Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-01-2018, 12:49   #233
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
DOMINIUM

Pośród gruzów starego świata, w bólach wojen i rzezi, rodzi się nowy porządek. Koło się obraca. Jedni władcy upadają, drudzy zajmują ich miejsce i Cykl się powtarza.

Koło toczy się niepowstrzymane. Obraca nadając bieg wydarzeniom. Wprawiając w ruch Wieloświat, czas, przestrzeń i siły, które rządzą multiuniwersum.

A może jest odwrotnie? Może to bieg zdarzeń obraca Kołem i napędza ten nieustanny koszmar.

TOBIAS GREYSON

Tobias minął ONI i wkroczył w popiół i mrok. W gęste od dymu powietrze, którym z trudem dało się oddychać.

Szedł niewiele widząc, po omacku, słysząc i czując, że pod stopami chrzęści mu popiół i żużel. Trzeszczą spalone kawałki czegoś suchego i łamiącego się z trzaskiem przypominającym odgłos, jaki wydają pękające kości.

Wokół niego kłębił się dym. Wirowały wstęgi i tumany unoszonego niewidzialnym wiatrem popiołu. Coś skrywało się pośród cieni. Tobias wyczuwał na sobie nienawistny wzrok, chociaż popiół skrywał przed nim patrzącego lub patrzących.

Szedł jednak z uporem przez kłębiące się opary, aż nagle, niespodziewanie, znalazł się na otwartej przestrzeni i ujrzał to, co ściągnęło go w to miejsce.
Na szerokiej na jakieś sto kroków przestrzeni wzniesiono dwa kamienne podwyższenia, których zwieńczeniem były dwie kolumny z okowami wykutymi w żar-stali – żelazie odpornym na ogień i magię. Dwa słupy do których sługi Dominatora przykuli Męczennika i Męczennicę. I spalili.

Miejsce kaźni jego przyjaciół. Ludzi, którzy zaufali mu i innym Wieloświatowcom, przyjmując na siebie brzemię intrygi, której celem było …

Pamiętał.

Var Nar Var miał zostać władcą Dominium po obaleniu Dominatora. Lecz nie został.

Mieli przybyć tutaj na czas. Przedrzeć się przez przełęcz Gawrach. Uratować przyjaciół. Lecz nie zrobili tego. Nie dlatego, że nie dali rady. Lecz dlatego, że zmienili zdanie i podjęli inną decyzję reagując na nagłą zmianą biegu wydarzeń. Skorzystali z szansy, lecz tym samym skazali Męczennika i Meczennicę na śmierć. Bolesną agonię w płomieniach.

Czy wypatrywali wtedy ocalenia. Gdy sługi Dominatora prowadziły ich na stosy? Pewnie tak? Wpatrzeni w Przełęcz Gawrach z nadzieją, aż żarłoczny ogień wypalił im oczy. Czy krzyczeli, gdy płomienie paliły im płuca? Czy mieli szczęście i udusili się dymem, nim ogień spalił ich na popiół.

I wtedy Wachlarz zrozumiał, że był jednym z tych, którzy zdradzili. Jednym z tych, którzy podjęli decyzję skazującą na śmierć w męczarniach Męczennicę i Męczennika. Tym który potem obwieścił Dominium wieść o ich poświęceniu.
I wtedy poczuł, jak wzbiera wokół niego Lumina. Dym, który otaczał miejsce kaźni, zaczął wirować, zmienił się w szalejący cyklon, i nagle, po niezliczonej kości szalonych obrotów, od których zakręciło się Tobiasowi w głowie, dym ustabilizował się.

I wtedy ujrzał, jak z popiołów, z dymiących stosów kaźni Męczennika i Męczennicy, odrywają się dwie czarne wstęgi popiołu. Ujrzał, jak wirując splatają się ze sobą w miłosnym, wężowym uścisku, aż w końcu przyjmują kształt postaci w czarnym jak sadza płaszczu.

Istota pochyliła się i podniosła coś z ziemi, a potem przyłożyła to do miejsca, gdzie powinna znajdować się twarz. A gdy ponownie uniosła głowę Wachlarz ujrzał wpatrzoną w niego maskę - białą jak kość wypalona w ogniu.

- Witaj, przyjacielu – powiedziała istota głosem kobiety i mężczyzny jednocześnie.

Głosem Maski.

- Przyszedłeś w końcu by napatrzeć się swojemu dziełu?

Zapytał(a) Maska.

ENOCH OGNISTY

Simeon Czarne Drzewo spojrzał na Enocha i szalony uśmiech na jego zniszczonej twarzy zmienił się w wyraz … pogardy lub żywej złośliwości. To utwierdziło Enocha w przekonaniu, że Czarne Drzewo stał się całkowicie obłąkany.

- Enoch Ognisty stał się strategiem – zarechotał dziko, rubasznie. – Dominium zaiste się zmienia, jak powiedzieli to Pielgrzymi, z którymi zabawiałem się kilka dni temu. Pamiętasz Pielgrzymów? Tę rasę żółwików na dwóch nóżkach, która wspierała Dominatora do samego końca mordując swoją luminą tylu naszych sojuszników. Wiesz, że gdy zdejmiesz z nich skorupy, idealnie nadają się do tego, by do nich nasrać.

Szaleństwo wypływało z ust Simeona z szybkością bełtów wyrzucanych przez wielokuszę krasno ludzkich inżynierów.

- Ja miałem zamiar wejść przez główną bramę. Zapukać i poprosić o gościnę. Wszak to święte prawo Dominium. Poczekać, aż Maska przyszedłby mnie powitać, a potem rzucić się na niego i wyrwać z piersi te spalone, dymiące serce.

Potem, już spokojniej spojrzał na Enocha.

- Cieszę się, że wpadłeś na podobny pomysł. Zapobiegnie to kolejnej niepotrzebnej wojnie i kolejnej bezsensownej rzezi. Nie to, żeby mi przeszkadzała, lecz nie lubię tłoku po ostatnim Cyklu. Nazabijałem się w bitwie za wszystkie wszechczasy. Wisz. Spotkałem Niebieskiego Ptaka. Dziewuszka nie obudziła się. Nie chciała walczyć. Nie rozumiała po co tutaj przybyła wiec ją zgładziłem. Zabiłem i zabrałem jej luminę. Paskudny uczynek, przyznaję. Ale robiliśmy gorsze rzeczy. Ty, ja i inni. A ona marnowała swój dar. Marnowała swoją luminię. Była niezdecydowana, słaba i niepotrzebna. Cieszę się, że ty znów jesteś sobą. Nie jakąś pizdą z Wieloświata. Że wiesz, że trzeba pójść i pierdolnąć Maskę w maskę. Po co nam armie i sojusznicy, Enochu? Potrzebna jest tylko sposobność. A tą z łatwością znajdziemy.

Pogładził się po brodzie. Szaleńczy blask w jego oczach przygasł nieco.

- To jak, Enochu. Idziemy z ogniem. Na żywioł, że tak powiem. Po chuja nam plany, skoro mamy siebie. Maska to nie Lord Domeny. To ktoś taki, jak ty czy ja. Nie potrzebujemy armii by go zajebać. A potem, Enochu, wyjaśnijmy coś sobie, od razu, by nie było nieporozumień. Potem to ja zasiądę na tronie Dominium i ja stanę się nowym władcą Wieloświata. Jebanym bogiem. A ty staniesz u mego boku i będziesz generałem moich armii. Czy pasuje ci taki układ przyjacielu?

To przyjacielu było strasznym słowem w ustach kogoś takiego, jak Simeon. Brzmiało, niczym jad wyciekający z kłów Wija z Puszczy Północnych. Czarne Drzewo wbił wzrok w Enocha czekając na odpowiedź i tylko żyłka pulsująca na jego skroni zdradzała, jak bardzo jest spięty w tej chwili.

ME’GHAN ZE WZGÓRZA

Kent skinął głową, na znak, że rozumie, a potem poprowadził Me’Ghan bez słowa poza obozowisko i stacjonujące armie. Szli długo, parę godzin, ale nikomu nie chciało się rozmawiać. Oszczędzali siły i słowa, jakby wiedząc, że za chwilę będą potrzebowali i jednych i drugich. Zresztą znali się bardzo dobrze. Poznawali się już kilka razy i kilka razy już się żegnali. Nie raz, chowając do grobu jedno drugie. Życie dla kogoś takiego jak oni, dla istnień powołanych do egzystencji kaprysem jakiś nienazwanych sił wyższych, jakiś Potęg, było niczym sen. Niekończący się lecz przerywany kolejnymi okresami nieświadomości.

W końcu znaleźli się pośród pól porośniętych kolczastą roślinnością. Wokół nich zaroiło się od drapieżnych duchów, żądnych krwi żywych. Lecz lumina obojga Wieloświatowców przepłaszała zjawy, odpędzała, zmuszała do rejterady i w ten sposób Kent i Me’Ghan dotarli do kręgu krzewów pośród otoczonej kolczastą roślinnością polany, niewidocznej dla postronnych oczu.

Tunel.

Dziura w Wieloświecie.

Kent zawsze najlepiej radził sobie z podróżowaniem przez te specjalne miejsca. Otworzył kroplą swojej krwi drogę – wirujący portal uczyniony w rzeczywistości. Tunel, którego ściany wykonane były z obracających się kolczastych gałęzi. Kent wkroczył weń, a Me’Ghan postąpiła za nim.
Poddała się temu paskudnemu uczuciu rozrywania na strzępy, rozdzierania na kawałki i składania na nowo w innym miejscu i czasie.

Tym razem stali pośród kręgu zmurszałych, przegniłych, pokrytych czerwonym mchem pieńków drzew. Pośród jakiś wilgotnych drzew.

- Mapa wskazywała, że Enoch jest w Domenie Dwóch Drzew. To zaledwie trzy godziny drogi od Tunelu.

Ruszyli szybkim krokiem, przez wilgotny, pełen życia las, płosząc drobną i większą zwierzynę. Po godzinie dotarli do jakieś małej wsi i drogi, a dukt zaprowadził ich na otwartą przestrzeń, gdzie ujrzeli w oddali miasto.

- Coś jest nie tak – poczuła Me’Ghan. – Zejdźmy z traktu.

Schowali się w zaroślach przy drodze. I wtedy to ujrzeli. Oddział ludzi wyłonił się zza zakrętu. Liczna grupa zbrojnych w pancerzach z symbolem białej Maski na kirysach. Było ich dobre pięć setek. Część konno, część pieszo. Wszyscy ciężkozbrojni i pewni siebie. Za nimi, w luźnym szyku maszerowało kolejnych kilka setek wojowników – lżej ubranych i opancerzonych – piechota z Domeny Dwóch Rzek. Zatem nie udało się Enochowi przyłączyć ich do sprawy Ludu Nar i koalicji przeciwko Masce.

Lecz nie to było najgorsze, lecz widok wojowników Ludu Nar. Wśród nich Me’Ghan ujrzała Graw Nar Grawa – przyjaciela Enocha.

Lud Nar nie szedł, lecz był niesiony. Mężczyźni sterczeli na długich żerdziach, nabici na nie jak nieśmiertelne owady. Nie krzyczeli, lecz widać było że stalowe pręty, które wbito im w tyłki, i które wychodziły im przez kręgosłupy, barki lub w przypadku niektórych nieszczęśników czaszki, zadawały im ból.

Makabryczne i okrutne trofea Maski. Nieśmietleni nie mogli skonać.

Przynajmniej nie na długo. Mogli jednak cierpieć katusze. I cierpieli.

Pośród maszerującej armii nigdzie jednak nie widzieli Enocha.

- Co z tym zrobimy? – zapytał Kent, a jego ciało zaczęło porastać kolczastym pancerzem.

Widać było, że jest gotów stanąć na drodze armii, by pomóc cierpiącym wojownikom z Ludu Nar. Me’Ghan nie miała pojęcia czy we dwójkę poradzą sobie z taką masą nieprzyjaciół. Tym bardziej, że pośród tłumu siepaczy wyczuwała też dwa ogniska luminy. Silne i niebezpieczna nawet dla takich istot, jak ona czy Kent.

ARIA TARANIS

Lumina wypełniająca jej ciało powodowała, że myśli stały się … burzliwe. Że stała się skłonna do impulsywnych działań. W pierwszym odruchu chciała wyrwać sobie pajęcze oczy z czaszki i cisnąć je na podłogę, lecz potem zawahała się i odjęła dłoń od twarzy.

To zdąży jeszcze zrobić.

Teraz zrodził się w jej głowie nowy pomysł. Pójdzie do Domeny Osnowy i rzuci swoje oczy pod nogi Pajęczej Władczyni. Tej całej Arraniz.

- Chcę udać się do Domeny Osnowy – powiedziała. – Zaprowadzisz mnie, Corvusie.

- Zaprowadzę.

Aria uśmiechnęła się. Niebo nad nimi zakłębiło się. Chmury zafalowały i wyłonił się z nich … latający zamek. Twierdza unosząca się na kawałku skały w kształcie dysku. Potężne mury rozświetlane czerwonymi ogniami błyskawic. Wokół dwóch wież unosiły się smugi zielonej luminy, a w niej, niczym robactwo, kłębiły się … kruki. Tysiące kruków.

- To Twierdza Kruków. Wojenna machina Lorda Kruczej Domeny – zdziwił się Corvus. – Co on robi tak daleko od swoich ziem.

- Leci na wojnę – odpowiedziała Aria, sama nie wiedząc dlaczego.

Czuła jego obecność. Luminę tego, przez którego roztrzaskała się na skałach. Był tutaj. Mogła się ukryć, udawać że nikogo nie ma w ruinach Burzowego Dworu lub ujawnić swoją obecność i pokazać światu, że Burzowy Pomruk wróciła i jest wkurzona.
 
Armiel jest offline