Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-02-2018, 14:59   #61
Asderuki
 
Asderuki's Avatar
 
Reputacja: 1 Asderuki ma wspaniałą reputacjęAsderuki ma wspaniałą reputacjęAsderuki ma wspaniałą reputacjęAsderuki ma wspaniałą reputacjęAsderuki ma wspaniałą reputacjęAsderuki ma wspaniałą reputacjęAsderuki ma wspaniałą reputacjęAsderuki ma wspaniałą reputacjęAsderuki ma wspaniałą reputacjęAsderuki ma wspaniałą reputacjęAsderuki ma wspaniałą reputację
Gveir obserwując ruchy człowieka, zaprowadził go w pobliże Karhu, zamierzając odprowadzić go do karawany.

Rycerz przykucnął z zamiarem odgarnięcia śniegu, lecz jego uwagę zwrócił Gveir.
- Litości… - jęknął. - Ostrożnie… ranny jest przecież.
Zwróciwszy uwagę towarzyszowi licząc na to, że ten posłucha (wszak żal się nagle zrobiło utopcowi tego biednego rannego), Hektor wrócił do odgrzebywania śniegu.

Jadący wozem Esmond zmrużył oczy usiłując przyjrzeć się zbliżającym się obiektom.
-Ristof, Dizzi- Zawołała ostrzegawczo, wskazując kierunek.

Dizzi zerknął w stronę pokazaną przez Esmonda
- Ale, że co? - zdziwił się karzeł.
Ristoff wyjrzał po chwili a jego mina wyraziła wszystko co powinien wiedzieć łowca. Było jednak za późno. Na nodze Dizziego usiadł dziwny owad. Był biały, puchaty z dużym odwłokiem, z którego właśnie wysunęło się żądło. Mężczyzna niezdarnie chciał go odtrącić, lecz inne owady użądliły właśnie jednego z jataków. Zwierzę wydało z siebie ryk jakiego nigdy wcześniej żaden z podróżujących nie słyszał. Był głośny, przeciągły i wyraźnie wskazujący na ból. Czarne ptaki poderwały się z drzew wtórując jatakom donośnym krakaniem. Wozem szarpnęło kiedy jatak rzucił się do biegu. Dizi również został ukąszony, co zaznaczył krzyknięciem. Esmond zobaczył jak puszyste owady zaczynają krążyć dookoła nich. Pędzili przed siebie. Prost na wierzchowce i wojowników, którzy mieli jeszcze inne zmartwienie. Czarne ptaki poderwały się wraz z rykiem zranionego zwierzęcia i rzuciły się na nich. Rycerz dzięki swojej zbroi mógł się nieco mniej martwić o to aby coś mu zrobiły, lecz niewiele widział teraz przez wizjer. Trzepoczące skrzydła i szalejące ptaki utrudniały mu określenie co się dokładnie dzieje.

- Do diaska! - warknął utopiec i uklęknął tam gdzie stał opuszczając głowę. Może i był zakuty w blachy, ale nie zamierzał ryzykować, że jakiś dziób trafi akurat w wizjer hełmu.
- Rybożer! Do karawany!
Sięgnął po miecz i wyprostował się siekąc głębokim cięciem w powietrze, licząc na przynajmniej kilka ptasich trupów. Nie zamierzał ustąpić, a dzięki pancerzowi miał szansę w tej na pozór nierównej walce.

Gveir prychnął, widząc ptaki, które ich zaatakowały. Doprowadziwszy naprędce rannego człowieka na Karhu, dał jej znak, aby ruszyła czym prędzej w stronę karawany. Liczył na to, że niedźwiedzica przyspieszy - jedynym, co było pomiędzy nim a upiornymi ptakami był jego miecz.

Esmond naciagnal głębiej kaptur licząc na choćby szczątków ochronę. Nie bardzo wiedział jak pozbyć się białych owadów, mało było czasu by rozpalić ogień którego dym mógłby je odpędzić, lub chociaż zdezorientować.
- Może trochę magii? - rzucił w kierunku telekinetyka sięgając równocześnie po suchą szmatkę i krzesiwo.

Oba wierzchowce posłusznie zaczęły biec w stronę karawany. Ptaszydła kąsały je, lecz celne kłapnięcia szczękami zabijało jedno lub dwa. Zaraz jednak oba zwolniły i odskoczyły na bok. Karawana przemknęła obok nich.
- Gveeeir! - ryknęła niedźwiedzica.
- Paaaaaniee! - zawtórował jej Rybożer.
Esmond zobaczył jak przerażająco szybko zbliża się do rycerza stojącego na wprost ich kursu.
- Szlag! - warknął mag. Ruchem jednej ręki na kilka chwil odtrącił część owadów. Niestety przy takim pędzie nie dało się za bardzo podpalić szmatki. Zaraz mali napastnicy na nowo powrócili wykazując się niezwykłą szybkością.
-[i] Pomóż Diziemu! Jak się zaraz nie zatrzymamy to rozjedziemy resztę! - rzucił gniewnie mag.

- Na bok, Karhu! - krzyknął stary najemnik. - Za karawaną!

Sam zeskoczył z wierzchowca, z zamiarem uporania się z ptaszyskami, czym tak naprawdę one były. Zamierzał ochronić Karhu przed stadem, aby później podążyć za karawaną. Co prawda miał nadzieję, że mag będzie w stanie natychmiast doglądać prawie martwego człowieka, jednak ten musiał poczekać aż do zakończenia starcia, jeśli chciał żyć.

Esmond porzucił próby podpalenia ognia i skoczył w kierunku karła. Złapawszy za lejce próbował opanować spanikowane zwierzęta, lub chociaż skręcić by nie dopuścić do zderzenia.

Hektor nie widział zbliżającego się wozu. Słyszał jednak nadciągający jazgot. Nie spodziewał się też, że drużyna kulturalnie zatrzyma się w tym miejscu, niczym dyliżans przed pasażerem, narażając się na zadziobanie.
Machnął raz jeszcze mieczem odganiając lub ubijając ptaszyska i uklęknął wbijając palce w zaspę, na której stał. Starał się wymacać ten metalowy obiekt, który wcześniej przykuł jego uwagę. Nie wiedział co to jest, ani czy może się przydać w obecnej sytuacji. Działał jednak instynktownie.
Wstał energicznie i raz jeszcze machnął mieczem po, czym postąpił krok w kierunku najbliższych drzew i schował miecz. Osłonił przedramieniem wizjer w hełmie, by móc spojrzeć na zbliżający się powóz, lecz wzrokiem szukał przede wszystkim Rybożera.
- Do mnie! - krzyknął - Do mnie!
Zamierzał wskoczyć na warga i umknąć z tego przeklętego miejsca.

Niedźwiedzica posłusznie odskoczyła jeszcze dalej na bok. Niestety chmara ptaków tylko powoli topniała, a z każdą chwilą przybywało uciążliwych ran. Ranny człowiek zasłaniał rękami głowę, przez co ostatecznie nie utrzymał się na siodle i spadł. Gveir kątem oka zobaczył go jak znikł w śnieżnym puchu koło łap niedźwiedzicy. Nie było jednak czasu się nim zajmować, bo do szalejących ptaków doleciało jakieś białe, puchate paskudztwo, które szaleńczo dotkliwie kąsało. Każde ukąszenie zdało się lodowatą igłą przeszywającą na wskroś ciało tak jak podczas najgorszych mrozów.
Wóz przemknął z szaleńczą prędkością obok najemnika. Siedzący przy wodzach Esmond siłował się z jatakami. Na moment wpadł w drugą chmarę napastników, którzy zderzając się z owadami odnaleźli nowe ofiary. Teraz wokół pędzącego wozu szalały dwie chmary, wzajemnie się wyniszczające i do tego rozbijające się o ludzi i wóz. Łowca poczuł dotkliwe dziobnięcia na rękach, a w bok ukąsił go jeden z owadów. To było tak jakby akurat jego bok wpadł do lodowatej wody, której zimno przeszyło go na wskroś. Pomimo dobrych chęci nie udało się Esmondowi utrzymać wodzów. Ból okazał się gorszym przeciwnikiem niż herszt bandytów.
- Biegneee! Biegneee! - krzyczał Rybożer. Jego głos ginął w jazgocie skrzeczących ptaszydeł. Rycerz wygrzebał łuskowato wyglądający kawałek złota ze śniegu i odskoczył na bok. Jak się okazało w ostatniej chwili. Przez wąski wizjer rycerz dostrzegł jak mignął mu wóz pędzący z prędkością galopu. Gdyby został gdzie stał niechybnie trzeba by było go zbierać z ziemi. Niekoniecznie z jednym kawałku. Pozornie bezpieczniejszy Hektor usłyszał bzyczenie. Nagle coś się pojawiło w wylocie wizjera. Biały puchaty owad zajrzał do środka z ewidentną chęcią dostania się bliżej ciała utopca.

Gveir mógł z łatwością stawiać czoła przeciwnikom z krwi i kości, a nie jakims magicznym kreaturom powstałym z mrozu i lodu, na co wyglądały te stworzenia. W takiej sytuacji magia przydałaby się: potężny płomień, który położyłby kres zarówno ptakom, jak i owadom.

- Uciekamy, Karhu - zakomenderował, nie mogąc sobie poradzić z nawałem roju. - Musimy dogonić wóz!

Po czym zaczął biec w stronę pędzącego wozu, mając nadzieję, że dogonią go. W międzyczasie rozglądał się za jakimś miejscem, gdzie można by przetrwać nawałnicę. Przydałoby się to szczególnie rannemu człowiekowi.

Raz uśmiercone serce rycerza na nowo zabiło z obawy. Instynkt wziął w górę i sięgnął dłonią do przyłbicy. Zamiast jednak pacnąć w wizjer, po prostu podniósł na moment przyłbicę i opuścił ją na nowo. z nadzieją na strącenie owada na zewnątrz. Wciąż ściskając zdobycz sięgnął do śniegu i nabrał garść, by wlepić ją w wizjer hełmu. Może i oślepiał się chwilowo, ale przeklęte owady nie dostaną jego rybich oczu.
Nasłuchiwał Rybożera, mając nadzieję w duchu, że uda mu się dosiąść warga “na czuja”.

Esmond leżał na miejscu woźnicy, odruchowo trzymając dłoń w miejscu ukąszenia. Zaciskajac zęby, wolna dłonią usiłował złapać wypuszczony wcześniej wodze.
- Zróbcie coś do cholery! - rzucił gniewie do magów, choć zamiast złości przemawiał przez niego ból.

Gveir na pieszo nie miał szans dogonić wozu. Ten malał i malał uciekając w dal i ginąc pomiędzy drzewami rosnącymi przy trakcie. Plus był taki, że nie padał śnieg i nie było mgły. Gdziekolwiek zajedzie reszta powinna odnaleźć go po śladach.
Karhu podbiegła do swojego właściciela oferując podsadzkę. Na jej plecach nie siedział jednak odnaleziony ranny. Wskakując na nią była szansa, że dogonią wóz.
Ptaki i owady zdawały się coraz bardziej być pochłonięte walką pomiędzy sobą, aniżeli atakowaniem akurat najemnika. Wciąż jednak co i rusz trzeba było się zasłaniać przed dziobem lub, ukąszeniem. Dla rycerza objawiało się to rzadszym dudnieniem w hełm i zbroję. Szczęśliwie owad nie przewidział zachowania swojej niedoszłej ofiary i został przecięty w pół wizjerem. Rybożer szczekając i warcząc podbiegł do oślepionego utopca. Tyle, że nie był pewien co ma z nim zrobić.
- Zimno! Au! Schowajmy się! - proponował warg nie mogąc specjalnie ustać w miejscu.

Prośba Esmonda została spełniona, choć nie dowiedział się tego od razu. Jazgot drobnych atakujących został przerwany innymi drobnymi elementami, które dołączyły do nich w powietrzu. Łowca rozpoznał ostrza, którymi posługiwał się Ristoff. Zataczały łuki w powietrzu szatkując ptaszydła oraz owady chowając się gdzieś nad dachem.
- Dobra! Ściągajcie te wodze! - dotarło do uszu łowcy. Wraz z Dizim złapali za wodze. Karzeł otrząsnął się z szoku i wspólnie , pod kierownictwem woźnicy, udało się wymusić zatrzymanie się na jatakach. Czarne, szkieletowate ptaki przestały podlatywać już tylko gniewnie kracząc, a po owadach nie było widać śladu. Kroki na dachu i Ristoff wyjrzał zza krawędzi. Mag kiwnął głową widząc, że łowca i woźny żyją i zaczął zwoływać swoje ostrza szepcząc pod nosem inkantacje. Wyglądało na to, że sytuacja została opanowana. Póki co.

Najemnik nie zamierzał tak szybko rezygnować z rannego człowieka.

- Więc, gdzie go zgubiłaś? - zapytał Karhu, bez wyrzutu w głosie, wiedząc, że niedźwiedzica przeżyła piekło, odganiając się od dziwacznych ptaków i owadów

Nie chciał, by jego śmierć poszła na marne, kimkolwiek był. Ostatecznie, mógł mieć wartościowe informacje na temat niebezpieczeństwa, które kryło się opodal. Gveir nie chciał, by to, co wiedział, przeszło bez echa, razem z nim do Toni.

Zamierzał poszukać rannego i wrócić po śladach w stronę wozu, który zapewne nie miał odjechać zbyt daleko.

Skoro warg był już przy rycerzu, ten mógł dokonać taktycznego odwrotu. Uderzył dłonią w hełm opruszając śnieg z wizjera. Rozejrzał się zdezorientowany dookoła i skoncentrował wzrok na Rybożerze. Dosiadł go i spiął jego boki, by oddalić się z tego piekła.

- Jesteś cały? - Zapytał Esmond, pomagając obolałemu karłowi. Ściągnął wodze, spowalniając zwierzęta, tak by pozostali mogli ich dogonić.

Karhu ryknęła z irytacją i wyhamowała. Zaczęła biec w drugą stronę. Wybiegli z powrotem poza drzewa. Pojedyncze uderzenia mieczem, czasem strącenie dłonią wystarczało już aby odgonić napastników. Gweir widział leżące na śniegu martwe ciałka ptaków oraz truchełka owadów. W pewnym momencie Karhu zatrzymałą się i wsadziłą nos w śnieg. Zaczęłą węszyć, aż nalazła śnie, w którym został wydrążony tunel.
- Tam - powiedziała ewidentnie już nie mając siły się przejmować tym czy ranny usłyszy.

Rycerz pognał przed siebie na wargu wgłąb alei. Podczas cwału zaczął coraz słyszeć uderzenia o swoją zbroję, także przez wizjer jakby się przejaśniło. Rybożer zwolnił samemu zauważając, że ptaszydła przestały atakować. Warg zaczął się rozglądać.
- One, one siedzą na gałęziach. Patrzą się. Nie podoba mi się tutaj. - jęknął cicho. Wozu nie było jeszcze widać. Z tyłu też już nie było widać początku alei drzew. Oczywiście wciąż było widać pola i pewnie spokojnie Rybożer mógł na nie wejść, ale wóz zdecydowanie pojechał drogą. Świadczyły o tym ślady.

Dizi podziękował Esmondowi kiwnięciem głowy. Jataki posłusznie się zatrzymały. Aleja drzew ciągnęła się przed nimi i za nimi. Ptaki siedziały na gałęziach na powrót tylko się przyglądając swoimi pustymi oczodołami. Ristoff zsunął się z dachu na ziemię.
- Wybacz, że tak długo, ale gdy szarpnęło wozem wszystko wewnątrz się zakotłowało. Razem z nami. Musiało mnie zamroczyć. - mag jakby chcąc udowodnić swoje słowa zaczął masować swój prawy nadgarstek. - Trzeba poczekać na resztę. Trzeba tutaj wszystko ogarnąć… i musimy być ostrożni.
Zapanowała cisza, której nie przerywało nawet krakanie.

Gveir pochwycił leżącego człowieka i spytał raz jeszcze:

- Żyjesz, czy zdążyłeś już umrzeć? - najmnik podniósł krzaczastą brew. - Jeśli żyjesz, idziesz ze mną. Jeśli zaś umarłeś, obawiam się, że zostawiam cię tutaj - dodał z przekąsem.

Zamierzał sprawdzić, czy człowiek żył, a jeśli rzeczywiście tak było - zabrać go ze sobą w stronę wozu. W przeciwnym wypadku pozostało przeszukanie trupa i powrót do karawany.

Utopiec nie odpowiedział wargowi. Poklepał go po karku rozglądając się dookoła. Spojrzenie utkwił w ptakach siedzących na gałęziach. Przestał o nich myśleć jako o elemencie zasadzki.
- Jakby pilnowały tamtego miejsca… - mruknął do siebie - I skąd te owady?
Nie sposób było nie pomyśleć o tym, jak o wejściu między młot i kowadło. Może i przez przypadek znaleźli się w centrum jakiejś walki.
Szukał spojrzeniem Gveira. Nie zamierzał stąd odjeżdżać bez towarzysza.

Łowca wstał na wozie, oglądając się na pozostawione w tyle zwierzęta. Zdawało się że opuścili ich terytorium.
- Czym były te owady? - Zapytał, masując obolały bok- nie widziałem wcześniej tego gatunku.

- Żyję… - odezwał się człowiek z wnętrza śniegu. - Prosze tylko mną nie targajcie Panie. Sam wyjdę.

Rzeczywiście po dłuższej chwili, pełnej zniecierpliwienia Karhu, mężczyzna wyczołgał się spod śniegu. Wyglądał na bledszego niż wcześniej, a strzały nie sterczały mu z pleców. Jakby bojąc się, człowiek od razu pokazał ułamane promienie w swoim ręku. Odrzucił je na bok i niepewnie wstał. Uniósł ręce do góry.
- Pójdę z wami, pójdę. Tylko nie krzywdźcie już.

Jak powiedział, tak zrobił. Usadowił się już samemu na Karhu za najemnikiem i mogli odnaleźć resztę. Jadąc zauważyli rycerza po dłuższym czasie. Poruszał się wolno, a jego zbroja była dużo bardziej porysowana niż wcześniej. Sam warg prezentował się teraz podobnie co niedźwiedzica. Zmierzwione futro, okrwawione i zmrożone. Ewidentnie oni ucierpieli najbardziej.

Utopiec mógł w końcu się lepiej przyjrzeć uratowanemu. Spod ośnieżonego szalika i czapki wystawał blady opiegowany nos i przestraszone, zielone oczy. Był okutany w luźne, ale wyglądające ciepło szaty. Póki co nie odzywał się nie pytany.

***

- One... niech się upewnię - sapnął Ristoff wracając do wnętrza mijając się z Izabelą, która evidentnie tez nieco ucierpiała. Z niezadowolona miną podeszła na przód wozu i przez moment w milczeniu patrzyła jak karzeł kuśtykając podchodzi do jataków.
- Muroki - mruknęła patrząc na ptaki - Obserwatorzy dla istot za kurtyną. Tak przynajmniej powiadają. Ech. Wszystko w porządku? - zapytała przenosząc spojrzenie swoich dwukolorowych oczu na łowcę.
Nim ten zdołał odpowiedzieć Ristoff powrócił z księgą, którą wertował.
- Tak, mam. Insect Sideris potocznie zwany Mroźnicą. Agresywne, ale zazwyczaj nie atakują ludzi. Wkuwają jad, który zamraża ofiarę. Potem go pożerają rozkruszając zamrożoną tkankę swoimi szczypcami... hmm... Musiały być wygłodzone. Nie widzę powodu, czemu miałyby tak po prostu podlecieć do wozu. Mniejsza idę robić pożądki, bo wszystko się poprzewracało.

Izabela wykazała zainteresowanie ranami łowcy pomagając mu dość do siebie. Widać jakieś podstawowe elementy leczenia przechodził każdy mag. Minęło jeszcze trochę czasu nim pozostała dwójka dołączyła. Okazało się, że nie jechali sami. Na grzbiecie niedźwiedzicy poza Gveirem siedział blady mężczyzna mocno okutany w szaty.
- Kto to? - zapytał ostro mag.
 
Asderuki jest offline