Dycha uśmiechnął się ciepło, pokiwał głową z uznaniem i gdyby mógł pewnie pogładziłby się jeszcze po brzuszku. Albo dodał jakieś inne demonstracje zadowolenia. Ale nie dodał, bo ręce miał zajęte łukiem i dyndającym przy siodle kołczanem.
Był zadowolony, to prawda. Kuferek bardzo mu się podobał, atrakcyjnie ociężały kusił chroboczącą złotówkowo zawartością i aż prosił się o przytulaska.
Ale jak to w porządnym biznesie - każdy każdego chciał oszwabić i nawet jak spotkać się w pół drogi to w to większe-mniejsze pół, bardziej to twoje niż to moje. Trzeba zatem było, zapewniając o handlowym fair play, czaić się jednocześnie na nieuczciwość. Z łukiem na przykład. Nawet jeśli trzymanym tak od niechcenia i tak bez groźby, luźno, z szacunkiem. Tak jak bez groźby i z szacunkiem Chlodvardczyk strategicznie zaczajał swoich zbirów w lesie dookoła. - Panie Chlodvardczyk. - Dycha skłonił się grzecznie nie schodząc z konia, takie maksimum manier, kiedy maniery w deficycie. - Mamy tu parę podjezdków, puste saki, proszę niech im pana koledzy nasypią w te wory. A kolega tu od nas sprawdzi, czy tam aby nie będzie zwierzakom za ciężko, czy to się torba zaraz nie urwie na wyboju. - A tu. - Łucznik skinął na dziewczynę. - Księżniczka jest cała jedna, nic nie trzeba przesypywać, sztuk jeden, towar w komplecie. Także wymieńmy się tak jeden-jeden, bo to nam się potem okaże, że panowie sobie pojedziecie, a my zostaniemy z kufrem w lesie i dawaj to gramolić gdzieś, klucz się złamie, zgubi, wiadomo jak bywa. Spakujmy się zatem, a lady tu zaczeka, cały czas na widoku, bezpieczna, raz-dwa, gotowa do podróży. |