I rzucił się na najbliższego, a tym okazał się być szalony kapłan. Złapał go więc, ramionami swymi oplatając starca. Nic jeszcze nie zdążył zrobić, kiedy powietrze z sykiem wydobyło się z kleszego gardła, a wtórował mu krzyk. To był ból. Bełt Jaksy minął pląsające w powietrzu maleństwo, tknął brzuch mężczyzny, a że ten okazał się być chudzielcem - przebił go bez trudu na wylot. Nie brakowało wiele, a ostrze pocisku utkwiłoby w trzewiach Wszewłada.
Niestanka zdołała uchwycić lecące dziecko, kiedy śmiertelnie ranny i kwilący dziko kapłan szarpał się w ramionach włochatego mężczyzny. Bez skutku, siła miażdżyła każdy jego starczy protest.
Wszystko wskazywało na to, że przedstawienie dobiegło końca. Na placu boju z wyładowaną balistą stoi Jaksa, Niestanka klęczy na mroźnej ściółce z ledwo żywym dziecięciem w ramionach, a Wszewład puścił już starca, kiedy krew cieknąca z jego gęby, ciepłem swym tknęła jego ramiona. Starzec sczezł chyba, nie rusza już ni ręką ni nogą.
Jeden ze zbójców jęczy z boleści, które funduje mu tkwiący w jego ramieniu bełt. Drugi wtóruje mu, bo Ratomir ominął zgrabnie włócznię, toporzyskiem sięgając jego łokcia. Teraz potężny mężczyzna stróżuje ich obu. Trzeci kmieć, ten, który szarpał się z Wszewładem, umknął gdzieś w głąb górzyckiej puszczy, która ponuro obserwuje, milcząc, przyzwala na obojętne jej zło. No i czwarty, ciepły trup leżący nieopodal, zarżnięty przez przybyłego Ratomira.
Kto ciekawy podejdzie do słabo oświetlonej kapliczki, poplamionej dziecięcą juchą, ujrzy ze zgrozą, że brak w niej świętego posążka boskiego syna, a miast tego - łeb świni brzydko z drewna ciosany, leży wśród zasuszonych, kolorowych kwiatów.
Ratomir dopytuje co teraz dziewczyna zrobi. Tutaj, po omacku na chłodzie zajmie się cichnącym już dzieckiem, a może zdążą do Górzyc dobiec? Toć ledwo kilkaset kroków.