Hanohano i Peleki, o dziwo, ustąpili. Wspólnie ustalono, że w kierunku Wzgórza wyruszą następnego dnia, kiedy Zahija odzyska swą moc, a pozostali nieco odpoczną po wyczerpującej walce. Jak na razie, bohaterowie urządzili sobie lokum w domu, do którego została przytaszczona Zahija. Teraz nikomu już nie był potrzebny. Młodzieniec, który pomógł wiedźmie przeniósł się do ciotki, która podobnie jak on, straciła wszystkich bliskich.
Gdy pogrzeb i palenie martwych dobiegły końca, ludzie zaczęli zabierać się za organizowanie sobie na nowo życia. Nie było to łatwe. Większość zdecydowała, że w Hazalah nic dobrego się już wydarzyć nie może i zaczęła przygotowania do przeprowadzki do większego, dającego więcej możliwości Vazikh. Te kilka osób, które postanowiło pozostać, a był wśród nich starzec, który wcześniej rozmawiał z czarownicą, sprzątało i porządkowało świątynię i przyległe do niej domy, aby usunąć krwawe pozostałości bitwy. Po południu wszyscy zgromadzili się i przyszli do domu awanturników niosąc kilka koszów wypełnionych jedzeniem i podarkami.
-
Wieleście dla nas zrobili- powiedział, najwidoczniej wybrany na przywódcę starzec. -
Stanęliście w naszej obronie, mimo żeśmy dla Was obcy ludzie. Nic cennego nie mamy, więc przyjmijcie chociaż to. Jest tu nieco jedzenia, boście pewnie głodni i spragnieni. Są też niewielkie podarki. Po prawdzie pochodzą od naszych zmarłych, im już potrzebne nie będą. Jego też wziąć możecie - wskazał na wciąż oniemiałego, ogłupiałego szaleńca, który stał z boku. -
Może wymusicie na nim, żeby Was zaprowadził do Wzgórza. Chociaż droga prosta. Wciąż w tamtym kierunku pojedziecie - wskazał ręką. - Kurhan Władcy Jeźdźców powinniście po dwóch godzinach dostrzec. Nie sposób nie zauważyć...
Następnego ranka opuszczali wieś Hazalah ku wschodowi. W tym samym czasie niewielka karawana uchodźców kierowała się do Vazikh. Ostatnie pasma dymu ze stosu pogrzebowego rozwiewały się w porannym wietrze. Step szumiał, a Bekesh, bo tak miał na imię Yarakańczyk, milczał i tępo wpatrywał się w horyzont.
Minęło nieco więcej niż dwie godziny, gdy płaski horyzont wybrzuszył się w jednym miejscu, niemal dokładnie tam dokąd zmierzali. Wzgórze rosło z każdym krokiem i już po kilku chwilach można było dostrzec, że na smaganym wiatrem wierzchołku tego zbyt regularnego jak na dzieło sił naturalnych wzniesienia, znajduje się kilka sterczących w górę kamieni.
Gdy kawalkada znalazła się nie dalej niż trzysta kroków od kurhanu Maharija, dały się dostrzec dalsze szczegóły. U stóp wzgórza znajdowało się obozowisko. Kilkanaście koni pasło się spokojnie w trawie. Nieopodal nich stały w rzędzie namioty, pomiędzy którymi złożono paczki z zapasami i ekwipunkiem. Na widok zbliżających się jeźdźców w górę poderwało się stado stepowych wron, które z jazgotem zaczęły krążyć nad obozowiskiem. W zboczu kurhanu widniała ciemna dziura, a obok niej spora pryzma świeżej ziemi, na której spoczywały oskardy i łopaty. Poza końmi i ptakami nie widać było nikogo.
Bekesh, gdy znalazł się w pobliżu kurhanu wrzasnął dziko, spiął konia i zawrócił w stronę Hazalah, pędząc na złamanie karku. Koń nie przebiegł więcej niż stu kroków, gdy jeździec stracił nad nim kontrolę. Wierzchowiec wierzgnął i yarakańczyk spadł z siodła, znikając z oczu w wysokiej trawie.