlaczego nosi pani holomaskę?
- Widzi pan, - odparła tonem panienki z dobrego domu, którą przecież była - nie za bardzo mogę się pokazywać w towarzystwie tego tu. - Mimo doboru słów to określenie zabrzmiało czule. - To taki trochę zakazany romans. - Powoli, familiarnym gestem, położyła Dale’owi rękę na ramieniu, jak przystało na dobrą partnerkę, która chce uspokoić swojego ukochanego. A jednocześnie tak żeby gliniarz to widział, gotowa przerwać ruch na najmniejszą oznakę że zareaguje negatywnie.
- Takie czasy, wszędzie mogą zrobić zdjęcie, a jego szef by nam obojgu narobił problemów, jakby się dowiedział. Mogę pokazać ID. - Powoli i spokojnie uniosła rękę.
- Poproszę - rzekł policjant, uśmiechając się lekko pod nosem. - I proszę wyłączyć maskę.
- Jasne. - Tak zrobiła, tylko w odwrotnej kolejności, najpierw maska, potem ID.

Gliniarz przyjrzał się swoimi kamerami jej twarzy, pokrytej nieaktywną siateczką holomaski a następnie elektronicznemu dokumentowi. Nie musiał ręcznie przeszukiwać żadnych baz, system robił to za niego. Na szczęście oboje z Dale’m byli nienotowani a nie skojarzył w żaden sposób Lucy Howard z Howl, grającą w tym samym zespole co poszukiwana Liz Delayne.
- Dziękuję - kiwnął ledwo zauważalnie głową. - Spieprzajcie stąd, taka dobra rada. Tamte świry groziły już ludziom, którzy ich filmowali.
- Już się zmywamy - zapewnił go Dale.
Policjant wrócił do radiowozu, który zjechał na bok przepuszczając ich furgonetkę. Po kilku minutach opuścili rejon farm i wjechali na główną szosę z Bolinas do San Francisco, wiodącą na razie wzdłuż małej zatoki.
- Dzięki razy dwa - John wyprostował się na tylnym siedzeniu. Teraz nie musieli już leżeć z Liz na podłodze, przydrożne kamery nie miały szans wychwycić ich w głębi wozu. - Naprawdę ocaliliście nam tyłki.
- W porządku, będę miał o czym opowiadać wnukom, czy coś - Dale siedział sztywno i mówił wciąż trochę nerwowo. Słowa policjanta musiały go trochę zmrozić.
- Czyli jednak na coś się mogę przydać. - Howl powtórzyła ten wcześniejszy uspokajający gest, póki co miała gdzieś co sobie Liz pomyśli. - A ty na szczęście strzelasz tylko do dronów, nie do ludzi? - Obróciła się i spojrzała Johnowi prosto w oczy, badawczo. Nie było to jednak wrogie, po prostu była ciekawa.
- Tylko do dronów - potwierdził sucho John. - Nie lubię tych szpiegujących wszystko gówien. Ale gdyby policjant chciał zajrzeć na tył to bym się poddał. Nie mógłbym was narażać. Zresztą, nie strzeliłbym do niego nawet gdybym był sam. Nie jestem mordercą, ok?

Liz odpaliła papierosy, od razu dwa. Jednego najbardziej naturalnym gestem wsunęła w usta Johna jakby robiła to sto razy dziennie, codziennie. Drugim zaciągnęła się łapczywie.
- Wyluzuj Howl, ok? W wiadomościach nie wyglądało to może dobrze ale ja za Johna ręczę. Robił co uważał za słuszne żeby mnie chronić. Ma klamkę, wielkie mi tam. Ty też masz.
Pochyliła się ku siedzeniu kierowcy i klepnęła Dale’a po ramieniu. Ton utrzymywała zadziwiająco swobodny zważywszy na okoliczności.
- Dzięki, brat. Naprawdę. Jestem ci dłużna. Jak to się skończy wyprawię imprezę na twoją cześć.
Dale trochę się odprężył, bo nawet krótko się zaśmiał.
- W porządku, ale ma być grubo - odpowiedział. - I nic wielkiego nie zrobiłem, jesteśmy rodziną, więc za pomoc by mnie raczej nie skazali. Howl ryzykowała więcej. Zawieźć was prosto do Alamo? Wóz holowizyjny tam nie wzbudzi żadnych podejrzeń.
- Jezusieimaryjo, Liz. - Howl włączyła na powrót maskę i w końcu udało jej się jakoś oderwać dłoń od ramienia świętego brata Liz. - Jak ty serio umiesz wszystko przekręcić. Powiedziałam to samo co John chwilę później. Gdybym podejrzewała - spojrzała na Johna - że mógłbyś do kogoś strzelać, w ogóle nie byłoby mnie tutaj.
- Nie ma urazy - zapewnił ją.

- Właściwie to się zdziwiłam, że w ogóle jedziecie razem. Gdy dzwoniłam zastałam was na czymś? - nie umknęła uwadze Liz ręka Howl, która raz po raz to cofała się to wracała na ramię Dale’a. Dla równowagi też położyła dłoń na jego drugim ramieniu.
- Pierdol się, Liz. - Ton Howl był częściowo zniecierpliwiony, częściowo rozbawiony. Odwróciła się twarzą w kierunku jazdy i zsunęła trochę w dół na fotelu.
- Bardzo dobra sugestia, co skarbie? - Liz znalazła się na kolanach Johna tak szybko jakby się tam teleportowała. Zaczęła się do niego kleić bez śladu zażenowania. - Choć właściwie to i tak wyrok odroczony w czasie. Mnie zgarną, jeśli nie z Alamo, to po powrocie do domu. Gorzej z tobą, John. Kurwa, ile kosztuje dobry adwokat?
Howl na szczęście nie miała okazji obserwować tych ekscesów z tyłu wozu, bo uparcie wpatrywała się w drogę przed sobą, z rękoma założonymi na piersi, co tylko podkreślało jej dystans. Jej myśli krążyły w jakichś niezbyt przyjemnych rejonach, sądząc po wyrazie jej holo-twarzy.
- Zależy od sprawy - odparł John, tuląc do siebie Liz. - W takiej jak ta, kilka kafli. Ale o kasę się nie martw. Załatwię ci jutro papugę, który na pewno coś wymyśli.
-Nie chcę żebyś robił sobie długi, skarbie. Ja się jakoś z tego wyplączę. Myśl o sobie - i szeptem dodała. - A co jeśli ci już przeszukali chatę? Tak mi głupio, że cię za sobą pociągnęłam w to bagno.
Liz posmutniała nagle. Zdarzało się, że humor jej się odmieniał w ciągu minuty o sto osiemdziesiąt stopni i teraz, nagle, była bliska płaczu.
- Ale to spierdoliłam, John. Nasz spokojny weekend… - pociągnęła nosem przyklejona do jego koszulki. - Ty nawet nie możesz wrócić do domu, co? Zmienisz mieszkanie? Będziesz zbiegiem? Ja tego, kurwa, nie widzę… Głupia, bezmyślna Liz… - Tama padła i Liz rozbeczała się na dobre nie panując nad wodospadem łez.
- Już, już… - John objął ją mocno. - Nie kazałaś mi strzelać do drona, to była moja decyzja. Jesteś pojebana, ale za to cię kocham.
Z przodu Dale, nie wiedząc co powiedzieć, położył dłoń na dłoni Howl.
Czarny ocean przesuwał się po prawej stronie drogi.

- And if a double-decker bus… - Howl zaczęła nucić, jako specyficzny komentarz, “There Is a Light That Never Goes Out” The Smiths - Crashes into us, to die by your side… - Popatrzyła na Dale’a, trochę w typie “co kurwa robisz”, póki co jednak Liz raczej nie zwracała na nich zbytniej uwagi, więc nie zareagowała w żaden inny sposób.
Liz tak prędko jak zaczęła płakać tak teraz przestała. Zamrugała powoli jak zepsuty android, analizując dane.
- Kurwa, John… - pchnęła go na kanapę by się położył i rzuciła się za nim szczupakiem. - Pierwszy raz powiedziałeś, że mnie kochasz…
Koszulka „sexiest girl alive” pofrunęła pod dach vana i zawisła na zagłówku Howl.
John był na tyle zaskoczony, czy to uświadomieniem sobie tego samego co Liz, co jej reakcją na jego słowa, że nie oponował.
Nie mniej zaskoczony Dale rozdziawił usta.
- Khem… - wykrztusił nieśmiało po chwili - my tu jesteśmy. Nie żebym był pruderyjny, gdybyś nie była moją siostrą to nie miałbym nic przeciwko, ale… - nie wiedząc co dalej powiedzieć i starając się nie patrzeć, przekręcił lusterko, żeby nie odbijało tyłu furgonetki.
- Nie wierzę. - Howl przerwała śpiew, którym chyba uparcie próbowała zagłuszyć rozmowy i nie tylko z tyłu - To kurwa jak oglądanie filmu przyrodniczego z rodzicami, serio. Nie potrzebujemy lekcji poglądowej z metod prokreacji, dziękuję.
- Oni mogą mieć trochę racji - wyszeptał John gdy oderwał się od ust Liz.
Liz parsknęła śmiechem i za chwilę pojawiła się już w pionie wciągając z powrotem T-shirt.
- Ale to taka podniosła chwila! Czekałam na to pół roku - wyjaśniła gdy jej głowa wychynęła w przód między przednimi siedzeniami. - Macie jakiś browar? Tak poza tym to nie przedstawiłam was należycie, ale to już chyba zbędne. John. Dale. Howl. To co tam porabialiście cały dzień gdy ja biłam korpo-dzieci?
- Schowaj się, kurwa. - Howl brzmiała jakby naprawdę nie wierzyła co widzi i słyszy.
- Tak, to dobry pomysł - poparł ją Dale a John objął Delayne i wciągnął ją z powrotem na tył furgonetki, po czym pocałował przeciągle w usta.
- Analizowaliśmy kontrakt - odpowiedział Dale na pytanie Liz. - I Howl chciała dowiedzieć się więcej o firmie. Jednym słowem nudy.

- Swoją drogą, Liz, uważam że powinniśmy go podpisać. Dla ciebie to też mogłoby być rozwiązanie problemów. To teraz też decyzja pragmatyczna, jak zestrzelenie drona. - Howl złożyła dłonie i przytknęła je do twarzy, pocierając nasadę nosa. - To co, gdzie chcecie, do Alamo? Niby jest trochę czasu do namysłu, ale…
- Podrzućcie nas kilka przecznic od Alamo. Napiszę do Anastazji żeby tam podstawili transport. - Liz odpaliła holo i wstukała wiadomość na chat grupowy. - Co do kontraktu, podpiszę jeśli prawnik Amuse wybroni z tego bajzlu Johna i mnie. Taki warunek.
- Ciebie pewnie wybroni - ocenił Dale. - Ale nie wiem co powiedzą w firmie na włączanie do ochrony prawnej partnerów. Przekażę Steve’owi.
Howl w międzyczasie wstukała w holo jakąś wiadomość.
- Mogę ci pożyczyć maskę, Liz, nie holo, tylko plastyczną, żeby nic się na tym dystansie kilku przecznic nie spierdoliło.
- Jasne, dzięki. A ty wbijasz jednak na ten pogrzeb? Nie martwisz się, że cie zgarną za niewinność, tylko dlatego żebyś nie zagrała w Alamo?
- Bać się boję, ale nie zrobię tego Simonowi. - Howl zabrzmiała jakby cholernie jej zależało. - Muszę spróbować tam dotrzeć, już wolę aresztowanie niż odpuścić. Zresztą i tak już przeze mnie ma trochę przejebane, pewnie nie widziałaś wiadomości?
- Jednym okiem. To o rozbijaniu małżeństw to o tobie? - nie było w tonie Liz oskarżenia, raczej rozbawienie. - Wyluzuj, Howl. Nikt z nas cię nie będzie osądzał. A reszta świata i tak to zrobi, bez znaczenia jaka jest prawda.
- Chuj ze mną. - Burknęła Howl. - On nie powinien takich rzeczy słuchać o swoich ee… Relacjach. - Ściszyła głos. - To prywatne sprawy. A ta suka… - Urwała, wyraźnie wściekła.
-To czupiradło z gitarą to ta, do której miałyśmy wjechać na chatę i przemodelować jej ryj? - ostatnie słowo Liz wypowiedziała znacznie ciszej i z nutą pokory. Zdając sobie sprawę, że znów mąci posłała Johnowi skruszone spojrzenie. - Znaczy… teraz to już nie, żeby nie spaść z gówna pod rynnę. Za jakiś czas. Albo... chociaż włożymy maski. Muszę pamiętać by mieć jedną zawsze pod ręką, nigdy nie wiadomo kiedy się przyda, nawet jak nosisz… bikini.
- Albo kąpielówki - dodał John. - Ale trzymajmy się tego nie wpadania z gówna pod rynnę gówna, ok?

Dale, który przez ostatnią minutę miał bardzo dziwną minę i skonsternowany przeglądał sieć w e-glasach, teraz wyświetlił ekran na projektorze i powiększył go dłonią.
- Może się uda - powiedział. - Według mediów Liz jest teraz… a raczej była godzinę temu w Alamo. Czyli ma zdolność bilokacji.
Kliknął w link, włączając im oświadczenie zespołu zamieszczone na oficjalnej stronie. Wystąpili w nim Chris, Anastazja oraz… Liz Delayne, na tle głównego holu Alamo. I całkiem zgrabnie udało im się podłączyć sprawę Liz pod serię prowokacji Pacyfikatorów.
- Co jest kurwa z tą Anastazją nie tak? - Dale pokręcił głową, gdy oświadczenie zakończyło się niewybrednym żartem i chichotem De Sade.
- Ja jebię, inwazja porywaczy ciał. - Howl ogólnie wyglądała jakby była w szoku.
- Chyba nie wyszło źle - skwitowała Liz uchylając odrobinę szybę i odpalając kolejną fajkę, a właściwie znowu dwie. - Dobry prawnik może ulepi z tego jakąś linię obrony. A zamykając temat, możecie spytać - zwróciła się do Dale’a i Howl. - O to, co mówił tamten gliniarz. Jeśli was to niepokoi… czy coś.
- E… - Howl po raz kolejny ucieszyła się z holomaski, nikt nie zapamięta jej własnej twarzy z taką głupią miną. - Że co niby mówił? Nic mnie nie niepokoi. - Popatrzyła ja Johna, jako na ewidentnie rozsądniejszego z tej pary.
- Nawet to, że jestem niebezpiecznym psycholem? - uniósł brew John.
- Z tego co Liz gada, to raczej ona. Nikomu nie miałyśmy jechać przemodelować ryja, Liz. Wjeżdżać na chatę też nie, zresztą, już to załatwiłam, zapomnij o tym. - Howl tłumaczyła z cierpliwością godną podziwu. - Te twoje pomysły.
Jeśli ktoś miałby odczuwać podziw względem cierpliwości Howl, to z pewnością nie była w tym gronie Liz. Jej słowa sprowadziły na Liz jedynie irytację.
- Wiesz co, Howl? Wal się. Słucham, kiedy chcesz się wygadać. Radzę, bo mi się wydaje, że przyjaciele tak robią. Oferuję nawet, że załatwię za ciebie niektóre sprawy jeśli ty nie masz jaj. A ty tak mi się odpłacasz? “Ty i te twoje pomysły, Liz” - sparodiowała głos Howl. - Liz ma nierówno pod sufitem, bo mówi co myśli i robi to co chce, nie to co się robić powinno. I tak, byłam w psychiatryku. Trzy razy. Ale chodzę na wolności więc chyba uznali, że nie jest ze mną tak źle, nie?

- Liz ma problem ze skakaniem do konkluzji. - Howl nie słuchała zbyt uważnie, może dlatego że jednocześnie z kimś pisała przez holo, a przez ostatnie chwile tylko głupio się wpatrywała przed siebie i uśmiechała z nieco nieobecnym spojrzeniem. - Wolę ludzi poznawać i samodzielnie wyrabiać sobie opinie, więc John, póki co nie sprawiasz wrażenia niebezpiecznego psychola, nie rozmawiasz sobie swobodnie o wtargnięciu i pobiciu czy innym naruszeniu nietykalności cielesnej. A wizyta w psychiatryku to nie jest jakiś stygmat, znam ludzi którzy byli. - Wzruszyła ramionami.
- Tam się poznaliśmy - wtrącił z uśmiechem John, obejmując ramieniem Delayne. - Mówią, że miłość to choroba psychiczna, jak widać z tej jednej nas nie wyleczyli.
Liz zachichotała i znów zabrała się do wymiany płynów z Johnem. Po długim pocałunku dodała.
- Amelia mawiała, że to przez wrażliwą duszę. Więcej się chłonie ale to potem w tobie zostaje i odkształca. Dla artysty to ponoć atut.
- Liz, w ogóle to dzięki, nigdy więcej nie popełnię tego błędu żeby ci się wygadywać. I serio, moglibyście poczekać chociaż do Alamo? - Howl zerknęła na tył, kiedy w końcu oderwała się od holo i poświęciła uwagę innym istotom ludzkim obok niej. Szybko jednak postanowiła ignorować Liz i Johna, a właściwie czynności którym się poddawali, więc jej spojrzenie padło na Dale’a.
- Widzisz, mówiłeś że mam nie jechać, a znowu się mogę do czegoś przydać. Przynajmniej masz z kim pogadać, jakbyś był tu sam, to by dopiero było hmm, krępujące. - Uśmiechnęła się szeroko a Dale się roześmiał i rzekł:
- Mógłbym tego nie przeżyć.
- Chociaż w sumie gdyby nie ja to ten gliniarz od razu by cię puścił - podjęła Howl. - Myślałam że zawału dostanę jak spytał o maskę, dobrze że kupił tę ściemę.
- Bo to była dobra ściema - powiedział Dale. - A gdybym był sam to mogłoby mu się wydać podejrzane, ekipy dziennikarskie zawsze składają się z przynajmniej dwóch osób, mógłby szukać tej drugiej na tyle. A twój uspokajający dotyk działa cuda.
Howl łypnęła na niego nieufnie.
- Co, nastrój z tyłu wozu ci się udziela? - Burknęła. - Dziś jestem na to za trzeźwa, sorry.
- Howl generalnie jest za trzeźwa. Nawet jak jest naćpana - odezwała się z tyłu Liz nadal pogodnym tonem. Siedziała już grzecznie obok Johna i tylko poklepywała go po kolanie. Widać wzięła sobie do serca ich prośby o wstrzemięźliwość.
- Coś w tym jest, ale wiesz co mówią, w naturze musi być zachowana równowaga. - Howl się zaśmiała. - Nic nie zrozumiałam o tym chłonięciu i odkształcaniu, ale brzmiało jak niezła faza.

- To nie są moje słowa, tylko Amelii. Mojej matki - wyjaśniła Liz, skubiąc nitkę na nogawce Johna. - Była malarką. Podobno bardzo utalentowaną. Ale niestety niezbyt normalną. W każdym razie twierdziła, że ludzie są jak sito. Większość pokrywa siateczka drobnych oczek, przez które niewiele widać, ale to czyni całą konstrukcję sztywniejszą. Tacy jak ona mają w kadłubie wielkie otwory, co czyni ich kruchymi. Dzięki temu jednak więcej mogą dostrzec, ale i więcej wpada do środka, a potem w nich zalega i ciągnie na dno. Ją w każdym razie pociągnęło - wzruszyła ramionami odpalając fajkę. - Amelia zawsze używała pojebanych metafor. Jak cała jej pojebana sztuka. Na szóste urodziny dała mi obraz. Powiesiła nad łóżkiem. Przez ten bohomaz zaczęła się moja bezsenność i stany lękowe - uśmiechnęła się niespodziewanie.
Howl była rzeczywiście bardzo niedzisiejsza - większość ludzi umiała połączyć korzystanie z holofonu czy sieci z codzienną egzystencją tak, że nie było nic po nich widać. Ona nie - widać było, że znowu z kimś (albo do kogoś) pisze, a potem wpatruje się przed siebie i śmieje głupkowato do odpowiedzi.
I to był ten szczególny rodzaj uśmiechu. Natomiast słowa Liz rozważała jeszcze chwilę, po tym jak się ocknęła.
- A… Boję się pytać, ale co na nim było?
- Kobieta - Liz zaciągnęła się tytoniem kilka razy z rzędu. - Niebieska kobieta. Kojarzysz boginię Kali? Ta z obrazu miała osiemnaście ramion. Te ramiona wyglądały jak ramiona robota montażowego albo syntetyczne ogony skorpiona, z ostrzami na końcach. Na nich tkwiły nabite dziecięce głowy. Wszędzie ciągnęły się flaki. Tytuł “Rzeź niewiniątek”. Aha, i najlepsze. Matka lubiła autoportrety więc twarz wyglądała znajomo.
- Też bym pewnie… - Howl tym razem zapatrzyła się przed siebie jakby próbowała to sobie wyobrazić. - Miała stany lękowe.
- Nie wiedziałem, że było z nią aż tak źle. Kurwa. - zszokowany Dale spojrzał na Liz, a John, który znał tą historię tylko objął ją mocniej.
Howl dyskretnie zlustrowała ile zostało im czasu z zaprogramowanej trasy.
- Mamy ich wyrzucić na rogu Clinton Park i Stevenson Street, tam ktoś już będzie na nich czekał i ich zgarnie. - Poinformowała Dale’a. - To ile to jeszcze?
- Połowa drogi do Frisco. Będziemy na miejscu koło 23.
- Sorry, ze spierdoliłam atmosferę - Liz zdała sobie sprawę, że zrobiło się jakoś ponuro i to chyba jej zasługa. - Właściwie jest na to prosty i szybki sposób. Ktoś reflektuje? - W palcach Liz zawisł woreczek z całkiem pokaźną, białą jak łono dziewicy zawartością. Koks. Dużo koksu.
- Dzisiaj trochę kusi, żeby się sponiewierać, ale ja podziękuję - rzekł Dale, z pewnym podziwem jednak patrząc na objętość woreczka. - Zostanę dziś przy drinkach. Ale może muzyka? - zaproponował i włączył klasyczny kawałek drogi.

- A ja nie pogardzę - oznajmił John. - To od tego… Izzy’ego? - nabrał odrobinę na palec i posmakował. - Niezłe. Ale dobra rada, nie odwiedzajcie go w najbliższym czasie. Może być gorąco u Dzieci Kwiatów.
- Znaczy nie dogadaliś… li się? - Liz skrzywiła usta próbując wybrnąć bezosobowo z tego zdania. Niekoniecznie jej się to udało, bo Howl w jednym momencie się spięła, a potem bardzo powoli obejrzała za siebie. - Słyszałam, że były rozmowy. Janice, dziewczyna Rasco a siostra, chyba przyszywana, Billy’ego je prowadziła. Swoją drogą, po wczoraj pewnie mnie nienawidzi.
Liz widząc, że John nie ma nic przeciwko wyluzowała się do imentu. Znalazła papierową mapę w schowku bocznych drzwi, wysypała część proszku i zaczęła nieporadnie wciągać w obie dziurki. Gdy podniosła głowę była już stanie tak podniosłym, że niemal promieniowała wewnętrznym światłem.
- Zapierdolisty stuff. I pomyśleć, że cały dzień się męczyłam bo sądziłam, że będziesz miał mi za złe.
- Kurwa, szybciej. - Burknęła pod nosem Howl, i zsunęła się w dół na siedzeniu. Nogi podciągnęła przed siebie, tak żeby oprzeć stopy gdzieś wyżej. - Chociaż zaraz i tak się pewnie dowiem, czemu siostra Billa cię nienawidzi, Liz.
Tym razem to Liz się spięła. Podała kawałek sztywnego papieru Johnowi i wyciągnęła przed siebie palec. Chwilę machała nim w powietrzu, zupełnie bez sensu.
- Masz jakiś problem, Howl? Bo cały wieczór jedziesz po mnie jak po stęchłej szmacie. I wiedziałabyś co jest na rzeczy z Janice gdybyś tam była z całą kapelą, a nie gziła się po kątach z moim bratem.

Howl zamilkła strategicznie i tylko zerknęła na Dale’a, jakby ciekawa, czy jakoś zareaguje - spróbuje załagodzić sytuację, opieprzy siostrę, cokolwiek innego? Widać było, że sama Howl mocno gryzie się w język, nagle też obleciał ją jakiś nieokreślony strach.
- Ja pierdolę, Liz - Dale pokręcił głową - jesteśmy oboje dorośli i gzimy się z kim chcemy. Ten wasz zespół to jakieś przedszkole, że wszyscy muszą łazić kupą, czy co? A ty co się naburmuszasz? - przeniósł spojrzenie na Howl. - Nie chcesz słuchać to nie słuchaj, załóż słuchawki czy coś… albo wciągnijże tą krechę jeśli ci pomoże. No naprawdę, czasem się obie zachowujecie jak rozwydrzone pindy.
John roześmiał się głośno, ale zaraz urwał i dodał tylko głośnym szeptem:
- Make love not war.
Liz przytkało. Nie dowierzała, że Dale się zdobył na tak konkretny monolog. Prawdę mówiąc wzbudził tym monologiem w siostrze szacunek, o który by siebie nie podejrzewała.
- Powiedziałabym coś… Ale nie powiem. Dla dobra świata nie powiem. - Zwinęła woreczek w rulon i wcisnęła do kieszeni skórzanej kurtki. Pogładziła tę kurtkę z czułością. Front, kołnierz, naramienniki. Jedna z nielicznych pamiątek po Amelii. Potem spojrzała na Johna, wzruszyła ramionami, na znak, że też nie ogrania i wtuliła się w niego. Krajobraz za oknem wydawał się przesiąknięty magią. Nie mogła oderwać oczu.
Howl przymknęła oczy i z lekkim niedowierzaniem pokręciła głową. Uniosła dłoń do czoła i zakryła oczy, jakby nagle zaczęło jej przeszkadzać światło. Odchyliła głowę do tyłu, i najwidoczniej postanowiła ignorować resztę towarzystwa, póki nie dojadą.

***

Była dwudziesta trzecia, gdy przejechali z powrotem przez rozświetlony most Golden Gate, na spotkanie bijącej od San Francisco elektrycznej łuny. Była sobotnia noc i miasto bynajmniej nie spało, główne ulica, przy których rozsiadły się puby i kluby przemierzały zastępy ludzi. Niebawem jednak zjechali w wąskie uliczki Mission District i zatrzymali we wskazanym miejscu - ciemnej alejce na tyłach grekokatolickiej cerkwi. Liz już wcześniej dała znać, że dojeżdżają i po kilku minutach obok zaparkowała inna furgonetka, mniejsza i odrapana. Wysiadł z niej Marco, długowłosy szef samoobrony Alamo, którego Delayne wczoraj poznała, choć mgliście pamiętała. Uniósł dłoń na powitanie i czekał.
- No to powodzenia - rzekł Dale, podając Johnowi dłoń na pożegnanie - i do zobaczenia, po tej stronie krat, mam nadzieję. Uważaj na siebie, siostra.
- Dzięki jeszcze raz - skinął mu głową John. - Miło było poznać - wyciągnął dłoń do Howl.
- Wzajemnie, książę. - Howl uśmiechnęła się, chociaż wyjątkowo oszczędnie, i szybko uścisnęła podaną dłoń. - Nara, Liz.
- Taaa, nara - rzuciła Liz na odchodne. Schowała głowę w ramionach, wzrok wbiła w czubki butów i wartkim krokiem ruszyła do dostawczaka z logo pizzerii. Do Marco machnęła dłonią, ale nic nie powiedziała by nie przedłużać tej chwili. John podążył za nią i po chwili oboje zniknęli wraz z Marco w drugim pojeździe, który natychmiast ruszył, skręcając za róg.
 
Selyuna jest offline  
Stary 11-01-2018, 22:56   #128
 
Bounty's Avatar
 
Reputacja: 1 Bounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputację


Liz: właśnie widziałam newsy. Trzeba załatwić chłopakom prawnika i pewnie kasę na kaucje. Ja mam 650 eurodolców, w razie czego się dorzucam.
Howl: Liz, przewiń kilka linijek w górę, zobaczysz że załatwiłam już prawnika. Billy, JJ, jeśli jakimś cudem to przeczytacie - powoła się na mnie. Kasą się nie martwcie, oddacie mu jak będziecie mieli. Tylko ewentualna kaucja będzie problemem. Mówimy o widełkach 5-10 tys eurobaksów.
Liz: A jeśli nie zapłacimy kaucji to co? Posiedzą dwie doby i tak wyjdą?
Howl: No nie, kaucja to jedyny sposób żeby kogoś wypuścili przed wyrokiem, Liz oprzytomniej.
Liz: Ale jakim kurwa wyrokiem? Żeby dostać wyrok chyba trzeba być winnym?
Howl: Jeśli postawią zarzuty to będzie wyrok, bywają też uniewinniajace albo przypadki oddalenia zarzutów. Ale wstępna rozprawa nastąpi zapewne w poniedziałek, nie mam takich znajomości żeby na to wpłynąć. A te widełki były od łebka.
Liz: No to jest problem bo z tego co wiem nikt z nas nie sra kasą.
Billy: A pieniądze za koncert?
Liz: Za dwójkę to 10-20 tys. Jeśli uzbieramy piec to bedzie sukces imo.
Anastazja: Ja mogę wyłożyć tysiaka. W ogóle to trochę mnie poniosło w wywiadzie dla CBS. Załatwiłam nam darmowe promo dla Rebel Cry, będą to teraz grać wszędzie tam, gdzie nie lubią Pacyfek i korpo. Tylko obiecałam, że dochód z odtwarzania numeru w sieci pójdzie na rodziny ofiar Melomana, bo mi się przypomniało to, co gadała Howl. Sorry, że nie obgadałam tego, ale to poszło żywiołem. Nie bijcie... za mocno. Jadę do Alamo ze sprzętem

Tymczasem wszyscy dostali powiadomienie, że Howl umieściła na swoim profilu oświadczenie w sprawie śmierci FistBaby. Było to już trzecie osobne oświadczenie członka zespołu, tymczasem na oficjalnym profilu Mass Æffect wciąż panowała cisza.

Anastazja: Jestem na miejscu. Nosimy sprzęt do pomieszczeń samorządu, a potem mykam na mieszkanie, bo mi po dupie wieje. Chris nie wyżeraj całej lodówki!
Chris: Załatwiłem zwolnienie chłopaków z pierdla. Jak nic nie pierdolnie, to jutro powinni być w Alamo. W kwestii koncertu i poniedziałku… będziemy mieć raczej opcje ewakuacji przez Dobre Gliny, jakby Pacyfy zrobiły tu kopalnie hamburgerów. Nic nie moge zrobić tylko na wsparcie dla Howl i Liz, w kwestii przedarcia się do nas. Dziewuchy jak nie macie pomysłu, to dajcie znać, pogada się z tubylcami, może oni coś ogarną.
Liz: Nie mam pomysłu.
Anastazja: A czego wam trzeba? Skoro ja przedostałam się ze sprzętem, to czemu wam miałoby się nie udać? Po prostu nakręćcie w sieci info, że jesteście gdzieś np. Niech ktoś znajomy wrzuci na wasze prywatne konta focie z jakiejś imprezy/konkretnego miejsca, a wy w tym czasie tup tup tup do nas. Jak tak zrobiłam z tym wywiadem, po prostu poprosiłam żeby go opóźniono o kwadrans. No problemo. PS. Chris chodź żreć.
Liz: Nienawidze wywiadów ale Ok. wymyślę coś mniej inwazyjnego.
Anastazja: Dobra, aktualizacja! Mamy transport dla was. Napiszcie tylko skąd mają was zgarnąć. Najlepiej żeby to zrobili za jednym razem. Miejsce dowolne, tylko niewskazane jest żebyście teraz spacerowały po mieście, bo was też mogą aresztnąć za wyrzucanie papierków na chodnik czy inne gówno.
Liz: Jestem w drodze. Ten wasz bezpieczny transport zgarnie mnie za około godzinę? Proponuję kilka przecznic od Alamo. Anastazjo, podaj jakiś punkt gdzie mam się stawić.
Anastazja: Będę twoim przewodnikiem, dziewczynko. Róg Clinton Park i Stevenson Street, na tyłach cerkwi grekokatolickiej. Za godzinę. Van z odrapanym logo pizzy.
Liz: Aj aj mem.
 

Ostatnio edytowane przez Bounty : 11-01-2018 o 22:59.
Bounty jest offline  
Stary 12-01-2018, 16:31   #129
 
Leoncoeur's Avatar
 
Reputacja: 1 Leoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputację
Tymczasem w Alamo...


Holofon Chrisa rozdzwonił się informując, że dobija się do niego nikt inny jak znowu Liz. Gdy odebrał na ekranie pojawiła się równie spocona co poprzednio, tyle, że na tle rozkotłowanego łóżka. Właśnie dopinała gacie i przeszła do sznurowania butów odpalając jednocześnie papierosa.
- Hej, mam prośbę i będę się streszczać. Właściwie to zaraz czeka mnie ekscytująca ucieczka przez las sekwojowy, czy to nie odlot? - Liz oscylowała gdzieś pomiędzy stanem podniecenia i paniki jednocześnie.
- Ucieczka? Prośba? - Chris wpasował się w sytuację perfekcyjnie. Zupełnie nie wiedział o co chodzi. - Co się dzieje, Liz?
- Ja tylko tupnęłam a zrobiło się, kurwa, trzęsienie ziemi. Nie moja wina. - Liz przykucnęła i pakowała na szybko szmaty do sportowej torby. - A teraz szukają nas policyjne drony i pewnie głupia pizda pociągnie mnie do sądu. Nieważne, nie będę cię zanudzać. Sęk w tym, że jak mnie skażą, to mogę trochę posiedzieć, a kapela będzie bez jednego członka zespołu, i to teraz gdy nam się zaczyna powodzić, więc żeby tak pozostało musisz mi uratować dupę. Niech pomoże ci Anastazja albo Rosalie. Masz wgrany skan mojej osoby w te swoje programy do holooprawy. Wrzuć je w holomaskę i niech ktoś ją ponosi w miejscu publicznym, co? Fajnie jakby ktoś niezależny to nakręcił, może nawet zamieścił w necie.
- Przyznaj się laska… pozazdrościłaś nam rano i zaczęłaś wywijać by nie być gorsza?
- Chciałam tylko, żeby banda wymuskanych korpodzieciarów ściszyła muzę - wyjaśniła zarzucając torbę na ramię. - To co, da się zrobić?
- Ile się da, tyle się zrobi. - Po minie Chrisa widać było, że coś kombinuje. - Zmykaj, nie daj się złapać i w kontakcie. Ja zabieram się za twojego klona.
- Dzięki. Wiszę ci kratę piwa. Czy co tam sobie zażyczysz. Aha, i to trzeba dopiąć w mniej niż godzinę. Za półtorej, dwie, mogą mi zarzucić, że zdążyłam stąd dojechać do Frisco. Potrzebne mi żelazne alibi. Albo przynajmniej coś co zasieje ziarno niepewności.
- Mam bujną wyobraźnię i szerokie spektrum życzeń. - Perkusista rozdziawił się w uśmiechu. - Do zobacz… Ej, a własnie. Jak ci się uda, to gdzie wysłać po ciebie transport?
- Odezwę się jak dojadę do Frisco. - Liz cmoknęła ekran holozegarka i transmisja nagle się urwała.
Chris spojrzał po Anastazji, Rosalie, Marco i Gaultierze.
- Nie wierzę kurwa… co za dzień. - Westchnął z miną na wpół ponurą, na wpół rozbawioną. - Liz zadymiła, ma na głowie policję. Potrzebuje pomocy. Potrzeba nam jakiejś dziewuchy, która zechce podszyć się pod naszą wokalistkę-rozrabiakę, jak dopracuję jej wizualkę pod holomaski. Znajdzie się ktoś chętny?
- Macie prawdziwy talent do ładowania się w kłopoty. - Gaultier pokiwał głową z niejakim uznaniem. Odpalił właśnie projektor w swoich e-glasach i pokazał im wiadomości.

[MEDIA]http://www.chromavault.com/image/cache/data/t_breakingnews1-500x500.jpg[/MEDIA]

Cytat:
Wokalistka Mass Æffect pobiła plażowiczkę. Jej mąż ostrzelał policyjnego drona. Dalszy ciąg ekscesów członków rockowej kapeli.
Według serwisów informacyjnych wydarzenie miało miejsce nad Alamere Falls, trzydzieści pięć mil na północ od San Francisco. Były też filmiki:
Liz w bikini uderzającej prawym prostym jakąś dziewczynę na plaży.
Liz odciąganej przez chłopaka (męża!? Rosalie w każdym razie rozpoznała Johna), pokazującej nagrywającemu fucka i krzyczącej: “Wrzuć to do sieci a cię znajdę, durna snobko. Zacznij, kurwa, spać z jednym okiem otwartym!”
Liz i jej faceta zbierających pospiesznie swoje rzeczy z plaży i wchodzących szybkim krokiem ścieżką w górę klifu.
I ostatni, z policyjnego drona, który namierzył ich gdzieś na nadoceanicznym wrzosowisku. Na tym nagraniu facet Delayne wyciągnął z plecaka pistolet i oddał w drona całą serię strzałów, skutecznie go strącając. Chris patrząc na tę scenę nie mógł oprzeć się wrażeniu, że widział już gdzieś towarzysza koleżanki. Gdy w końcu skojarzył skąd… zaklął w duchu.
Była też relacja bardzo ładnej ciemnowłosej dziewczyny o tym, że wszystko zaczęło się gdy Liz podeszła do grupy studentów z prośbą o ściszenie muzyki, co jej koledzy uczynili, lecz Delayne zaraz potem zaczęła obrażać jej koleżankę i rzuciła się na nią z pięściami.
Serwisy informowały, że pary poszukuje, na razie bezskutecznie, policja hrabstwa Marin. Przynajmniej nie byli to Pacyfikatorzy, ale Psy Frisco.

- Ja jebię - jęknęła Rosalie - co jeden to lepszy. - Spojrzała oskarżycielskim wzrokiem po Chrisie i Anastazji, jakby to oni byli współodpowiedzialni za wybryki Liz. - Co masz na myśli mówiąc: podszyć się pod wokalistkę? - Tym razem zerknęła na perkusistę z ciekawością i odrobiną lęku. - I jaki mąż? - Złapała się za głowę i pokręciła nią teatralnie robiąc zdziwioną minę - Dziś nad ranem to był jej chłopak… - Wyraźnie nie przetworzyła jeszcze wszystkich informacji.
De Sade, która w trakcie rozmowy raz po raz ślizgała się wzrokiem po sylwetce Marco (nie dlatego, że jakoś szczególnie przypadł jej do gustu, ale bawiły ją jego reakcje) teraz przeniosła uwagę na pozostałych rozmówców. Jak kot spadający na cztery łapy szybko przyswoiła nowe informacje, niczemu się nie dziwiąc i zastanawiając nad rozwiązaniem.
- Ja mogę, choć włosów nie zetnę. - Spojrzała wyzywająco na Chrisa. - Coś wykminił? Robimy Liz alibi? Może po prostu damy cynk, że od dawna jest z nami w Alamo? Wtedy raczej nikt nie pomyśli, że łaziła po plaży. No i... znów będzie pretekst, by powiedzieć, że się na nas uwzięły korposzczury, bo chcemy wesprzeć tutejszych mieszkańców. - Czerwonowłosa wyszczerzyła się w uśmiechu.
- Aha. - Sully skinął głową. - Liz chciała by posłać kogoś w holomask w miasto, ale to bez sensu. Skanery wychwycą, że to holo, a do tego Pacyfy mogą ją zgarnąć pod jakimkolwiek pretekstem i tym bardziej to się sypnie. Ale żeby ją zagrać to nie Ty Ann. - Vandelopa skrzywiła się, słysząc swoje dawne imię, ale nic nie powiedziała. Tymczasem Chris kontynuował:
- Zrobimy oficjalne oświadczenie zespołu. Noo…. w niepełnym składzie, bo chłopaki wiadomo, w kiciu. Szkoda, że nie ma Howl... Zatem ty, ja i Liz - wyjał z kieszeni holomask i pomachał nią. - Na nagraniu nie wychwycą, że to nie ona, jak się dobrze postaramy i będzie grało. To ja zaraz zacznę montować jej facjatę, a Ty Rosie pokaż co tam było w dronie.
- Zapomniałeś o czymś. - De Sade spojrzała na tatuażystkę. - Pomożesz nam z tym Ross? Zagrasz Liz?
- Nie żebym się tego nie spodziewała. - Zrobiła minę klasowej prymuski i zastygła tak na chwilę. - Jasne, że pomogę - powiedziała w końcu tonem, którym mówi się oczywiste rzeczy - nawet włosy mamy z Liz w sumie trochę podobne. Tatuaże się zasłoni i powinno być ok - dodała przyglądając się swoim przedramionom. - Głosie, prześlij Lamii nagranie z drona Pacyfków.

Głos Rozsądku, który miał dostęp do projektora w kuchni, objawił się pod postacią fruwającej pod sufitem skrzydlatej świni.
- Prze-kwiii-słane! - oznajmił.
- Wybierzcie tło tak, żeby było widać, że to Alamo - doradził Marco. - Na przykład galerię z widokiem na główny hol.
- Nie będziemy przeszkadzać - rzekł Gaultier. - Gdybyście chcieli później obejrzeć scenę, albo potrzebowali transportu dla koleżanek z zespołu dajcie znać.
Chris tymczasem puścił zapis obrazu drona na holowyświetlaczu i skrzywił się widząc po raz kolejny rudą facjatę. Gdy się skończyło cofnął i puścił raz jeszcze scenę z poleceniem polowania na “szefów” Alamo w celu uziemienia na 48h.
- Dobre… - mruknął wyraźnie zaaferowany. - Naprawdę jest nieźle. Dobra nasza. To ja ten… - Zerknął na Rosalie wskazując wzrokiem jej niewielką kanciapę w której już wcześniej spędził z półtorej godziny. - Postaram się ogarnąć to szybko - dodał wchodząc do tej improwizowanej sypialni.

Uwinął się w niecały kwadrans.
Lamia zeskanowała wszystkie dostępne nagrania i zdjęcia Liz i utworzyła plik w formacie holomaski. Najtrudniej było z włosami, więc stanęło na tym że fałszywa Delayne będzie miała je związane, tak jak czasem nosiła. Holomaska nachodziła też na szyję, więc mogła podmienić kwieciste tatuaże Rosalie na geometryczne wzory Liz. Resztę musiało zasłonić ubranie, przy czym biustu tatuażystki lepiej było w ogóle nie ujmować w kadrze, bo był wyraźnie większy od cycków Liz.
Z nagrań AI stworzyła modulator głosu wokalistki. Ponieważ czerpała głównie z piosenek, był odrobinę bardziej śpiewny niż powinien, ale na dobrą sprawę nie do rozpoznania.
Pozostało ustalenie w jakim towarzystwie przebrana Rosalie ma wystąpić i co powiedzieć.

- Bądź naturalna i postaraj się zachowywać jak Liz - powiedział Chris podając Rosalie holomaskę, gdy już wrócił do dziewczn. - Najwierniejsza fanka, to chyba wiesz o nas z zewnątrz więcej niż my sami. - Uśmiechnął się.
Faktycznie jak przeszło mu przez myśl, to choć znał się z Liz już jakiś czas i nawet mieszkali razem, to nie skupiał się na jej zachowaniach. Dla niego Liz to była Liz. Po prostu. Co innego dla wiernej fanki chłonącej właściwie wszystko na temat członków zespołu i patrzącej na nich z zewnątrz. Rosie była faktycznie najlepszym wyborem do tej roli.
- Tylko nie mów dużo, ot jakieś wstawki. Materiał foniczny bardziej ograniczony i brany głównie ze śpiewu, przy dłuższych kwestiach intonacja będzie nienaturalna. A, no i… załóż coś luźnego… - spojrzał na jej biust. - Są rzeczy, których Liz mogłaby ci pozazdrościć i lepiej to ukryć by się nie sypnęło.

Tatuażystka zniknęła na chwilę w swoim pokoju, by przebrać się w luźny, czarny t-shirt odsłaniający tylko szyję i dżinsy.
- Może być? - spytała wynurzając się zza drzwi. - Będziemy kręcić tylko twarze czy więcej sylwetki? - Widać było, że jest trochę zestresowana. - Włosy zwiążę z tyłu głowy w kucyk - kontynuowała - gdybyśmy mieli więcej czasu poprosiłabym Kirka o jakąś perukę, ma tego tyle, że na pewno coś by się znalazło. No i gdzie chcemy kręcić, dach Alamo może?
- Główny hall myślę, że będzie w porządku. Będziemy kręcić twarze i sylwetki, ale Lamia będzie starała się nie eksponować cię zbytnio. By “Liz” była dobrze widoczna, że z nami tu jest, ale bez dłuższych ujęć. Dobra dziewczyny czas na ściemę. - Chris ruszył do wyjścia z pomieszczenia. - Rosie, weź na fanpage daj info, że za kilka minut oświadczenie zespołu na żywo, jak będzie wcześniej powiadomienie o zbliżającym się przekazie, to więcej ludzi zobaczy. Ja walnę u siebie, Ann, też kopsnij na swoim blogu. Będziemy nadawać na oficjalnej stronie bandu.
- Wal się SillyBoy - warknęła czerwonowłosa, znów epatując swoją niechęć do używania jej dawnego imienia. Posłusznie jednak ruszyła swoje zgrabne cztery litery z parapetu i ruszyła za Ross by w razie potrzeby służyć jej pomocą.
- O ja pierniczę… - wymsknęło się Rosalie, gdy chwilę po założeniu holomaski z wizerunkiem wokalistki zobaczyła się w lustrze. - Zajebiście! - zachwyciła się i jeszcze przez chwilę przypatrywała się w twarzy Liz strojąc do lusterka głupie miny.
Gdy oswoiła się już nieco z sytuacją podyktowała Głosowi informację na prowadzony przez ną fanpejdż.
Cytat:
Jeśli wciąż dochodzą do Was przeróżne informacje i zastanawiacie się o chuj w tym wszystkim chodzi szykujcie się na prawdę!
Mass Æffect ma coś do powiedzenia! Śledźcie ich profil, a za chwilę dowiecie się prawdy u źródła.
W tym czasie Anastazja, która pomogła jej zadbać o kilka szczegółów ze złośliwym chichotem pokazywała dziewczynie, jak powinna się garbić i nerwowo rozglądać na boki, rzucając “masz jakiś problem?”. Oczywiście, w wykonaniu Vandelopy była to mocna karykatura, ale trzeba przyznać, że te zachowania... kojarzyły się z Liz.
Kiedy skończyły z Ross śmiechawkę, De Sade wrzuciła info również na swojego fanpage’a. Co prawda, to głównie Oliver publikował tu posty, ale z uwagi na udział w intrydze, postanowiła dołączyć się do misji pijarowej.
Cytat:
Chcecie zobaczyć najlepsze cycki świata? A nie, to już widzieliście rano. W każdym razie za parę minut możecie mnie zobaczyć live na kanale grupy. Koniec p******nia, będą same konkrety! Dozo, Wasza Królowa <3




 MASS ÆFFECT OFFICIAL

- Hej wszystkim. - Chris paląc szluga pomachał niedbale do Lamii latającej naprzeciw i kręcącej ‘oświadczenie’, na wszelki wypadek w słabszej rozdzielczości.
Obok perkusisty stały Anastazja i Rosie z odpaloną holomaską prezentując oblicze Liz. Za nimi tętniło życie w hallu głównym Alamo, chyba niemożliwe do podrobienia i pomylenia o ile ktoś tu był choć raz. Vandelopa swoim zwyczajem zaczęła machać do kamerki i posyłać buziaki oraz wiele sugerujące gesty, toteż naturalnie odciągała uwagę od zwykle oszczędnej w wyrazie (pomijając słynne monologi) Liz.
- Jak wiecie mamy małe kłopoty - kontynuował Sully - Jakie? To chyba już kurwa wszyscy wiedzą, ale czemu? Cóż, mamy dla was ciekawy materiał...

Lamia wpuściła w przekaz filmik z drona policyjnego ‘upolowanego’ przez Rosie.
- Poznajecie tę facjatę zadeklarowanego onanisty? Tak, to Pacyfikator w ich bazie, ale zaraz będzie lepiej… - Chris umilkł w offie gdy na wizji poleciała swoista policyjna ‘odprawa’ i przykaz polowania na wierchuszkę Alamo, by wsadzać na 48 z zarzutami “z dupy”.
- Od wczoraj wiadomo, że mamy zagrać tu koncert, dla tych ludzi, których chce się wyrzucić z domu - gdy Chris znów zaczął mówić Lamia dała szeroki plan na wnętrze Alamo i mrowiących się tam mieszkańców, pogrążonych w załatwianiu własnych spraw. - No to widocznie zostaliśmy podciągnięci pod “48 target”. - Perkusista prychnął zaciągając się. - Wlot na chatę, podkładanie prochów, zarzuty z dupy, prowokacja zadymy w Insomni, a teraz jeszcze falsyfikowana nagonka na Liz, że niby napierdala kogoś na jakiejś plaży? - Lamia przez chwile skupiła się na Rosalie.
- Bo jestem czarodziejką i potrafię być w kilku miejscach naraz - fanka zespołu rzuciła głosem wokalistki i przewróciła oczami - no kurwa magia.

- My i tak damy ten koncert, nie ma takiej siły by ktoś powstrzymał Mass Æffect przed zagraniem dla fanów. Nieważne jak byście nie próbowali zaszczuć nas, fabrykować fałszywe oskarżenia, czy wyłapać. - Chris wycelował fajkiem w Lamię. - Jutro gramy późnym wieczorem w Alamo. Wstęp wolny. Przybywajcie wszyscy mający w sercu i duszy dobrego rocka, bo będzie tu ostry czad.

Vandelopa wyskoczyła przed niego i zaczęła machać dłońmi w geście victorii.
- Nie damy się wyruchać małym korpo-chujkom! I wy też się nie dajcie. Nawet jeśli nie jesteście stąd. Nawet jeśli macie swoje sprawy w ten dzień, pamiętajcie, że tylko od nas wszystkich zależy jak głęboko sięgnie znieczulica społeczna. Tym ludziom chcą odebrać domy i nierzadko miejsca zarobku w jednym. Jednego dnia mogą stracić wszystko, jeśli was... - jeszcze bliżej podeszła do kamerki, wciskając w obiektyw niemal całą swoją facjatę - Tak, was! Wszystkich, kurwa, was to nie ruszy! Dlatego bądźcie z nami! Bądźcie z Alamo! I buziaki dla naszych chłopaków w kiciu. Wyciągniemy was! A Howl... Howl was pozdrawia. Nie może mówić, bo miała tej nocy usta pełne roboty.
Skrzypaczka zaczęła się głośno chichrać.




Tym niewybrednym humorystycznym akcentem nagranie się zakończyło.
Wrzucone do sieci oświadczenie szybko zdobyło masę polubień i udostępnień a po zaledwie kwadransie trafiło do mainstreamowych mediów, wywołując falę komentarzy. Może w mniejszym stopniu samo oświadczenie, które słabo nadawało się do cytowania w serwisach informacyjnych i holowizji, a przede wszystkim nagranie odprawy Pacyfikatorów, których rzecznik prasowy na razie zapadł się pod ziemię.
Komentowano również zdolność Liz do bilokacji, ale podpięcie jej sprawy pod prowokacje Pacyfikatorów okazało się całkiem zgrabnym chwytem i spora część komentatorów to kupiła.
Czy kupi to sąd było oczywiście inną kwestią...

Tymczasem jednak Delayne wyrwała się obławie i zmierzała do Alamo, zaś Chris otrzymał na holo jeszcze jedną dobrą wiadomość, od przyjaciółki z Dobrych Glin. Po interwencji Wydziału Zabójstw rozprawa wstępna Billy’ego i JJ-a została wyznaczona na jutro na godzinę czternastą i całkiem prawdopodobne było zwolnienie ich bez kaucji. W zamian detektyw Kacey oczekiwał pełnej współpracy przy sprawie Melomana.



Noc

[MEDIA]http://pm1.narvii.com/6599/74f7c3b99fd34f40fa06538aecb12b674fea7ac4_00.jpg[/MEDIA]

Liz z Johnem dotarli do Alamo krótko przed północą. Marco przywiózł ich do podziemnego garażu i przyprowadził pustoszejącymi galeriami super-squatu do pokoju w pomieszczeniach samorządu na trzecim poziomie, w którym trwała kameralna nasiadówa. Chris, Anastazja, Rosalie i Oliver robili jedyne co można robić w taki dzień jak ten - pili alkohol. De Sade akurat na specjalną prośbę powtarzała parodiowanie Delayne, z jej twarzą na holomasce, garbiąc się, nerwowo rozglądając na boki i rzucając “masz jakiś problem?”
- Wygonicie później towarzystwo i rozłożycie sobie kanapę... - Marco instruował Liz i jej faceta, wchodząc wraz z nimi do pokoju. Oboje uciekinierzy byli ubrani na sportowo a ich odzienie nosiło ślady czołgania się po ziemi.
- Dzięki - Liz uścisnęła dłoń Marco i doszła do stolika, przy którym biesiadowano w najlepsze. - I nie, nie mam żadnego problemu, ale zaraz ty możesz mieć, pustaku. Jebnąć ci, kurwa? - Liz mimo ostrych słów ton miała nad wyraz serdeczny, poczochrała Vandelopę po czerwonej czuprynie, strzeliła piątkę z Chrisem i uścisnęła Rosalie i Oliego. - Dzięki za teatrzyk, wyszło zgrabnie. Aaaa, to John - objęła w pasie wysokiego mężczyznę o smagłej twarzy i zbitej żylastej sylwetce. - John, to Chris, Anastazja i Oli. Rosalie już znasz.
- Cześć. Cześć. Cześć - przywitał się John, po czym zasalutował tatuażystce: - Czołem gwardzistko.
- Wciąż mam cię na oku - odpowiedziała z uśmiechem, celując w niego palcem.
- Miej - zgodził się. - Bo jak mnie z oka spuścić to rozrabiam.

Oliver podszedł do Johna dziarskim krokiem i podał mu wysoko dłoń, prezentując dumnie opaskę samoobrony Alamo (biała litera A wpisana w koło) na ramieniu. Drugą dłoń opierał na otrzymanej służbowej broni, czyli zatkniętej za pas teleskopowej pałce, niczym rycerz na jelcu miecza.
Chris był marnym aktorem i człowiekiem z natury szczerym, dlatego nie mogło umknąć, że ma z Johnem jakiś problem. Nieudolnie próbował to kryć, witając się z nim uściśnięciem ręki.
- No hej - powiedział zerkając na Liz. - Dobrą awanturę wykręciliście. Jeszcze Howl niech coś odwali i mamy komplet.
- Mówimy o tej samej Howl? - Brew Liz drgnęła zauważając dystans Chrisa. Posłała mu swoje firmowe spojrzenie pod tytułem “masz jakiś problem?”, który z takim wdziękiem prezentowała przez chwilą Anastazja, na co perkusista nie zareagował, jedynie odsuwając się od Johna. - Zresztą widzieliśmy ją przed chwilą, nie wyglądała jakby miała wpaść w tarapaty. Co najwyżej wpaść do wyra mojego brata.
Anastazja zdjęła holomaskę i powtórzyła, lecz znacznie bardziej dramatyczny tonem:
- Mówimy o tej samej Howl?!
Jej wzrok powędrował jednak do Johna i po uścisku i szybkim zmacaniu jego bicepsu (na co zareagował zdziwieniem, acz umiarkowanym, być może Liz mu coś o Anastazji opowiadała), z właściwą osobie upojonej alkoholem bezpośredniością, skrzypaczka zapytała:
- To wy jesteście hajtnięci, taaak?
- No właśnie? - spojrzała badawczo na Liz, wczoraj było to po prostu twój facet? - przeniosła wzrok na Johna. Dopytywała, choć właściwie nie wierzyła w zasłyszane w mediach newsy. Musiała zaspokoić swoją kobiecą, ciekawską naturę.
- Na razie jesteśmy ohajtani medialnie - odpowiedział John poważnie, zerkając na Delayne. - Czyli w sumie stało się. Formalności dopełnimy jak tylko pogodzimy się z prawem, w ten czy inny sposób. W kaplicy więziennej na przykład. Ewentualnie w Vegas.
- Rosalie może zrobić wam więzienne tatuaże zawczasu - zażartował Marco, wyjmując z małej lodówki trzy butelki piwa i dwie z nich podając nowoprzybyłym.
- A na razie możecie zadomowić się tutaj - wtrącił Oliver. - W poniedziałek spuścimy łomot Pacyfikatorom - dodał bojowym tonem, co w połączeniu z jego niezbyt imponującą posturą brzmiało dość buńczucznie. Na czole miał siniaka nabitego podczas prowadzonych przez Marco dzisiejszych ćwiczeń.
- A Howl to w końcu dołączy do was żeby zagrać koncert? - Rosalie przeskoczyła na inny temat.
- Jutro ma pogrzeb, po nim spróbujemy ją ściągnąć. - Chris odpowiedział dziewczynie, ale spoglądając na Johna, do niego zresztą zaraz się zwrócił: - Dobra, to gratulacje, mazzal tow, na szczastie, fajnie było poznać, a teraz fajnie gdybyś stąd spadał.
John spojrzał na niego, zaskoczony, odsuwając od ust świeżo napoczętą butelkę piwa.
- Niby dlaczego? - uniósł brwi.

Przeczuwając kłopoty Marco odstawił swoje piwo na stolik.
- Znalazłoby się parę powodów... - Chris odpowiedział spoglądając na chłopaka Liz. - Najważniejszy to taki: jak nie masz legend na temat TWOJEJ bilokacji, to ktokolwiek cię zobaczy w pobliżu Alamo, nas, Liz, to będzie dowód na to, że ona była tam, a nie tu, w czasie gdy napierdalaliście się z jakimiś fagasami i zestrzeliwaliście policyjne drony. - Nie spuszczał spojrzenia z chłopaka koleżanki.
Zaniepokojona tatuażystka zerkała na mężczyzn z mieszanką ciekawości i napięcia wypisaną na twarzy.
- Ejj, Chris - zaczęła dość niepewnie - weź wyluzuj, co? - instynktownie zrobiła krok w tył i oparła się o ścianę. - A może to, że oboje są tutaj jeszcze bardziej działa na ich korzyść.
Liz wskoczyła pomiędzy Chrisa i Johna, choć ewidentnie by zasłonić tego drugiego przed pierwszym.
- Pojebało cię, O’Sullivan? - Delayne rzadko mówiła do znajomych po nazwisku, chyba tylko gdy była na wkurwie. - Masz coś do niego, to masz coś do mnie. W tę stronę, kurwa, zmierzamy?
- Ty też wyluzuj, Liz - powiedziała Anastazja, najmniej zainteresowana, skupiając się raczej na swoim piwie - Chris odwalił sporą robotę, żeby zapewnić ci alibi. Nie zapominaj o tym. Druga sprawa, że ta kanciapa jest przeznaczona dla nas jako zespołu i twój men, mimo że zawsze może liczyć na wejściówkę vip nie jest członkiem bandu, ani nawet nie prowadzi nam fanpage’a jak Ross. Tłumaczenie SillyBoya ma sens, choć faktycznie, mógł grzeczniej, ale cóż... Słoma z butów i te sprawy. - Wzruszyła ramionami, zerkając wreszcie znad puszki na Johna i Liz. - Jakby co możecie zająć mój pokój. Ja zostanę tutaj do koncertu. - Zakończyła ku wyraźnemu niezadowoleniu Olivera.

Chris wciąż nie spuszczał spojrzenia z Johna i był lekko spięty.
- Mnie to jebie, chciałaś alibi, dostałaś - powiedział. - Będzie zwykłym gównem, gdy ktokolwiek skojarzy, że pan zestrzeliwacz dronów kręci się blisko panny Delayne. I… - Patrzył przez chwilę to na Liz, to na Anastazję, to na Johna. - Priv Liz. Teraz - warknął kiwając głową ku drzwiom. Widać było po nim, że jest mocno wyprowadzony z równowagi, co takiemu olewusowi jak on nie zdarzało się często.
Bojowy nastrój udzielił się Johnowi, który ze ściśniętymi ustami mierzył Sully’ego wzrokiem i zaciskał rytmicznie wolną dłoń w pięść.
- Masz coś do mnie poza tym co mówisz? - zapytał. - Bo widzę, że masz. Możemy o tym pogadać na osobności….
- Skończ pierdolić - wciął mu się Sully bez pardonu. - Liz, priv kurwa. - Wciąż patrzył na Johna i sam zacisnął pięści. Przez jego ciało przeszło drżenie jak zawsze gdy aktywował dopalacz.
- Nie rozkazuj jej - warknął John. - Nie tym tonem, ok? Jestem tu gościem i nie będę cię bił, więc się nie spinaj, ale nie przeginaj.
Zerknął na Delayne.
- Z tym, żeby mnie z tobą nie widziano mogą mieć rację.
- Pierdolenie - Liz pogładziła Johna po piersi, a właściwie po zafajdanej błotem koszulce. - Nigdzie nie idziesz. Nie masz dokąd na tę chwilę.
- Mam holomaskę - rzekł John, sięgając do plecaka, ale nie spuszczając jednego oka z Chrisa. - I mam gdzie się zakitrać jakby co. Nikt o nas nie wie, po drodze tu nikt nas nie widział. Może lepiej jeśli wezmą mnie za prowokatora, który ustawił tamto na plaży?
Liz skinęła Chrisowi żeby prowadził. Co prawda jej mina sugerowała, że jak tylko znajdą się sami to urwie mu łeb i nasika do środka.
John odprowadził ich niespokojnym wzrokiem.

- Jesteś gościem Alamo - rzekł do niego Marco uspokajającym, ale stanowczym tonem gdy wokalistka i perkusista wyszli - ale co będzie lepsze dla Liz i zespołu, musicie już ustalić między sobą. I jeśli macie jakieś sprawy wymagające rozwiązania pięściami to nie tutaj i nie teraz, ok? Chris nam pomaga i zależy nam, żeby był cały.
Oliver stanął obok niego, ale trochę z tyłu, i dodał, wciąż z dłonią na uchwycie swojej teleskopowej pałki.
- Odpowiadamy tu za bezpieczeństwo, rozumiesz?
John, który w tym czasie naciągnął na głowę siatkę holomaski, zmierzył Olivera nieco kpiącym spojrzeniem, ale odpowiedział, przenosząc wzrok na Marco:
- Nie będę robił kłopotów. Wolałbym być z Liz, ale jeśli ustalą, że lepiej będzie gdybym był gdzie indziej to się zmyję.
W tym momencie gdzieś zza ścian rozległo się mocno przytłumione “kurwaaaa!” Chrisa i John drgnął niespokojnie, robiąc krok ku drzwiom.
- Zostaw ich, rycerzyku. - Powiedziała z tym samym spokojem Anastazja, znów wracając do swojego piwa i niby to przypadkiem siadając obok Marco. Przypadkiem też oparła się plecami o jego ramię. - Chris nie jest typem damskiego boksera i jeśli ktoś tam zarwie z liścia to właśnie on. Lepiej żeby to tak wyjaśnili niż zrobili z tego aferę. Wierz mi, będzie cacy. Browarka? - zapytała go, po czym zwróciła się do Ross - A jak humory wśród fanów? I twój własny? Masz pomysł jak możemy ci... no wiesz... podziękować za pomoc? - uśmiechnęła się kocio.
- Większość oczywiście wierzy w waszą wersję, zerknij w komentarze - odpowiedziała skrzypaczce. - Oczywiście są i tacy, którzy jadą po zespole, a nawet podejrzewają, że mieliście coś wspólnego ze śmiercią DJki z Niewidzialnego. Niezła gównoburza, można się pośmiać - uśmiechnęła się jakby dla potwierdzenia swoich słów. - Ale oni mają zlajkowany fanpejdż pewnie ze względu na twoje cycki, nie zespół, więc pierdolą głupoty - wzruszyła ramionami i upiła łyk piwa. Alkohol jakoś średnio jej dziś wchodził. - O podziękowaniu pomyślę później - uśmiechnęła się i puściła jej oczko.


Liz wypadła z bocznego pokoju jak kolejka metra tuż przed zderzeniem. Pieprznęła za sobą drzwiami aż zahuczało.
Cokolwiek zaszło z Chrisem wyprało jej twarz z wszelkich kolorów. Grymas wściekłości mieszał się z paniką, i Liz to zaciskała usta w wąska kreskę to trzęsła jej sie broda jak przed atakiem płaczu. Doszła do stolika i sięgnęła po butelkę z wódą, pociągnęła z gwinta kilka łyków żeby się uspokoić a może zacząć zapijać to co leżało jej na sercu.
- Możemy dostać jakieś łóżko? - zwróciła się do Rosali i Anastazji. - Prysznic i czyste ciuchy byłyby, kurwa, marzeniem.
- No mówiłam przecież, narwańcu, że możecie iść do mnie - rzekła z westchnieniem Vandelopa. - Dla siebie ciuchów poszukaj u mnie, choć pewnie to nie twoja stylówka, a John... - Wreszcie spojrzała na Olivera. - Oli, dasz mu coś od siebie?
- Możesz wziąć coś ode mnie, choć w ciuchach Anastazji wyglądałabyś - Rosalie zmierzyła wzrokiem kolejno skrzypaczkę i wokalistkę - dość egzotycznie. Zabiłaś Chrisa? - nagle zmieniła temat i uniosła pytająco brew. - Bo jeśli tak to i ja mam przesrane - rzuciła pół żartem pół serio.
- Chris ma się świetnie. Jak zwykle ratuje świat. - Trudno było nie zauważyć w tym stwierdzeniu drwiny. - Liz wlała w siebie jeszcze kilka łyków gorzały po czym podeszła do Johna i objęła go w pasie. - Chodź, skarbie. Weźmiemy prysznic i musimy pogadać.
John znał ją na tyle dobrze, żeby zauważyć jak podskórnie wszystko w niej wrze i buzuje. Liz Delaney trzymała jeszcze dobrą minę do złej gry, ale to nie potrwa długo.
Zaraz pęknie i się posypie.
Widząc to włączył pierwszą z brzegu freewarową twarz na holomasce i sięgnął po plecak.
- Zaprowadzę was - westchnął Oliver, rzucając tęskne spojrzenie ku Anastazji. Po chwili cała trójka wyszła i atmosfera w pomieszczeniu stała się odrobinę mniej gęsta.

- Więc… - Marco potoczył spojrzeniem od Rosalie ku opierającej się plecami o jego ramię De Sade (chyba nie czuł się z tą familiarnością całkiem komfortowo, bo siedział dość sztywno, ale się nie poruszył) - któraś z was wie o co tu w ogóle chodzi?
- Może Sully się w niej buja i jest zazdrosny - rzuciła Rosalie dla rozluźnienia atmosfery, a gdy to mówiła przez myśl przeszło jej, że to wcale nie jest niemożliwe.

Rzeczony wszedł z powrotem do VIP Roomu nim ktoś zdążył odpowiedzieć i chyba nie słyszał wypowiedzi Rosie. Minę miał ponurą, ale nie był tak rozbity jak Liz. Omiótł wzrokiem pomieszczenie widząc brak Delayne i Johna, na co westchnął tylko i zbliżył się do stolika biorąc z niego butelkę wódki. Zresztą tę samą z której piła wcześniej wokalistka.
Pociągnął kilka łyków i skrzywił się odstawiając naczynie na stół.
- Niech coś jeszcze się dziś spierdoli, to ja wysiadam - rzucił siadając na kanapie.
De Sade przyjrzała mu się, po czym nagle straciła zainteresowanie Marco, by przysiąść się do perkusisty. Skrobaniem palca w ramię dała mu znać na ich własny sposób, że chce fajkę.
- Dziś to chyba chuje-muje będą zamiast imprezy - Powiedziała, po czym sprecyzowała - To znaczy, że się nawalimy i pójdziemy spać, więc jakby co nie musicie czuć się zobowiązani, by z nami siedzieć. - zwróciła się do Ross i Marco, po czym znów szturchnęła Chrisa.
- Nawalić się - Chris zgodził się ochoczo odszturchując Anastazji. Odpalił papierosa i podał go jej. - Ja to bym złamał to nawet jakimś prochem.

Marco uśmiechnął się lekko pod nosem na tą subtelną sugestię Vandelopy, po czym wstał i wyjął dwa nowe piwa z lodówki. Wyciągnął jedno z nich ku Rosalie i zapytał:
- Chcesz jeszcze trochę posiedzieć na dachu?
- Yhm - mruknęła cicho, leniwie odkleiła plecy od ściany i ruszyła w stronę mężczyzny. - Może znów uda się coś upolować. - Uśmiechnęła się, choć po oczach widać było, że siliła się na wesołość.
- Bądźcie już dziś grzeczni, co? - Spojrzała na muzyków. - Miło by było gdybyście jednak zagrali ten koncertu. A Ty... - Zrobiła krok w stronę Chrisa przypominając sobie prośbę koleżanki z pracy. Zatrzymała wycelowany w niego palec niedaleko twarzy perkusisty - a z resztą - machnęła ręką - jesteś już duży.
- My zawsze grzeczni - Sully uśmiechnął się niewinnie. - A na dziś zdecydowanie starczy atrakcji. Mi tak po prawdzie to ten przydupas Liz nie przeszkadza.
- Tylko bez burd… - pogroził mu palcem Marco, zatrzymując się w drzwiach. - Bo naślę na ciebie Olivera.
Zostawiwszy ich z tą groźbą wyszedł razem z Rosalie.

 
__________________
"Soft kitty, warm kitty, little ball of fur...
Happy kitty, creepy kitty, pur, pur, pur."

"za (...) działanie na szkodę forum, trzęsienie ziemi, gradobicie i koklusz!"

Ostatnio edytowane przez Leoncoeur : 12-01-2018 o 17:07.
Leoncoeur jest offline  
Stary 12-01-2018, 21:47   #130
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
- Bardzo ci na nim zależy? - Chris spytał o wiele bardziej spokojnym tonem niż odzywał się w kanciapie Alamowej wierchuszki, gdy wyszli do bocznego pokoiku.
Liz pchnęła go kilka razy wkładając w to zadziwiająco dużo werwy aż zatrzymał się plecami na ścianie, nie bronił się przy tym wcale.
- Co to kurwa za pytanie O’Sullivan? Pierdol się! Czy ja się wpierdalam kogo posuwasz? Czy obrażam matkę twojego dziecka? Jeb sie! - zaciskała i rozwierała pięść jakby korciło ją by walnąć raz a porządnie.
- Czyli zależy. To każ mu spierdalać Liz. Nie z Alamo, z miasta, a najlepiej z NoCal, kumasz? Wyoming jest podobno piękny o tej porze roku.
- Nie wiem co ty odpierdalasz. Dlaczego jesteś takim podłym chujem, Chris? - teraz dla odmiany agresja zmieniła się w żal. Liz miała minę jak pięciolatka w pinglach, której zabrał lody.
Chris wyglądał jakby bił się wewnątrz sam ze sobą.
- KUUURWAAAA!!!! - wydał z siebie napierdalając pięściami w ścianę. - Masz swojego Johna. Jutro to będzie u Dobrych Glin - powiedział puszczając z holoemitera filmik, na przyspieszeniu, ale eksponując najbardziej treściwe kawałki. Robił to osłaniając obraz, aby widzieli go tylko oni.
Liz oglądała do końca nieco nieobecna. Wyraźnie też zbladła.
- Kurwa, skąd to masz? - zapytała i sięgnęła do kieszeni po woreczek z koksem. Wysypała na najbliższą półkę i zaczęła rozdrabniać kartą.
Sully zamachem sprzątnął działkę.
- Od Świętego Mikołaja. Skup się kurwa a nie ćpaj. Każ mu spieprzać, bo jutro będzie po nim.
Liz wykrzyczała bezdźwięczne „KURWA” kiedy proszek pofrunął na cztery strony świata.
- Dlaczego po nim? Co stanie się jutro Chris?
- Czy ty jesteś normalna? Dobre Gliny dostaną film, John będzie na liście do zgarnięcia. Cyngiel mafii w sprawie z dowodami.
- Musisz coś dla mnie zrobić, Chris. Musisz mu to pokazać i sam zdecyduje. Ja… nie moge.
- Słuchaj kotku… - Chris objął Liz, a jego głos był bardziej miękki. - Ja się wystawiam tobie. Jak komuś jebniesz skąd Dobre maja filmik, to zajedzie mnie mafia. Względem ciebie jestem w stanie podjąć ryzyko. Dla ciebie, dla was. Ale nie, nie będę się sprzedawał przed cynglem mafii. KaPeWu?
- On nie jest… - Liz pozwoliła się przytulić ale była sztywna jak w stuporze. - Ja… pogadam z nim. Wstrzymaj się z tym filmem. Jeśli mi ufasz, Chris, to daj mi trochę czasu.
Sully pokrecił głową.
- Nie - powiedział. - Ten film to cena wypuszczenia chłopaków z pierdla i zapewnienia nam bezpieczeństwa w poniedziałek. Zresztą… nawet jak nie to… to moja znajoma będzie w kurewskiej dupie jak tego nie dostanie. Za późno Liz. Jutro film leci do Dobrych.
- Ale tam widać tylko Johna! Kurwa, Fontana wlazł na moment, nie zrobił nic czym można by go obciążyć. Zjebiecie to wszystko. A Locos zaczną siedzieć jak na szpilkach i wypatrywać gowna na każdym kroku.
- Mam to w dupie Liz. Tu chodzi o Billy’ego i JJ’a, tu idzie o ciebie, Howl, Ann..astazję gdy będzie szturm. Ja kurwa Johnowi nie kazałem być bandziorem z mafii. Ja ci kurwa mówię byś dała mu cynk aby spieprzał, jeżeli go kochasz, na miłość boską!
- Wiesz jakby to wyglądało? John znika a dzień później wypływa nagranie u glin. Nie Chris, to nie jest ratowanie życia. To, kurwa, egzekucja.
Liz odgarnęła włosy z czoła. Sięgnęła po woreczek ale wszystko było tak rozjebane, że szybko zaprzestała wysiłków.
- Egzekucja? Mam ci puścić jeszcze raz egzekucję? Bo może niedokładnie patrzyłaś co tam się działo i kto tam był? Teraz to ja jestem zły, bo dla dobra bandu daje film glinom, na którym mafia kogoś masakruje?
- Nie jesteś zły. Po prostu nic, kurwa, nie rozumiesz - Liz ruszyła z powrotem do drzwi na nieco chwiejnych nogach.
Chris przez chwile wyglądał jakby chciał coś powiedzieć, ale w końcu nie rzekł nic i nie zatrzymywał jej.
Pierdolnął tylko znów pięścią w ścianę i zaczął szukać fajków po kieszeniach.
- I wisisz mi, kurwa, trzy stówy za koks - usłyszał jeszcze warknięcie Liz i głośne pieprznięcie zamykanych drzwi, aż zatrzęsła się futryna.

***
fragile
she doesn't see her beauty
she tries to get away
sometimes
it's just that nothing seems worth saving
I can't watch her slip away

I won't let you fall apart


Oliver poprowadził ich galeriami i zepsutymi ruchomymi schodami Alamo na niższy poziom, do dawnego sklepu odzieżowego przerobionego na wielopokojowe mieszkanie. Widać było, że jest ciekawy tego co zaszło, ale nie pytał. Zamiast tego, aby uniknąć grzmiącej ciszy opowiadał o ich prowizorycznym domu w Alamo. Pokazał im łazienkę, prysznic oraz wspólną kuchnię a w niej półki w lodówce, żarciem oraz piwem z których mogli się częstować. Współlokatorzy: poza Rosalie starsi państwo i para Latynosów (chińska rodzina z dziećmi wyprowadziła się dzisiaj) już spali. Wreszcie zaprowadził ich do dawnej przebieralni, przerobionej na dwupokojowe mikro-mieszkanie bez okien, za to z dużą ilością wieszaków. Oliver mieszkał w pokoju przechodnim. Wybrał Johnowi komplet ubrań ze swojej szafy, wskazał im drzwi od pokoju Anastazji i pożegnał krótkim “dobranoc”.
John, którego aż nosiło, od razu zamknął drzwi, chwycił za ramiona Liz i zapytał:
- Co się stało?
- Chris ma powody żeby cię nienawidzić. Albo tak mu się przynajmniej wydaje. - Liz odpaliła ich zwyczajem dwa papierosy. Przydadzą się im obojgu. - Pokazał mi film. Kręcony z ręki. Magazyn. Dwóch Azjatów przerobionych na mielone. Bioniczne psy. Fontana. I ty. Brzmi znajomo? - zaciągnęła się kilka razy i mówiła dalej nie czekając na odpowiedz. - Chris ma jakieś układy z Dobrymi Glinami. Jutro daje im to nagranie i w zamian za wypuszczenie Billa i JJ’a. Kurwa, John, pójdziesz do więzienia. Albo zabiją cię Locos, jeśli nawiejesz. Chris radzi kierunek Wisconsin - pociągnęła nosem.
John już w połowie jej wypowiedzi puścił jej ramię, usiadł na łóżku, opadł na nie niemalże, jakby osłabł, jakby nagle opuściła go cała wewnętrzna siła.
- Ja ich nie zabiłem - wyszeptał. - To Fontana, on wydał komendę.
Zaciągnął się zachłannie papierosem, niby złudnym antidotum na rzeczywistość. Ręka mu drżała.
- Kazał mi patrzeć, zawsze tak robi… to nie był pierwszy raz.
Liz usiadła obok, odszukała palcami jego dłoń. Ścisnął ją mocno, dla niej trochę boleśnie.
- Ja ci wierzę, John. Ale co z policją? Czy ktoś tam od ciebie - od tego zdania zaczęła szeptać - cię z tego gówna wyciągnie?
- Tak, sądzę, że tak... - odparł roztargnionym tonem, jakby to nie była wcale najważniejsza kwestia. - Ostatnio mnie wyciągnęli.
- A czy ta taśma nie zaprzepaści tego na co pracujesz trzy lata?
- Może… nie wiem. Fontana nie jest celem, to tylko grubsza płotka, tak samo jak Locos to tylko część kartelu. Na Fontanę mamy tyle, że od roku mógłby siedzieć, z jakiegoś powodu nie siedzi, choć zabił dziesiątki ludzi. To jest ogromna operacja, Liz, wielki zaszczyt i wielka odpowiedzialność, tak mi powtarzają. Może sprawę tego filmu też storpedują. Byle tylko nie próbowali uciszyć wszystkich, którzy o niej wiedzą… - spojrzał na nią. - Jednostki się nie liczą gdy stawką są miliardy Edolców. Wiesz, czasem się zastanawiam czy ludzie, dla których pracuję są lepsi od tych, z którymi walczę.
- Myslalam jeszcze o tym nagraniu. Gdy wszyscy wyszli i zostałeś tam sam skuliłeś się pod ścianą… - Mocniej ścisnęła dłoń Johna. - Jedziesz na oparach, skarbie. Ta robota cię niechybnie wykończy. A co jeśli Fontana zobaczy tę taśmę? Nie pomyśli, że wymiękasz? Ze juz sie nie nadajesz lub co gorsza, nigdy nie nadawałeś? Jeśli ma choć cień wątpliwości, co do twojej lojalności, to ten film może je tylko podsycić.
- Może - odparł beznamiętnie. - A z drugiej strony da mu poczucie, że teraz już nie ma dla mnie powrotu i muszę trzymać z Locos.
Przyglądała mu się przez chwilę badawczo jakby mogła z jego twarzy wyczytać jak mocno tam wsiąkł. Czy tamci ludzie to rzeczywiście obcy ludzie? Przebywając z kimś codziennie nie trudno się nie przyzwyczaić. Szukać kogoś do kogo da się otworzyć gębę, wyjść na piwo a tak rodzą się przyjaźnie a później lojalność.
- Nie odwiodę go od tego by oddał glinom ten film. Chris jest uparty. Oby jego żona i córka nie zapłaciły za ten upór. - Ugryzła się w język czując, że nie powinna myślami choćby prowokować takich wypadków.
- Nie myślę, żeby to zaszło tak daleko. Jeżeli Chris zrobi to mądrze i anonimowo, to do niego też nie powinni dojść. Ale jeśli to ma być zapłata, kurewsko wygórowana, za zwolnienie waszych kumpli to ktoś, kto ma odpowiednie dojścia może skojarzyć go z wami. Z wami wszystkimi, z zespołem - spojrzał na Liz z niepokojem.
- Mnie bardziej martwi postawa Fontany. Niepotrzebnie go zaczepilam, zgoda. Ale po chuj było to pacyfikowanie łysych na koncercie? Brawa? Ta pobłażliwość dobrego, kurwa, wujka. Rozumiem, ze on wie, kim jestem skoro wie o swoich pracownikach wszystko ale chyba nie powinnam go nic a nic obchodzić?
Liz podniosła się i pociągnęła Johna w stronę łazienki. Nadal czuła na sobie warstwę zaschniętego potu po dzisiejszym ultramaratonie. Poza tym zaczęła się troche uspokajać, głównie dlatego, ze on zachowywał względny spokój więc nie mogło być aż tak źle.
- Może spodobał mu się koncert - rzekł John, przygryzając wargę i gasząc papierosa w popielniczce. - Albo ty, co gorsza.
Wyciągnęła z szafki czyste ręczniki i gdy milcząc przeszli do łazienki odkręciła kurek z gorącą wodą. Jej szum zagłuszył dalsze szepty.
- Będę go unikać - zapewniła, jakby to mogło mieć jakieś znaczenie w konfrontacją z ludźmi takimi jak Fontana. Nawykłymi pewnie do brania tego czego chcą. - A co do powiązania zwolnienia chłopaków z tamtym filmem… Może warto podać inny powód, bardziej wiarygodny. Gdybyśmy zdecydowali się podpisać kontrakt to by oznaczało prawników Amuse a ci wyciągnęli by ich choćby z Alcatraz. To by uwiarygodniło historię i odsunęło podejrzenia od Chrisa, bo nie trzeba być geniuszem żeby zauważyć, że ma mocne chody u Dobrych Glin i coś go z nimi łączy.
John ściągnął brudną koszulkę, po czym pomógł zdjąć Liz t-shirt, który aż lepił się do ciała.
Spojrzał na jej piersi z czułością i pewnym smutkiem w oczach, bo każdy scenariusz dalszych wydarzeń mógł dla nich oznaczać długą rozłąkę. Wylał na dłonie mydło w płynie. Wciąż trochę drżały. Czym prędzej opuścił je na jej ciało.
- Ty zauważyłaś, bo z nim przebywasz, dla kogoś z zewnątrz to może nie być tak oczywiste. Miejmy nadzieję, że twój kumpel nie jest kretynem i nie wejdzie na komisariat z tym nagraniem w ręku. A kontrakt… to chyba poważna sprawa, nie znam się na tym.
Włożył głowę pod wodę i zamknął oczy. Nie było licznika limitu, być może Alamo miało lewe podłączenie do wodociągów.
- Nie wyjadę z miasta - oznajmił John. - Uprzedzę swoich, żeby ukręcili łeb sprawie jak zechcą a jeśli nie to pomogę aresztować Fontanę. Tak czy inaczej rano będę musiał stąd zniknąć. I nie wiem kiedy wrócę.
Liz wiedziała to doskonale, gryzła się z tym odkąd pierdolnęła drzwiami przed twarzą Chrisa jakby wina za to rozstanie spadała właśnie na niego.
-Wiem, skarbie.
Potem już nie mówiła wcale. Kolekcjonowała wspomnienia. Piana z mydła. Zaparowane lustro. Odbicie jej przyciśniętej do kafelków sylwetki. Takiej ostatnio drobnej. Zanikającej. Małe piersi. Biodra nastoletniego chłopca. Zostało chociaż wcięcie w talii i wysokie kości policzkowe. Ładne. Kobiece.
Ubrała się w sukienkę. Raczej z szafy Rosalie niż Anastazji. Małą czarną choć niebotycznie krótką. Ledwo zasłaniała jej tyłek. John wyglądał zabawnie w dużo za krótkich spodniach. Punks not Dead, tak mu powiedziała chichocząc i otwierając wino. Znalazła butelkę, pięcioletnie, skitrane w kuchennej szafce. Możliwe, że Oli zdobył je dla Ann na specjalną okazję, żeby wkupić się w jej łaski. Biedny Oli. Traktuje go jak psa. Nie powinna.
- Daj znać. Jutro. Jakkolwiek się to skończy. Gdzie jesteś, co się dzieje. Żebym chociaż wiedziała, że żyjesz. Skinął z westchnieniem głową.
- Tyle mogę obiecać.
Była pierwsza w nocy więc zaciągnęła go prosto do łóżka. Włączyła holowizję, leciał głupi program o gwiazdach rocka. Realisty show. Przytulali się. Liz pomyślała, ze jej sukienka, a właściwie sukienka Rosalie, będzie nim później pachniała. Marna pamiątka, ale zawsze jakaś. - Chcę mieć ślub. Może nawet wesele. Z gośćmi i szampanem. Wyjdziesz za mnie?
- Tak - odpowiedział, zupełnie poważnie. I pocałował w usta.
-Jak podpiszę kontrakt, moze nawet bedzie mnie stać na pierścionek - zażartowała. Chciała zapamiętać ten dzień jako wesoły. Pogodny. Po latach inaczej się wspomina zdarzenia. „I wiesz co, uciekaliśmy przez leśną gęstwinę w pocie i znoju. I goniły nas drony. Seriously.” Ich dzieci będą boki zrywać. Dzieci. Czemu nie. Moze powinna wyłączyć ten pieprzony antykoncepcyjny implant, który Amelia na niej wymusiła gdy miała trzynaście lat?
John uśmiechnął się, po raz pierwszy od godziny. Za chwilę jednak znów spoważniał.
- Ale to nie będę już ja - powiedział. - Będę miał inną twarz, inne imię i nazwisko…
-Rozpoznam cię. Zawsze. Choćbyś nosił maskę Miley Cyrus. - John prychnął. - Człowiek to coś więcej niż skóra i kości. - Przykryła ich kocem po samą brodę. Reality show dobiegało końca. Pokazywali skrót kolejnego odcinka. - Bardziej się martwię o siebie. Jak ciebie nie będzie… stracę przyczepność. Wiesz co mam na myśli?
- Wiem - objął ją mocniej i pogładził dłonią jej włosy. - Nie trać jej. Pomyśl wtedy o mnie, że jestem, nawet jeśli mnie nie widzisz.
-To nie takie proste, skarbie. Amelia też tak mówiła. Zawsze będę przy tobie, Lizzie. A potem rozorała sobie żyły i już jej nie było.
Wyłuskała z paczki oststniego papierosa, zaciągnęła sie dymem. Żar był jedynym punktem odniesienia w spowitym czernią pokoju. Holowizję wyłączyli i każdą, nawet najmniejszą lampę ledową. Wiedziała, że on jest obok. Nie John, nie Ricardo. On. Człowiek to coś więcej niż skóra i kości. Czy to nie były słowa Amelii? Może nawet tytuł jednego z tych pokręconych obrazów, które zalegały w schowku rodziców Rasco?
Poczuła, że zamykają jej się oczy.
-Nie jestem silna, jak ty - oznajmia sentencjonalnie. - Musisz mnie pilnować. Drobię na kurewsko cienkiej linie, John. Jak mnie puścisz… - zamilkła. Czasem nie warto prowokować przyszłości.
Oczy Johna lśniły słabo w mroku jak piekielne ogniki odbijając w sobie czerwień żaru papierosa. Nie było tu okien, wieczny blask miasta nie miał którędy się wedrzeć do środka i zaraz miała zapanować ciemność o barwie aksamitnej lepkiej czerni, jak po śmierci.
- Nadejdzie taki moment, może właśnie nadszedł, że będę musiał - wyszeptał. - Inaczej nigdy nie odzyskam siebie i zginę. Jesteś silniejsza niż myślisz, Liz. I teraz masz przyjaciół, masz zespół. Przekaż im, że im natłukę, jeśli nie przypilnują cię aż wrócę.
Liz nie odpowiedziała. Gdzieś głęboko poczuła ból i łzy dosłownie zaczęły wypływać z niej jak z przekłutego balonu. Mówił, że jest silna. Jak, kurwa bawełniane waciki - pomyślała. Nie wyprowadzała go z błędu. Cóż, to chyba koniec. Dostała i tak więcej niż oczekiwała. Amelia nawoływała z drugiej strony od tak dawna. Teraz będzie mogła jej posłuchać. Już nikt nie przytrzyma za ramię gdy grunt osuwa się spod nóg.
- Śpij John, jutro ciężki dzień. A później przyjdą jeszcze cięższe.
- Ale po nich przyjdą lepsze - zapewnił ją sennym głosem. - Najlepsze dni naszego życia.
Objął ją mocno, tuląc do siebie zamykając w bezpiecznym kokonie silnych ramion. Słyszała jak zasypia. Ona sama, wycieńczona fizycznym wysiłkiem i emocjami, poczuła jak myśli przeistaczają się w senne majaki. Nie wiedząc kiedy przekroczyła ulotną granicę między jawą a snem.
 
liliel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 08:41.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172