Jeszcze przed wyruszeniem na wyprawę do kopalni, Lothar dowiedział się, że do napadów dochodzi tylko nocami. Zdażają się mniej więcej co dwie, trzy noce i jak do tej pory zniszczone zostały farmy, które leżały najbliżej Czarnych Szczytów.
Czterech krasnoludzkich, prezentujących marny poziom wokalny górników zostało na rozdrożu. Od razu powędrowali pod rosnące w pobliżu drogi drzewa, aby skryć się przed mżawką, zrzucili plecaki i zabrali się do nabijania fajek, czemu towarzyszyły przekleństwa i złorzeczenia, bo tytoń im zamókł. Gdy w końcu poradzili sobie z paleniem, przyszła pora na picie. Ale tego Lothar i kompania nie widzieli, bo poszli w kierunku wyznaczonym przez unoszący się w górę dym.
Niewielka farma, składająca się z kilku drewnianych budynków stojących wokół podwórca i otoczonych niską palisadą była częściowo spalona. Całkowitego zniszczenia uniknęła tylko dlatego, że warunki pogodowe nie sprzyjały rozprzestrzenianiu się ognia. W bramie leżało ciało jakiegoś mężczyzny, który zginął od ciosu włócznią. Między budynkami było jeszcze pięć ciał - trzy z nich miały obrażenia od cięć i pchnięć, a dwa zostały naszpikowane strzałami.
Poza strzałami, które swoim wykonaniem daleko ustępowały tym produkowanym przez ludzkich rzemieślników, w dopalających się ruinach Bernhardt znalazł miecz.
Co ciekawe, miecz znajdował się przy kolejnych zwłokach. Trup był spalony i sądząc ze wzrostu i budowy musiał należeć do jakiegoś dziecka.