Popołudniowe słońce błyszczało na kształt pomarańczy,
Motyl, jak barwny anioł nad kępą rumianków tańczył.
Przysiadłam w lata promieniach, stopy nurzając w trawie,
Opodal, na lasu obrzeżu, jeleń przystanął ciekawie.
Wabi go ruń zielona, kwiat słodkim nęci zapachem,
Czujność walczy z łakomstwem, a odwaga ze strachem.
Ejże, zmykaj rogaczu, - wołam w myślach, bez głosu. –
Ludziom nigdy nie ufaj, złego unikniesz losu.
Jakby zrozumiał słowa, chociaż nie padły w ciszę,
Zniknął niby zjawa, bezszelestnie jak przyszedł.
Pora już była wracać, poszłam więc łąką na skróty,
Niosąc w rękach nieważkie i niepotrzebne buty.
Brodząc w miękkiej powodzi tymotek i krwawników,
Rozproszyłam orkiestrę skocznych pasikoników.
Półmrok wnet znów wypełniła natury muzyka piękna,
Bo świerszcze grały właśnie wieczorne divertimento.
Nie wiem, czy nie po czasie, ale mimo wszystko wrzucam.