Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-01-2018, 16:02   #356
Gob1in
 
Gob1in's Avatar
 
Reputacja: 1 Gob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputację
Nad ranem na miejscu budowy pojawił się Duży Karl informując o dezercji kilkunastu ochotników. Detlef przyjął te wieści, ale nie widział w tym roli dla siebie. Nie mógł zajmować się wszystkim naraz, nie wspominając o braku ludzi do najprostszej nawet pracy. Skoro zorganizowane mieszane patrole wzdłuż nabrzeża nie dały rady temu zapobiec, to co miał jeszcze zrobić? Budować umocnienia, pilnować łódek, a może nagotować strawy dla wszystkich tych głodnych uchodźców?

Powtarzając sobie w myślach jak mantrę, że jest przecież tylko kapralem, którego rolą nie jest dowodzenie obroną miasta i wszystkimi sprawami admistracyjno-wojskowymi, ani opracowanie sposobu na odwrócenie korzystnego dla Wernicky'ego przebiegu kampanii, tylko na darciu ryja na niesubordynowanych poborowych i skupienie się na tym, żeby ci ostatni nie dali nogi na sam widok przeciwnika. Nie dostał żadnych dodatkowych kompetencji - tak naprawdę jego zwierzchnictwo kończyło się na Ostatnich i reszta mogła mieć w dupie jego rozkazy. Już teraz wykonywał pracę sierżanta, a może i kogoś wyżej, za co nikt nigdy nie zamierza mu podziękować. O podwyżce żołdu nie wspominając.

* * *

Krótko po południu ekipa, której prace nadzorował osobiście napotkała problem w postaci grupy niezadowolonych mieszkańców odmawiających wpuszczenia do swych domostw ludzi poszukujących materiałów do budowy barykad. Oczywiście już wcześniej zdarzały się wybuchy niezadowolenia, jednak kapralowi udawało się je szybko gasić i prace były kontynuowane bez większych przestojów.

Teraz jednak było inaczej, a ściskane w rękach człeczyn pałki i kije od mioteł świadczyły o większej, niż poprzednio determinacji. Powiększający się tłum poza obelgami ciskanymi w kierunku grup pozyskiwaczy wykrzykiwał:
- Zostawcie nasze domy, bandyci!
- Szukajcie drewna gdzie indziej!
- Nie pozwolimy, żeby zdradzieckie brodate konusy zabierały nam dach nad głową!
- Precz z tyranią!
- Wynoście się z miasta! Nie potrzebujemy was!
- Podatki są za wysokie! Obniżyć podatki!

To ostatnie dorzucił chyba jakiś oportunista liczący na załatwienie jeszcze jednej i niezwiązanej z tematem sprawy za pomocą rozzłoszczonej tłuszczy, ale Detlef napatrzył i nasłuchał się dosyć. Skinął na dwóch poborowych z Czwartek i w ich asyście podszedł do tego, który darł mordę złorzecząc krasnoludom i kapralowi osobiście.

Wokół niego nagle zrobiło się pusto, a on sam jęknął cicho, gdy wielka chroniona rękawicą pięść Thorvaldssona chwyciła go za kaftan i pociągnęła w dół, aż jego twarz znalazła się na wysokości twarzy brodacza.
- Kto tu jest konusem według ciebie? - Detlef zapytał z jadowitym spokojem. Jego rozmówca poczerwieniał i próbował na szybko znaleźć jakąś przekonującą historyjkę ratującą jego i tak już przerzedzone uzębienie.
- Miałem na myśli... że... no bo wiecie, panie żołnierzu... - zaczął niemrawe tłumaczenia, ale kapral mu przerwał mocniej ściskając ubranie pod gardłem i odcinając nieco dostęp powietrza.

- Słuchaj uważnie, szanowny mieszkańcu. - Rozpoczął tyradę cedząc powoli słowa. - Widzisz tę ulicę, tak? - Szybkie skinienie głową. - A dokąd ona biegnie? Na przystań, prawda? - Kolejne kiwnięcie. - A gdzie jest twój dom? Tutaj? - Skinienie. - To wyobraź sobie trzy albo i pięć dziesiątek sępów z południa zamierzających was wymordować, zagrabić pieniądze i kosztowności oraz zerznąć wasze żony i córki biegnących tędy z dzikim wyciem. Wyobraź sobie, że sąsiednią ulicą biegnie kolejnych kilka dziesiątek wroga, więc tamtędy też nie zdołasz umknąć przed nimi. Wyobraź sobie, jak wyłamują drzwi do domu, podrzynają ci gardło, ale nim skonasz będziesz patrzeć, jak zabawiają się z twoją kobietą i córką. Jeden po drugim, a później mordują je tak samo jak ciebie. Rabują wszystko co da się wynieść i podpalają dom. To samo na sąsiedniej ulicy. I dwie ulice dalej. I w całym, kurwa, zapyziałym mieście, którego zapatrzeni we własny otwór w dupie mieszkańcy nie dostrzegają, że przez ich durny upór zginą sami, ich sąsiedzi i wszyscy inni! - Głos khazada stawał się coraz donośniejszy, by przejść w regularny krzyk.

- Ale wiesz co... - zwolnił chwyt na gardle mieszczanina, przez co ten osunął się na ziemię na wpół ogłuszony rykiem brodacza, na wpół przerażony roztoczoną przez kaprala wizją śmierci i zagłady miasta. - Macie, kurwa, rację. Skoro nie chcecie mnie tutaj, to ja nie będę za was nadstawiał karku. Nie będę za was walczył z hordami psów Wernicky'ego, które wezmą Meissen we władanie już wkrótce i rozpoczną rzeź, gwałty i rabunek. Nie będę kładł na szali swojego życia dla takich jak wy. - Zrobił przerwę i rozejrzał się wokół, spoglądając stojącym najbliżej prosto w oczy. Ci uciekali od gniewnego spojrzenia kaprala.

- Bo wy, kurwa, nie jesteście tego warci... - Splunął na ziemię tuż przed klęczącym na niej człowiekiem, który jeszcze przed kilkoma chwilami wykrzykiwał rasistowskie hasła.

Kapral Thorvaldsson ruszył przed siebie, a tłum rozstępował się przed nim w milczeniu. W pewnej chwili ktoś zawołał nieśmiało:
- To co mamy teraz robić? - Detlef zatrzymał się i odwrócił.
- Radźcie sobie sami. Przecież nie potrzebujecie niedobrej armii, żeby was broniła... - odrzekł spokojnie.
- Ale jakże to? Przecież...
- Jeśli uda się wam przekonać tych oto żołnierzy, aby wciąż bronili was, waszych żon, ojców, matek i córek, waszych majątków i tego miasta... to może wam pomogą. - Krasnolud mu przerwał. - Ja z tym skończyłem. - Dodał i opuścił miejsce budowy prowizorycznych barykad. Tłum szemrał. Niektórzy lamentowali, inni wołali, że dobrze się stało, bo żaden przeklęty pokurcz nie będzie im mówił, co mają robić i domów im demolował, a jeszcze inni podjęli nieśmiałe próby porozumienia się z ochotnikami i obecnymi tutaj żołnierzami Czwartej.

Detlefa zmierzającego w kierunku obsadzonej przez dwójkę inżynierów wieży zaczepił posłaniec od sierżanta wzywającego na odprawę. W pierwszej chwili krasnolud miał ochotę kazać mu spierdalać, ale powstrzymał się słusznie uznając, że wyrostek nie zawraca mu dupy z własnej inicjatywy.
 
__________________
I used to be an adventurer like you, but then I took an arrow to the knee...
Gob1in jest offline