Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-02-2018, 22:44   #186
Driada
 
Driada's Avatar
 
Reputacja: 1 Driada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputację
Państwo O'Neal, Brianna i jedna przerażona Angie


Oczywiście nakarmienia Rice nie mogło się obyć bez porcji wyrzutów i pretensji których Izzy miała już po dziurki w nosie. Tak samo jak pracy której inni nie szanowali, olewania tego o co prosi i zgarniania niezadowolenia za rzeczy jakich nie popełniła, ale popełnił ktoś inny, a że akurat tylko ona wykazywała jakiekolwiek zainteresowanie tematem jeńca, wyszło jak wyszło. Co najwyżej potem znowu ktoś będzie ją klepał po ramieniu i mówił że sobie radzi. Gówno prawda.

- Jeżeli cię wypuścimy po wyjściu z piwnicy ktoś cię zastrzeli. Będziesz uciekać... ktoś cię zastrzeli - zły nastrój i rozdrażnienie lekarki przełożyło się na to, że nie miała ochoty bawić się w owijanie w bawełnę - Ten koleś który cię ugryzł, sprzedał ci wirusa. Jesteś nosicielem tego paskudztwa, które zmienia ludzi w maszyny do zabijania. Masz je we krwi i pewnie ślinie, sprawdzałam pod mikroskopem. Nie zmienisz się, pozostaniesz w pełni świadoma i powierzchownie na razie nie będzie widać objawów choroby - dopowiedziała żeby dać dziewczynie jakikolwiek pozytyw - Ale jakikolwiek kontakt z tobą jest niebezpieczny. Spółkowanie fizyczne to wyrok śmierci. Tych dwóch zastrzelonych przez Angie też by się zmieniło. Tu jesteś bezpieczna, póki siedzisz zamknięta. W okolicy jest transporter gdzie może być szczepionka. Zordon i jego ludzie będą po nią niedługo jechać. Dostaniesz ją, usunie wirusa i wyjdziesz stąd zdrowa. A wtedy nikt cię nie zabije. Ani ty nikogo nie zabijesz.

Azjatka popatrzyła w górę na stojącą nad nią lekarkę. Patrzyła z niedowierzaniem co jakiś czas zerkając na jej męża jakby on miał jakoś zweryfikować to co mówi. Rice wydawała się przyjmować to z niedowierzaniem a nawet być w szoku na te wszystkie informacje jakimi zasypała ją stojąca naprzeciw brunetka. Jej mąż jednak wsparł ją kiwając do tego twierdząco głową choć sam póki co nie wcinał się w rozmowę.
- No co ty mówisz? Tu nikt do nikogo nie strzela. Tylko ta blond wariatka w moim domu. I nie mam żadnego cholernego wirusa! Nic mi nie jest! Jestem zdrowa! Czuję się dobrze! Coś sobie wymyśliliście i teraz sprzedajecie ten kit dookoła! - skrępowana Azjatka ze złością uderzyła nogami w podłogę i potrząsnęła głową przez co czarne włosy wzburzyły jej się i nadały bardziej dzikiego i rozczochranego wyglądu.

- Naprawdę nikt do nikogo nie strzela? - Izzy zrobiła zdziwioną minę - Od kiedy? Bo na pewno nie od chwili gdy ludzie zaczęli się na siebie rzucać i chcieć zeżreć żywcem. Były już trzy przypadki, widzieliśmy jeden tutaj. W piwnicy. Lou też, Mike i inni z tego lokalu. Nie jesteś zdrowa, ani nie irytująca. A mnie skończyła się cierpliwość. Chcesz zobaczyć pod mikroskopem jak bardzo zdrowa jesteś? O ile będziesz wiedziała na co patrzysz. W co wątpię - prychnęła - Masz dwa wyjścia. Albo z nami współpracujesz, albo to kończymy. Twój wybór.

Azjatka przestała się rzucać i patrzyła z głową uniesioną do góry na stojącą przed nią lekarkę. Milczała trawiąc co ta właśnie powiedziała.
- Bardzo sprytne. I pewnie ty jedna umiesz wskazać kto ma syfa a kto nie co? I wskazujesz sobie i reszta ma uwierzyć bo i tak nikt nie zna się na tym co tu kit wciskasz. - powiedziała w końcu z goryczą i stłumioną złością. Przestała jednak szarpać się i spojrzała gdzieś w bok. - Nic mi nie jest. Czuję się dobrze. - powtórzyła uparcie ale widocznie zdawała sobie sprawę, że ma słabą pozycję do stawiania warunków. Robert wciąż klęcząc przed nią odwrócił się w stronę żony i posłał jej pytające spojrzenie.

- Nie moja wina że zamiast się puszczać wolałam zadbać o swoją edukację. To wciąż wolny kraj, a my mamy możliwość kierowania naszym życiem na tyle, na ile chcemy - wzruszyła ramionami, udając że nie widzi miny Roberta. Odetchnęła i podjęła inny wątek - Wiesz gdzie znaleźć kogoś kto też umie rozpoznać syfa pod mikroskopem i go wyleczyć to mów śmiało. Przyda się pomoc, bo ciężko to ogarniać w pojedynkę. I jak na razie to bardzo drogi kit. Dla mnie. Wypożyczenie i zastaw mikroskopu pokrywam do tej pory z własnej kieszeni. Poświęcam swój czas i siły żeby go badać, a nikt mi nie płaci. Powinnam wyjechać już wczoraj razem z rodziną, ale stoję tu i rozmawiam z tobą. Gdybym chciała ci coś zrobić już dostałabyś kulkę w łeb, a twoje ciało trafiłoby do beczki z kwasem. Ale masz szansę z tego wyjść, a ja nie mam zwyczaju zabijać bez potrzeby. Każdy zasługuje na szansę, a życie trzeba szanować. Zjesz sama, czy mamy cię karmić? Możemy rozkuć ci ręce, ale jeden głupi ruch i kończymy ten cyrk. Nie zamierzam ryzykować zdrowiem i życiem męża i swoim dla kogoś, kto najwidoczniej nie szanuje swojego.

- Zjem sama.
- odpowiedziała w końcu Rice podnosząc głowę by znowu spojrzeć na przybyłą dwójkę. Robert więc podszedł do niej i rozkuł jej nadgarstki. Dziewczyna w naturalnym odruchy zaczęła od roztarcia zmęczonych nadgarstków. Robert cofnął się trochę trzymając kajdanki w dłoniach a w zamian podsunął ku Azjatce przyniesione śniadanie. Dziewczyna wydawała się chwilę zwłóczyć czy jeść czy nie jakby się obawiała podstępu ale gdy wzięła pierwszego gryza poszło już szybko. Widocznie musiała być całkiem mocno głodna.
- Ja tam wiem tyle, że wpadli do mnie do domu obcy ludzie z bronią, rozwalili dwójkę moich stałych klientów a potem przywieźli mnie tutaj i zamkneli w piwnicy u Lou. - powiedziała przegryzając kolejne kęsy gdy przedstawiła swój punkt widzenia patrząc na dwójkę przybyszy. Odgarnęła sobie spadające na twarz włosy i samą twarz też przetarła rękawem. Przez co od razu zaczęła wyglądać w bardziej cywilizowany sposób. Wyglądało na to, że obie strony mają trudności ze zrozumieniem trudności i punktu widzenia tej drugiej. Azjatka dłuższą chwilę nie odzywała się skupiona na jedzeniu śniadania.
- U khainitów podobno ktoś jest. Jakiś profesorek czy co. Może on coś się zna. - powiedziała w końcu gdy zbliżała się do końca jedzenia śniadania. - Do kibla mi się chcę. Dacie mi pójść? - zapytała podnosząc znowu głowę do góry i patrząc na dwójkę rozmówców.

- Przedwczoraj wieczorem pojawił się dziwny wirus, nie wiemy do końca co to jest. Zachowuje się jak wścieklizna, ale ktoś przy nim grzebał. Nie jest naturalny, a jak nie jest naturalny… może być z północy, tam gdzie Stalowe Piekło. Zmienia ludzi, stają się śmiertelnie groźni. Silni, odporni na ból i ciężcy do zatrzymania. Jednemu odstrzelono ćwierć czaszki i nadal atakował. Innemu przestrzelono kolano co nie przeszkadzało mu w dalszym atakowaniu. Widzieliśmy tutaj w piwnicy obok jak inny dostał toporem w łeb. Rozłupano mu czaszkę, a on nadal walczył. Instynktownie, jak zwierzę. - lekarka oparła się plecami o ścianę, odwzajemniając mało przychylne spojrzenie Azjatki - Zarażeni tracą rozum, zostają im najprostsze odruchy takie jak konieczność jedzenia. No i agresja. Zmiany są drastyczne i nieodwracalne. Wirus niszczy mózg, tego się nie da naprawić, a nie wiemy jeszcze jak z tym walczyć. Na razie możemy kontrolować swój stan i tyle. Sprawdzać czy coś mamy, lub nie. Ty już powinnaś zapaść w letarg, a twoje tkanki zacząć się częściowo rozkładać. Ale tu siedzisz. Wczoraj widziała próbkę. Twoją. Stąd powiedziałam co powiedziałam. Masz to. Ale masz też szansę przeżyć. Ten profesorek jest od Rogera? - spytała i westchnęła niechętnie, mrucząc pod nosem - świetnie…
Na część o toalecie zareagowała kiwnięciem głowy.
- Pójdziemy z tobą. Zrobisz co masz zrobić i wracasz tutaj. Tu nie leziesz nikomu na oczy, a to teraz najważniejsze. Nie potrzeba tu samosądów.

- I co? Ja ci wyglądam jak jakieś zwierze? Co działa instynktownie?
- zapytała Azjatka wstając na nogi. Ale po tak długim siedzeniu potrzebowała chwili by zachować równowagę. Gdy jej się udało wzruszyła ramionami. - Jak dla mnie coś tu się nie klei w tej twojej historyjce. Sama mówisz, że powinno mi już odwalić a nie odwala. - powiedziała i widocznie wciąż miała żal i urazę o te całe porwanie i przetrzymywanie w piwnicy. Rob dał znać żonie by szła pierwsza. Sam zamierzał ustawić się na końcu by mieć kłopotliwą kobietę w środku i na oku. Dziewczyna bez przeszkód przeszła przez korytarz piwnicy, schody i rozejrzała się mrużąc oczy po porannej scenerii lokalu.

- To już rano?! Trzymacie mnie od wczoraj? - jęknęła gdy po ciemnicy w piwnicy widocznie zorientowała się ile czasu mniej więcej minęło. Lou za baru obserwował tą mini procesję ale nie odzywał się. Reszta gości nawet jak rzuciła okiem to pewnie całość rzucała się w oczy bo skojarzenia z eskortowaniem kobiety pośrodku były dość naturalne. Ale znowu nikt póki co się nie wtrącał. Tak doszli aż do toalet na zapleczu lokalu.

Azjatka dała się zaprowadzić ale wnętrze to była zwykła klitka na jedną osobę. Zostawało albo ją w niej zamknąć albo zostawić drzwi otwarte. Dziewczyna weszła do środka i odwróciła się do swojej eskorty.
- I co? Dacie mi chwilę spokoju? - zapytała patrząc na nich.

- Nie wydaje mi się, żeby gapie ci w czymkolwiek przeszkadzali - O’Neal pokręciła głową na znak niezgody. Nie było możliwości żeby zostawić czarnowłosą samą i niezwiązaną nawet na 10 sekund - Rób co masz zrobić, masz dwie minuty. Max. A nieścisłości mojej historyjki mogłabym prosto wyjaśnić gdybyś znała różnice między HIV a AIDS - prychnęła ale podjęła się próby wyjaśnienia - Masz łagodną, uśpioną wersję choroby. Takie jajko. Ale to jajko w końcu pęknie, a tobie odbije. Każdy kto będzie miał z tobą kontakt zarazi się i też zachoruje. Ale u niego nie będzie tak łagodnie jak na razie u ciebie. Może to kwestia grupy krwi, pospiesz się.

- Mnie gapie nie przeszkadzają.
- zgodziła się Azjatka wzruszając obojętnie ramionami. Bez żenady ściągnęła jakieś dresowe spodnie na dół i usiadła na sedesie. Wpatrywała się w ścianę naprzeciw siebie która była tak blisko, że zaczęła skrobać po niej paznokciem. - A może jestem serum? Widziałam kiedyś taki film. Koleś miał syfa ale specjalnego więc był kluczem do szczepionki. Może ja też tak mam? - zapytała podnosząc w końcu głowę na czekającą przed drzwiami lekarkę. Rob sobie darował obserwację załatwiania się kobiety i oparł się plecami o ścianę tuż obok otwartych drzwi i czekał z ramionami skrzyżowanymi na piersiach.

- Może masz - brunetka zgodziła się, przekładając kosmyk włosów za ucho i gapiąc się na Azjatkę bez zażenowania, chociaż skupiała wzrok na jej twarzy - Chciałabym aby tak było - dodał ciszej, bardzo zmęczonym tonem i cichutko westchnęła - Czekamy na Zordona, tego Pazura. Mamy cynk o miejscu gdzie może być szczepionka lub przepis na nią, ale to w dorzeczu, a jest powódź. Do wieczora się zejdzie. Wytrzymasz tam na dole?

- A jakie mam wyjście jak mnie i tak tam zamkniecie?
- czarnowłosa dziewczyna sięgnęła po rolkę papieru i wstała by go użyć. Wydawała się spokojna i zrezygnowana w starciu z taką sytuacją a jednak wciąż Izzy wyczuwała w niej żal, złość i rozgoryczenie. Sięgnęła po wiadro obok sedesu służące do spłukiwania nieczystości a gdy przebrnęła przez ten etap skorzystała z mniejszej miski robiącej obecnie za coś w rodzaju kranu i zlewu by umyć ręce.
- I co to za Zordon? - zapytała wychodząc z ubikacji i wracając na korytarz.

- Ktoś, kto zobowiązał się pomóc - O’Neal odeszła na bok, pozwalając aby Rice przeszła, a gdy to zrobiła, zajęła miejsce na przodzie pochodu jak poprzednio - Możesz próbować uciekać, ale wyjeżdżając stąd będziemy musieli powiedzieć Lou co jest grane. Na razie nie wie.

Dziewczyna nie zareagowała jakoś specjalnie na te słowa lekarki. Dalsza procesja odbyła się znowu bez większych trudności. Przeszli przez korytarz gospodarczy, salę główną, schody do piwnicy, korytarz w piwnicy w końcu znowu wrócili do tej z której wyszli przed paroma minutami. Azjatka nawet sama siadła i nie stawiała oporu gdy Rob znowu ją skuł do tej samej rury co poprzednio. Odezwała się dopiero gdy sięgnął po knebel.
- Nie no naprawdę? To jest zabawne na jeden numerek a nie by w tym całymi dniami siedzieć. - zaprotestowała i spojrzała krytycznie na knebel, Roba a w końcu na Izzy. Rob zawahał się i w końcu też spojrzał na nią pytająco.

- A czy my wyglądamy jakbyśmy się dobrze bawili? - lekarka zmrużyła oczy, a ból głowy zaatakował gdzieś za uszami. Dała mężowi znak aby kontynuował - Jeżeli jednak się zmienisz lepiej abyś miała zatkane usta.

Azjatka prychnęła ze złością ale widząc, że Rob zbliża się do niej z kneblem w końcu z ponurą miną otworzyła usta by mógł jej go w nie włożyć. Nawet pochyliła głowę by mógł jej łatwiej go zapiąć. No i już. Robert wstał i robota wydawała się zakończona. Rice znowu siedziała przykuta do rury w piwnicy i zakneblowana. Zostawało ją zamknąć i zająć się czym innym.

- Sprawdź jeszcze czy nie zabrała czegoś z kibla, albo po drodze. - skoro już lekarka miała robić za kata, postanowiła w pełni wykonać to zadanie - Albo sztućców ze śniadania. Spinki do włosów lub czegokolwiek, czym da radę otworzyć kajdanki. Poświecę.

Mąż skinął głową w kapturze i wrócił do Rice. Przeszukał jej spodnie co ta jak na kobietę przyjęła to całkiem spokojnie. W kieszeniach były jakieś paprochy a te pan O’Neal wyrzucił na podłogę poza zasięg kończyn kobiety. W cienkiej, dresowej bluzie były tylko boczne kieszenie i tam znalezisko było podobne. Dłonie mężczyzny zawędrowały w końcu do głowy Azjatki i tam rzeczywiście znalazł jakieś spinki. Ale te pewnie musiała mieć już wcześniej w domu. W każdym razie zabrał je ze sobą i wyglądało, że więcej rzeczy do sprawdzania nie ma.

- To nic osobistego - brunetka cofnęła się pod drzwi, czekając aż łowca do niej dołączy - Wytrzymaj do wieczora i nie rób nic głupiego. Będziemy daleko i jak coś się odwali nie będziemy w stanie cię ochronić.

Skrępowana, uwiązana i zakneblowana kobieta oczywiście nie mogła odpowiedzieć. Na pewno nie słowami. Posłała państwu O’Neal jednak dość ironiczne spojrzenie słysząc co mówi lekarka. Robert w końcu zamknął drzwi od piwnicy i zaczął zamykać kłódkę.

- Wracamy na górę, pakujemy rzeczy i przygotowujemy się do przeprawy na drugi brzeg - lekarka poczekała aż zamkną się drzwi i powiedziała cicho, spoglądając wgłąb korytarza tam gdzie schody - Poczekamy aż tamci wrócą i spadamy. Miałeś wczoraj rację, tylko ja jak ta idiotka próbowałam… - sapnęła zła, zakładając ramiona na piersi i powoli idąc do wyjścia z piwnicy - Powinniśmy wyjechać już wczoraj, ale to jeszcze do nadrobienia. Oddamy mikroskop, zabierzemy karabin i łódź od Lou. Taka była umowa, piwnicę ma posprzątaną, ciało poćwiartowane i rozpuszczone. Przeprawimy się na drugi brzeg i znajdziemy samochód, a jak ktoś będzie atakował… zabijemy go. Jedziemy do domu.

Głowa w kapturze pokiwała na znak zgody.
- Brzmi sensownie. - wrócili z powrotem do sali głównej a po drodze mąż objął żonę opiekuńczym gestem. - Zobaczysz, wszystko będzie dobrze. - uśmiechnął się na koniec gdy wrócili do tej części sali z większością gości.

- Miej przy sobie zawsze broń, strzelasz o wiele lepiej ode mnie. Nie jesteś też ślepy w terenie. Potrzebujemy zapasów. Suchy prowiant… i uzupełnić manierki. Gdzieś tu jest podobno studnia, sprawdzimy jak wygląda. I ten cholerny kot dla Maggie. Obiecaliśmy jej. - z ulgą przyjęła dotyk, samej obejmując go jak tonący brzytwę - Coś jeszcze? O czym zapomniałam?

- Trzeba powiedzieć reszcie, że z nimi nie jedziemy. Prowiant i woda chyba powinien Lou coś znaleźć. Mikroskop i karabin ty byłaś więc ty musisz tam iść. Więc albo idziemy tam razem… No. Pójdziemy tam razem. Tego kota chyba da się wyłudzić. Jak nie to jej jakiegoś znajdę po drodze. Znaczy się jeszcze trochę spędzimy czasu w tym uroczym miejscu.
- podsumował pan O’Neal przyjmując ze swobodną rezerwą te wszystkie problemy jakie na nich dopiero czekały i te których się spodziewali i te o których jeszcze nie mieli pojęcia a na pewno jakieś wyjdą. Jak zawsze.

- Mówiłeś że w nocy słyszałeś krzyki. - brunetka zmieniła nagle temat - Daleko i na długo przed świtem?

- Hmm…
- facet z blizną na policzku i chroniącym twarz kapturze zamyślił się na chwilę. - Trochę padało w nocy. Taka mżawka. - powiedział w pierwszej chwili odpowiadając całkiem co innego. - Środek nocy, sporo przed świtem ale nie wiem dokładnie ile. A daleko… - znów zamilkł gdy w pamięci szacował odległość od usłyszanych nocą hałasów. - Pewnie z parę domów dalej. Nic tak by dojrzeć zaraz za oknem. - odpowiedział gdy się nad tym zastanowił chwilę. - A czemu pytasz? - spojrzał z zaciekawieniem na stojącą obok żonę. Przy okazji dostrzegli jedzącą śniadanie Briannę. Ze znajomych od wczoraj twarzy była też Vex i Roger choć każde z tej trójki siedziało gdzie indziej.

Nagle drzwi do sali skrzypnęły i otworzyły się z impetem, stukając o ścianę, a do środka wparowała blondynka z karabinem. Wpadła biegiem, zdyszana i zaczerwieniona od wysiłku, z mokrą sukienką i rozczochranymi włosami. Oczy miała spuchnięte i załzawione, siorbała też nosem, rozglądając się w panice po ludziach przy stołach. Wreszcie wypatrzyła kogo szukała, z piskiem lecąc prosto do stolika z panią doktur i panem z blizną. Bez słowa wpadła na tą pierwszą, obejmując trzęsącymi się ramionami i chowając twarz gdzieś pod jej pachą.

Lekarka nie zdążyła odpowiedzieć mężowi. Zamieszanie przy drzwiach odwróciło uwagę od planów i dalszych pytań. Kobieta stęknęła, cofnęło ją też do tyłu, gdy blond nastolatka wpadła na nią, kleszcząc w uścisku. Odruchowo też ją objęła, przyciskając mocno i gładząc po włosach. Złość i zły humor musiały odejść na dalszy plan. Coś się stało i nie potrzeba było geniusza żeby domyślić się, że chodzi o coś złego.
- Już Aniołku, już dobrze... - powiedziała łagodnie, kołysząc nastolatką delikatnie. Na usta cisnęło się jej pytanie czy ktoś ją ugryzł, a może ranił. Zadała jednak inne - Gdzie twój wujek? - to było najważniejsze. Dziwna rodzina wydawała się Izzy nierozłączna.

Do grupki podeszła Brianna trzymająca parujący kubek kawy.
- Dzień dobry - głos kobiety miał brzmieć z założenia optymistycznie chociaż spojrzenie jakim obrzuciła lekarkę i blondynkę było nieco zachmurzone.
- Co się dzieje? - spytała cicho próbując ogarnąć jakie wielkie nieszczęście się stało dziewczynie.

- Wujek… on tam został. U rodziców Jane. Jej mama… ona się wściekła, ale… nie… nie mogliśmy jej. Nie mogłam jej... - Angie jąkała się i kręciła głową, zacinając się co chwila. Wyprostowała plecy żeby spojrzeć wyższej kobiecie w twarz i siorbnęła nosem, mówiąc dalej nawet mimo trzęsącej się szczęki - Związaliśmy ją… wujek pilnuje. Prosił… żeby. Żeby pani przyszła. Zobaczyła. Proszę, musimy iść. On tam jest sam - potrząsnęła większą kobietą robiąc błagalną minę - Kazał… mi tu przyjść. Po… po panią… i nie… nie ma mnie tam. Nie ma kto… go bezpieczyć. Proszę… chodźmy.

Jasnowłosa parka jak widać miała magiczną właściwość przyciągania kłopotów gdziekolwiek się nie pojawiała. Izzy spojrzała na Roba ponad dziewczęcą głową, posyłając mu zmęczony wzrok. Mieli się zbierać, załatwić zapasy i jechać w swoją stronę… marzenia ściętej głowy.
- Spokojnie Aniołku, zaraz pójdziemy - zwróciła się do nastolatki uśmiechając się bez złości. Jak niby mieli ją zostawić w potrzebie? Już nawet nie chodziło o jej opiekuna, tylko o nią - Zaatakowała was… mama Jane, tak? Jest zarażona. Związaliście ją i Zordon został na straży. Ugryzła was? Albo kogoś jeszcze? Musimy wiedzieć żeby móc się przygotować. Rob kochanie, spytasz Lou czy rzuci okiem na Maggie? - zwróciła się do męża, a potem do niskiej tropicielki - Bri… masz plany na poranek?

- W zasadzie …
- brunetka spojrzała na trzymaną kawę a potem na Angie - … dajcie mi kilka minut co? Zbiorę graty.
Brianna jakoś domyśliła się co nastąpi już całkiem niedługo.
- Będzie dobrze młoda. Nie martw się. - mruknęła ku dziewczynie.

Angie popatrzyła na panią która znała króla żelków i pokiwała głową, przełykając coś gorzkiego z buzi.
- Nie martwować? - znowu pociągnęła nosem i uciekła wzrokiem na dół. Więc tak się czuł wujek jak robiła coś czego nie powinna, albo znikała bez słowa żeby się zapodziać gdzieś. Okropne uczucie, takie smutne i bolące - Nie mogę. Ktoś… musi się martwować. O niego, bo on się zawsze martwuje, ale nie o siebie. Mam tylko j-jego - zatrzęsła się i doburczała do desek w podłodze - Bo wstaliśmy rano… znaczy niedawno. I zeszliśmy do pani mamy Jamesa i Jacka… ja zeszłam, bo wujek tam już był. I mieliśmy jedzenie. Śniadanie. A rodzice Jane… znowu hałasowali i tłukowali rzeczy, a im mówiłam żeby… żeby tego nie robili, bo Jane się boi. Ma kubek z Bambim, takim jelonkiem. Martwuje że go jej potłuką jak się kłócą, to go chowa. I ucieka… to poszłam do nich, z wujkiem… a tam wściekniętą panią dusił pan tata. Podrapała go. Wujek kazał go nie dotykać. Możemy bardzo zaraz iść? Za te parę minutów?

- Dzięki Bri
- lekarka nawet nie próbowała ukryć ulgi. Dobrze było mieć sprawdzonych ludzi za plecami. Na resztę rewelacji zareagowała skrzywieniem brwi. Nie mogło być zbyt prosto.
- Wezmę mikroskop - mruknęła już czując jak nieprzyjemnie będzie się go niosło. Dobrze, że miała Roba.

- Tak. Lecimy jak tylko złapię graty. - Brianna rzuciła te słowa mijając wszystkich. Pognała ile miała siły w nogach podchlipując nieco kawy by nie rozlać.
Na górze postawiła kubek pod drzwiami ‘trójki’ i załomotała tak jakby się paliło. Nie miała czasu na subtelności.
 
Driada jest offline