Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-06-2007, 23:10   #125
Markus
 
Markus's Avatar
 
Reputacja: 1 Markus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znany



Magiczna Szkatuła
Obóz „łachmaniarzy”


- Sae, myślę, że powinniśmy udać się do lasu. Być może tam jest jakaś odpowiedź na nasze pytania. A co do tego szczura i wstrętnego kanibala, wrócimy tu jeszcze po niego. Chcę wyrównać rachunki z tym plugawcem i ukrócić ten jego mroczny proceder.

Almirith popatrzył po towarzyszach, upewniając się, że nikt nie ma nic więcej do dodania, poczym ruszył w kierunku lasu. Mieszkańcy obozu obserwowali wędrowców z bezpiecznych schronień swoich lepianek. W migotliwym świetle ognisk i lamp ich twarze budziły trwogę. Wychudzone, pokryte zakrzepłą krwią i brudem, były odbiciem wszystkiego najgorszego, co mogło się przydarzyć w życiu. Jednak najgorsze były ich oczy, puste i martwe. Mówi się, że oczy są odbiciem duszy. Jeśli to prawda, to dusze tych nieszczęśników już dawno umarły. Pozbawione nadziei spojrzenia odprowadzały podróżników aż po sam skraj lasu.

Grupa szła prosto przed siebie, nawet nie wiedząc dokąd zmierza. Nikt nie podał im kierunku, ani nie wskazał drogi. Byli zdani sami na siebie. W słabym świetle lamp widzieli tylko drzewa wokoło i szlak pod nogami. Żadne z podróżników nie odezwało się i nie spojrzało za siebie, na niknące w oddali ogniska.

Atmosfera lasu była przytłaczająca. Nawet ożywione przedmioty, które tak chętnie kłóciły się ze sobą, teraz milczały. Remorant, który od śmierci Sidero całkowicie zamknął się w sobie, teraz niewiele różnił się od mieszkańców obozu. W jego oczach umarła wszelka nadzieja, a on sam zdawał się nie zauważać co się wokoło niego dzieje. Początkowo Sae próbowała jeszcze rozweselać towarzysza, ale w końcu nawet ona musiała się poddać wszechogarniającej, ponurej aurze lasu.

Grupa coraz bardziej zagłębiała się w las. Białe, bezlistne drzewa rosły coraz gęściej, a ich konary sięgały coraz wyżej. Ich gałęzie łapczywie wyciągały się w kierunku podróżników by pochwycić i zmiażdżyć w żelaznym uchwycie. A może to tylko wyobraźnia podróżników czyniła je tak drapieżnymi?

Ciemność gęstniała wokoło grupy bohaterów. Coraz częściej, tuż za granicą światła, majaczyła para czerwonych oczu, wyczekując tylko odpowiedniej okazji by rzucić się na ofiary i odebrać im każdą krople jakże cennej krwi, jaką chowają w swych ciałach. Bohaterowie już od dawna nie widzieli takiej nienawiści i pragnienia śmierci i jeszcze przez długi czas nie dane im było zobaczyć czegoś takiego ponownie.

Podróżnicy wciąż szli, coraz bardziej zmęczeni, z rosnącym strachem w sercach i narastającymi wątpliwościami. A co jeśli szaleniec kłamał? A co jeśli chciał po prostu pozbyć się zagrożenia? Dlaczego nie skorzystali z tego dziwnego kompasu? Dzięki niemu mieliby chociaż pewność, że wyprawa do lasu jest rozsądna. Niestety teraz już było za późno, żeby naprawić stare błędy i trzeba się liczyć z ich konsekwencjami. Być może nawet najgorszymi.

Kolejne parę kroków, kolejne drzewa identyczne do poprzednich i kolejne minuty bezlitośnie przechodzące z teraźniejszości w przeszłość. Sekundy, minuty, godziny- w tym miejscu czas stracił znaczenie. Tu było ważne tylko podążanie dalej i dalej. I właśnie wtedy, w chwili na pozór identycznej, jak miliony przed nią, coś się zmieniło. Gdzieś za granicą słyszalności... W miejscu, gdzie nie mogło usłyszeć go nawet najczulsze ucho... W miejscu istniejącym tylko w wyobraźni, narodził się głos... Głos przeszłości.

Wszyscy zatrzymali się, gdy do ich uszu doleciały pierwsze ciche dźwięki. Z początku niewyraźne i liczne, przypominały wściekłe bzyczenie owadów. Z każdą upływającą sekundą odgłos nabierał siły... stawał się coraz bliższy i wyraźniejszy... tysiące głosów... a każdy starał się przekrzyczeć pozostałe... każdy chciał wypłynąć na wierzch... każdy walczył o miejsce w rzeczywistości...

Niektóre cichły i ginęły, zagłuszone przez pozostałe. Inne nabierały siły i zbliżały się do przerażonych podróżników... aż w końcu wszystkie umilkły... wszystkie poza czterema.

Almirith

- A wiec jednak tu jesteś zdrajco. Po co? Chcesz, żebym wybaczył ci twoje tchórzostwo? Twoja nieudolność i zdradę przysięgi? Po co tu przybyłeś srebrny lwie... och zapomniałem, przecież ty już nim nie jesteś... już nie, zdrajco rodu, rasy i króla.

Almirith nie mógł uwierzyć własnym oczom. Tuż przed nim zmaterializowała się sylwetka Zoara. Umysł wyraźnie mówił, że to niemożliwe, że król zginął, ale oczy i uszy przeczyły temu. Widmo króla unosiło się w powietrzu parę kroków od elfiego wojownika. Oczy nieboszczyka przewrócone były w tył, tak że nie widać było źrenic, a zniszczone, półprzezroczyste ubranie zdobiły srebrne plamy, w miejscu gdzie koszule króla poplamiła jego krew.

- No dalej. Na kolana i błagaj o wybaczenie. Błagaj bym okazał ci łaskę. Przecież tego właśnie chcesz. A może pragniesz spokoju sumienia? Pewności, że zrobiłeś wszystko co mogłeś? Tak? TAK ZDRAJCO?! A pamiętasz dzień swojej przysięgi? Pamiętasz swoje własne słowa- „Srebrny Lew zawsze broni życia swojego król, Srebrny Lew oddaje życie za króla”. A zatem czemu ja jestem martwy, a ty wciąż cieszysz się życiem? Jestem twoim królem! Wciąż nim jestem, a ty winien mi jesteś życie. To ty powinieneś być martwy, a ja wciąż żyć. Jest tylko jeden sposób byś zmazał swoje winy... jeden by twój ojciec nie patrzył na ciebie z pogardą. Oddaj mi swoje ciało! Jako twój król rozkazuje ci, oddaj mi je!

Saenna

- Sae, nareszcie jesteś. Już się bałem, że więcej się nie spotkamy.

Ten głos... ten jeden, jedyny na całym świecie... ten najpiękniejszy i najcudowniejszy. Głos Daerona. Saenna błyskawicznie odwróciła się w kierunku tego głosu. Przerażone spojrzenie jej oczu padło na półprzezroczystą twarz Daerona.

- Witaj ukochana. Chyba jeszcze mnie pamiętasz? Pamiętasz jak razem byliśmy szczęśliwi? Tak, widzę w twoich oczach, że to wciąż głęboko tkwi w twoim sercu. Choć do mnie. No dalej nie bój się... Przecież nigdy bym ci nic nie zrobił, prawda? Może zatańczymy... albo zagrajmy coś razem. Tak to jest dopiero myśl. Choć do mnie. Znowu razem ruszymy w świat z pieśnią na moich ustach i muzyką na twoich skrzypcach. No dalej Sae... nie bój się... to nie będzie bolało... nawet nie poczujesz, a później przez wieczność będziemy razem. Słyszysz ukochana... Razem przez całą wieczność. Oboje martwi, ale razem. Chyba mnie nie zostawisz. Tak bardzo tęskniłem za tobą.

***

Arammadios zbliżył świece do jednej z magicznych lamp. Płomień natychmiast przeskoczył na knot, sprawiając, że w szałasie kapłana zrobiło się nieco jaśniej. Arammadios położył świece na stole, na którym jeszcze do niedawna stało jedzenie, poczym wrócił do łóżka. Był bardzo stary i nawet tak krótki spacer był dla niego wielkim wysiłkiem. Dawniej mógł iść wiele, wiele kilometrów i w ogóle się nie zmęczyć, ale teraz chorowite i słabe ciało odmawiało posłuszeństwa. Kapłan powoli osunął się na koce, które składały się na jego łóżko zamknął oczy. Myślami wrócił do tych chwil sprzed paru godzin, kiedy to ta cudowna muzyka pozwoliła mu oderwać się od rzeczywistości.

Kapłan leżał w swoim łóżku, jednak jego myśli były gdzieś bardzo daleko, wśród wspomnień dawnych dni. Gwałtowny krzyk wyrwał go z półsnu. Światła na zewnątrz pogasły, a chwile po nich zachwiały się płomienie magicznych lamp. Przez chwilę migotały niepewnie poczym zaklęcie, które podtrzymywało ich istnienie straciło moc, a same lampy pogasły. Tylko świeczka, zapalona przez kapłana, wciąż swym słabym blaskiem starała się odgonić mrok.

Do środka wpadł mężczyzna, jeden z wartowników, tych którzy pilnowali wejścia do domu kapłana, przetoczył się po podłodze i znieruchomiał leżąc na plecach. Arammadios spróbował wstać i ruszyć na pomoc, ale nagle coś wpadło do środka. Jedna biała sylwetka skoczyła na człowieka, który właśnie próbował podnieść się z ziemi. Kolczaste ciało owinęło się wokoło nieszczęśnika, który zaczął wrzeszczeć z bólu. Druga z białych istot błyskawicznie rzuciła się na kapłana. Arammadios nie miał dość sił, żeby obronić siebie, czy kogokolwiek innego. Setki małych igieł wbiło się w całe ciało kapłana w poszukiwaniu krwi. Ból był niesamowity i jeszcze się zwiększył gdy rządna krwi istota, wyrywała swoje igły z ciała ofiary i wbijała je na nowo w innym miejscu.

Pomimo olbrzymiego cierpienia Arammadios myślał tylko o modlitwie. W jego sercu wciąż płonął płomień wiary i nadziei, że jego bóg pomoże uratować obóz.

Ciemność zamknęła się wokoło Arammadiosa... Stary kapłan umarł... Jego wiara nie uratowała niczyjego życia... Nie pozwoliła uniknąć bólu... Nie powstrzymała zła... Wymagała od niego wszystkiego, a w zamian nie dała nic. Taka właśnie jest wiara... bezużyteczna...

W szałasie Arammadiosa niewielki płomień świecy zakołysał się i zgasł.”


***

Sylwetka Daerona rozpłynęła się w powietrzu, zostawiając kolejne puste miejsce w sercu Saenny. Skrzypaczka jeszcze przez chwile spoglądała na miejsce gdzie przed chwilą znajdował się jej ukochany. Teraz była tam tylko ciemność.

Saenna rozejrzała się po okolicy. Tuż obok niej stali Almirith i Marcepanek, ale nigdzie nie było widać druida. Niziołka, jak przez mgłę widziała niewyraźny obraz towarzysza, który z oszalałym błyskiem w oku, wbiegł do lasu. Saenna nie miała wątpliwości, że właśnie straciła kolejnego towarzysza, ale nie miała dość sił by zdobyć się na choćby jedną łzę. Dla niej jednej było za wiele tego wszystkiego, ale wiedziała, że nie może się poddać. Gdzieś tam, na końcu tej szalonej wędrówki czekał na nią jej ukochany... prawdziwy i żywy. Saenna nie potrafiła powiedzieć skąd ma te pewność, ale miała ją i to wystarczyło.

Jeszcze raz spojrzała po towarzyszach, którzy właśnie budzili się z własnych wizji. Już chciała coś do nich powiedzieć. Cokolwiek, byle tylko wypełnić nieznośną cisze, ale jej oko przyciągnął ruch, tuż na granicy światła. Pomimo, że Sae widziała małą istotę tylko przez chwile, nie mogła się mylić- szczur szpieg właśnie ich wyminął i mknął gdzieś w noc. Ty razem Sae nie miała zamiaru podarować stworzeniu. Ruszyła biegiem, a jej towarzysze tuż za nią.

Pogoń nie była długa, podobnie jak poprzednim razem, ale nie skończyła się sukcesem. Goniony i goniący wypadli z lasu na jedyną polanę, jaka była w okolicy. Jedyną i olbrzymią. Podczas gdy bohaterowie zatrzymali się na granicy lasu, z obrzydzeniem i przerażeniem patrząc na okolice, szczur dobiegł do stóp swojego pana i po długiej szacie wdrapał się na jego ramię.

Bohaterowie stali na granicy lasu, a przed nimi malował się niezwykły widok. Na środku polany rosło olbrzymie drzewo. Podobnie do wszystkich pozostałych było białe, ale w niektórych miejscach widać było czerwone zgrubienia przypominające żyły. Drzewo było ogromne, na tyle, że nikło gdzieś w mroku wysoko nad głowami bohaterów. Olbrzymie, rozłożyste gałęzie rośliny obejmowały niemal całą polanę. Najgorszy jednak widok był u samego spodu, tuż przy ziemi. Wokoło drzewa wykopano parę sadzawek, które aktualnie wypełnione były krwią. Potężne korzenie, po części zanurzone w krwawych kąpielach, powoli wchłaniały posokę. Wokoło jezior krwi ustawiały się te dziwne, białe istoty, każde czekając na swoją kolej, a gdy ta nadchodziła, jedno z gałęzi olbrzymiego drzewa chwytało potwora, wznosiło go ponad sadzawkę, a następnie miażdżyło, przy okazji wyciskając cenną krew.

Temu wszystkiemu ze spokojem przyglądała się dziwna, zdeformowana istota. Z grubsza przypominała starego człowieka, ale całe jej ciało było nienaturalnie powykrzywiane. Tylko jedno, wyłupiaste oko patrzyło na świat, podczas, gdy drugi oczodół był całkowicie pusty. Ręce pokryte dziwną naroślą, wyglądały jakby ktoś pozamieniał je miejscami. Dziwaczna istota nie była szczególnie wysoka, a garb na plecach wcale nie poprawiał tego wrażenia.

Jedyne oko odwróciło się w stronę bohaterów. Długi, czarny język oblizał spierzchnięte wargi.

- Długo na was czekałem. Nieładnie jest się spóźniać, ale może to i lepiej. Moje stworzonka będą miały więcej czasu na wymordowanie tej parodii wioski i przyniesienie mi drogocennej krwi ich mieszkańców Tak, tak będzie stanowczo lepiej. A co do was... pewnie macie pytania. Pytajcie. Ja o was wiem wszystko- to mówiąc istota pogłaskała szczura, który siedziała na jej ramieniu- więc dam wam szanse, żebyście też się czegoś dowiedzieli. No chyba, że tak bardzo wam się spieszy, żeby umrzeć.




Harpo


Gnom ostrożnie zbliżał się do dziwnych słupów. Diamenty wabiły i kusiły, ale Harpo wiedział, że to wszystko wygląda podejrzanie. Można by powiedzieć, że zbyt pięknie, żeby mogło być prawdziwe. Vinni ostrożnie szedł za przyjacielem, czujnie rozglądając się dookoła. Kryształy na słupach i ten w ścianach przyciągały jego uwagę, ale na razie postanowił posłuchać towarzysza i niczego nie ruszać.

Gnom z towarzyszem zbliżył się do jednego ze słupów. W tej sytuacji bliskość nie była rozsądnym wyborem. Coś w klejnocie zaiskrzyło, coś rozbłysło i dwie błyskawice wystrzeliły z diamentu. Pierwsza z nich trafiła w gnoma. Siła zaklęcia była dostateczna, żeby zwalić go z nóg, ale czarcia natura jego przodków, zapewniła mu ochronę przez tego typu atakami. Niestety Vinni nie miał wśród rodziców, ani przodków, żadnych nadnaturalnych istot i w jego przypadku zaklęcie zadziałało bardzo skutecznie. Mężczyzna padł nieprzytomny na ziemie, a jego twarz wykrzywiła się w dziwacznym grymasie zaskoczenia.

W diamencie na nowo zalśniły niewielkie iskry...

***

Learion Aylinn


- Dobra mam tego dość.

Learion usłyszał ciężkie kroki Fristusa. Jeśli słuch nie mylił gnoma, a rzadko się to zdarzało, to jego towarzysz szedł wprost na planszę z literami. Learion już miał zamiar powstrzymać Fristusa, ale było już za późno. W powietrzu rozległ się dziwny dźwięk dzwoneczków. Co, jak co, ale to na pewno było zaskoczeniem dla Leariona. Jeszcze bardziej się zdziwił, gdy jego oczom ukazał się obraz.

Fristus ze spokojem stał na jednej z płyt, tej na której znajdowało się „P“. Litera pod jego stopami emanowała lekkim blaskiem, a sam Fristus przyglądał się temu ze zdziwieniem.

- Ha! Wiedziałem, że to tylko sztuczka. Choć Learionie, tu nie ma żadnego hasła, a ten pierwszy słup ognia był tylko po to, żeby nas odstraszyć.

Jakby na dowód swojej teorii, Fristus postąpił krok naprzód. Learion skrzywił się widząc oczami Fialara, jak człowiek staje na kolejnej tablicy. Ta podobnie do poprzedniej zapłonęła lekkim światłem, a gdzieś zpod sufitu, do uszu gnoma dotarł dźwięk dzwoneczków. I ku wielkiemu zdumieniu Fialara i jego pana, Fristus wciąż był żywy.

- No idziesz gnomie, czy nie? Sam widzisz, że nie ma się czego obawiać.

Fristus postąpił kolejny krok naprzód. Tym razem, jednak szczęście się od niego odwróciło. Nie było dzwoneczków, a tablica nie zapaliła się. Bynajmniej nie tak jak poprzednie, które zgasły, gdy tylko człowiek stanął na niewłaściwej płycie.

Powietrze w pomieszczeniu stało się naglę bardzo gorące. Do uszu Leariona doszedł dość znajomy dźwięk- szumi płomieni stepujących z sufitu. Zaraz potem rozległ się krótki, urwany wrzask Fristusa, gdy kolumna ognia spadła wprost na niego. W następnej chwili wydarzyło się wiele rzeczy równocześnie. Przed oczami Leariona ukazał się obraz żywej pochodni w jaką zamienił się Fristus. Człowiek rzucił się na ziemie tuż nieopodal gnoma, tocząc się na wszystkie strony i ze wszystkich sił starając się ugasić płomienie.

Learion od razu rzucił się na ratunek towarzyszowi, oczywiście pilnując, żeby samemu się nie zapalić. Niestety jego próby były skazane na porażkę. Cały Fristus był ogarnięty płomieniami, a co gorsza człowiek wpadł w panikę i jeszcze bardziej utrudnił ugaszenie ognia.

W całym tym zamieszaniu, wizja płonącego towarzysza, zmieniła się na inną. Tuż przed płytą przedstawiającą literę „P” stała przepiękna kobieta, wyglądająca na najwyżej osiemnaście lat.
.
***



Przed oczami Leariona ukazała się jakąś przepiękna, wyidealizowana kobieta, taka, której blask nie może zostać w ukryciu w najciemniejszą z nocy. Wspaniałe, kobiece kształty, gładka skóra, pełne piersi, trochę piegów i kilka pieprzyków podkreślających urodę. Pełne, czerwone usta, mały nos, lekko wypukłe kości policzkowe. Oblicze muzy. I jeszcze te włosy. Sięgające pasa, długie fale, ni to rude, ni to blond.

Dziewczyna początkowo wyglądała na zaskoczoną widokiem płonącego człowieka i gnoma próbującego go ugasić, ale trwało to tylko chwile. Niemal natychmiast odzyskała panowanie nad sobą, wykonała jeden, prosty gest i... płomienie otaczające Fristusa zmalały, a sekundę później wygasły całkowicie. Mężczyzna kulił się na ziemi i nawet bez patrzenia można było się domyślić, że jego poparzenia nie są powierzchowne.

***

Foncroyss


- Dobrzy ludzie...

Jeden z merkantów skrzywił się, zupełnie jakby słowo „ludzie” było jakąś obrazą. Jednak o wiele większym zaskoczeniem było to, że merkanta wyraźnie zrozumiał wypowiedziane po ukraińsku słowa. Foncroyss nie potrafił ukryć zaskoczenia, zresztą był zbyt zmęczony, żeby nawet próbować.

- Panowie, pozdrawiam was. Proszę o... wybaczenie za wtargnięcie. Jestem ranny jak i mój towarzysz. Jesteśmy ziębnięci. Obdrapani. Zmęczeni jak cholera. I głodni. Błagam was z całego serca pomóżcie... jeśli tylko istniejecie.

Foncroyss powoli osunął się na ziemie. Tuż obok siebie ułożył Harwiłę i natychmiast zabrał się za sprawdzanie stanu towarzysza. Nie zwracał już nawet uwagi na grupę merkantów, którzy naradzali się miedzy sobą, w jakimś dziwacznym, nieznanym Albertowi języku.

Po chwili narady trzech merkantów ruszyło w kierunku przybyszów, a czwarty ruszył ku rzeczą miedzy planarnych kupców. Zadziwiające, jak szybko potrafią się poruszać tak wysokie i na pozór niezręczne istoty. Zanim Foncroyss zdążył odnaleźć puls przyjaciela, jeden z merkantów położył mu dłonie na ramionach i delikatnie, aczkolwiek stanowczo dociągnął od towarzysza.

- Nie martw się o niego. Jeśli żyje, moi przyjaciele wyleczą jego rany, a my w tym czasie zajmiemy się tobą.

Merkanta odciągnął Foncroyssa na bok bliżej dziwnych pakunków. Jeden z jego towarzysz podał mu butelkę wypełnioną jakimś śmierdzącym i na pierwszy rzut oka ohydnym płynem. Merkanta zręcznie ją odkorkował, przy pomocy długich, chudych palców i podał ją Albertowi.

- Pij, to dobrze ci zrobi. Szczególnie na te trzęsące się ręce.

Foncroyss niepewnie spojrzał na płyn. Pachniał ohydnie, a wyglądał jeszcze gorzej, jednak Albert nie miał większego wyboru. Powolnym, wręcz teatralnym gestem, uniósł butelkę do ust i pozwolił by niewielka ilość zielonkawego płynu wpłynęła mu do gardła. Zupełnie, jak się spodziewał, płyn był ohydny i Foncroyss ledwo powstrzymywał odruch wymiotny. Stopniowo, łyk po łyku, wypił zawartość butelki, cały czas będąc obserwowanym przez swojego opiekuna. Po wypici naparu w ogóle nie czuł się lepiej, ale na szczęście nie było mu też gorzej.

- Dobrze, a teraz chodź za mną. Dam ci nowe szaty i coś do zjedzenia, a później opowiesz mi co wydarzyło się tobie i twojemu towarzyszowi.

Wysoki, szczuły merkanta poprowadził go w stronę jednego z kufrów. Z odmętów szaty wyciągnął pęk kluczy, wybrał jeden z nich, duży wykonany ze srebra i otworzył skrzynie. Oczom Alberta ukazały się najdziwniejsze stroje. Żadnego z nich, Albert nigdy nie widział. Po paru chwilach grzebania, merkanta wyjął z kufra jedną z szat, przypominającą jego własną, tylko trochę mniejszą i podał ją Albertowi. Ten przyjął ubranie z wdzięcznością, choć nie był do końca pewien, czy jest to darmowy podarunek, o ile to w ogóle jest podarunkiem.

Założenie dziwacznego, wielowarstwowego ubrania zajęło Albertowi parę minut, ale jakoś w końcu się udało. W dziwnej ciemnoniebieskiej szacie, wyglądał na jakiegoś wariata, co to wierzy, że jest magiem, czy kimś w tym rodzaju. Choć z drugiej strony skoro merkanci okazali się czymś więcej niż złudzeniem, to może magia też wcale nie była szaleństwem?

Niestety Foncroyss nie miał czasu, żeby się nad tym zastanowić. Merkanta, który potraktował go tak uprzejmie, ruchem ręki, zaprosił go do siebie i swoich przyjaciół. Albert czuł się strudzony i najchętniej padłby do łóżka i zasnął, ale nie mógł odmówić gospodarzą. Zbliżył się wiec do grupy kupców, po drodze dostrzegając Harwiłę, który leżał przykryty paroma warstwami koców, ale najwyraźniej zdrów i żyw, i zgodnie z poleceniem przewodnika grupy usiadł obok nich, przy urządzeniu, które przypominało duży żarnik, a od którego biło przyjemne ciepło. Chwile milczenia przerwał głos jednego z merkantów.

-A zatem teraz opowiedz nam, co przydarzyło się tobie i twojemu towarzyszowi.
 

Ostatnio edytowane przez Markus : 28-06-2007 o 11:38.
Markus jest offline