Wspomagany skrzydełkami skok zakończył się pełnym sukcesem, niespodziewanie nawet dla samej Luny. Wylądowała bezpiecznie, unikając kilka zadanych na oślep ciosów, z dala od ciężkich butów masywnych orków i czym prędzej uciekła za posąg.
A ścigała ją prawdziwa wściekłość.
Stworzenia skakały, wrzeszczały, waliły bronią o tarcze i tupały. A przede wszystkim rozchodziły się w każdym kierunku. Kiedy wyszeptała swoje zaklęcie, a powietrze wypełniły odgłosy zwierząt, niewidzialność skończyła się. I została dojrzana. Może i kula ciągle tkwiła zawinięta, lecz widok niziołki natychmiast rozbudzał w orkach chęć mordu i wyładowania trawiącej ich furii. Do pustej dłoni posągu miała blisko, lecz co z tego, skoro jej towarzysze nie mieli jeszcze czasu tu dotrzeć? Jeden z wrogów wskazał ją palcem, a inni natychmiast zaczęli zwracać się w jej kierunku. Otaczali posąg z dwóch stron, trzeci kierunek prowadził wstecz do pierwszej wieży, a czwartym był kamienny mur. I znając jej szczęście, skrzydełek nie zostało na na tyle długo, aby wzlecieć na niego.
Girlaen i Yetar usłyszeli stłumione wrzawą odgłosy. Niemal jednocześnie fetchling dostrzegł również kryjącą się nieskutecznie za posągiem wyrocznię i zauważające ją orki, co już umknęło nie widzącej tak doskonale w ciemnościach półelfce. Mogliby spróbować pobiec, zdążyć przed większością wrogów i przeskoczyć do swoich czasów, wybijając tych, którzy zabraliby się razem z nimi.
Mogliby, gdyby nie Elvin i Margery, którzy ciągle stali pod wieżą. Rycerz nie widział, ani nie słyszał swoich towarzyszy. Jedynie dźwięki rozgrywającej się niemalże tuż obok bitwy. Podobnie zresztą do władczyni, która odezwała się przestraszonym głosem.
- Powinni już wrócić, prawda?