Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-03-2018, 00:08   #191
Driada
 
Driada's Avatar
 
Reputacja: 1 Driada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputację
all in 1

Wyglądało na to, że mieli problem i to duży. Izzy nie wiedziała jak inaczej nazwać jedną zainfekowaną z w pełni rozwiniętym wirusem i drugiego osobnika z podejrzeniem zakażenia… a do wszystkich diabłów jeszcze ta przeklęta bagienna atmosfera gnijącej wody przez którą lekarka już miała ochotę się drapać, a to był dopiero początek.
Na szczęście Maggie została jeszcze w vanie i nie musiała patrzeć na to, co zaraz miało się stać.
- Dzień dobry. Zordon - przy wypowiedzianym lodowatym tonem powitaniu głowa O’Neal obróciła się na najemnika. Siedział na krześle, zniknęła przewaga wzrostu więc mogła patrzeć na niego z góry z czego też w pełni korzystała - Wyspałeś się?

Blondynka za to wydawała się w tym momencie równie szczęśliwa, jakby ktoś jej właśnie zabrał złą książkę z literkami sprzed nosa i zamiast tego postawił miskę pełną placków z jabłkami i jeszcze cukrem na dodatek.
- Wujku! - pisnęła ledwo go zobaczyła i rzuciła się do przodu, w locie rozkładając ramiona żeby móc go objąć i osłonić przed złymi ludziami, zagniewanymi paniami doktur i jeszcze wściekniętymi mamami małych ludzi. - Jesteś cały? Na pewno? Przepraszam że tak długo, ale do baru przybiegła inna wścieknięta pani i musiałam ją utrupić zanim nie zrobiła czegoś niemiłego - nawijała szybko, tuląc blondyna i jakoś całkowicie przypadkiem nie wspomniała, o panu z obrazkami - Gdzie Jane? A Jack i James? Byli tu, widzieli co sie działo? Czy… na pewno nic ci nie jest? Chcesz dobrej wody? Albo cukierka? Albo sernika? A...albo… - zacięła się, mrugając szybko i bujając wujkiem i sobą przy okazji. Zył, był tutaj i chyba naprawdę nic go nie skrzywdziło gdy jej nie było. To dobrze… nie chciała żeby coś mu się stało. Przecież był jej wujkiem Paznokciem!

Vex poczuła ulgę widząc, że Samowi nic się nie stało. Szybko jednak to uczucie zastąpiły żal i gniew po tym jak ją zostawili. Słabo przespana noc w pustym pokoju i śniadanie z kotami powróciły i uderzyły ją jak obuch. Szybko odwróciła wzrok w stronę okna.
- To co z nimi robimy? - W jej głosie pojawiła się gorycz. Widząc blondyna czuła, ze gdzieś tam już zapadła decyzja, ale nie było to ani miejsce ani czas na wyrzuty.

- Jeszcze jedna? - wujek zdziwił się trochę słysząc wieści swojej podopiecznej o porannych wydarzeniach z lokalu Gammana. Objął ją opiekuńczym gestem i nieco przekręcił się na krześle by mogła usiąść mu na kolanie. - Chłopców tutaj nie było. Pewnie zostali u siebie. Sernikiem zajmiemy się może gdy wrócimy do Gammana. Ale pomysł bardzo dobry. - wujek poklepał pokrzepiającym gestem Angie po plecach. - Dobrze, że tobie też nic się nie stało Angie. - skinął ciemno blond i krótko ostrzyżoną głową.
- No ale teraz… - wstał górując wzrostem nad każdym poza Robertem. Obydwaj byli podobnego wzrostu i postury. Pan O’Neal nie odzywał się jak dotąd ale podszedł na środek pokoju gdzieś tak w połowie drogi do przywiązanego do krzesła pana Brandona, szarpiącej się przy łóżku pani Brandon i całą resztą gości.

- Chyba ma to samo co ten z piwnicy. - odezwał się myśliwy wpatrując się w szarpiącą się kobietę.

- Nic jej nie jest! Trochę się zabawialiśmy przed zaśnięciem to widocznie nie był czysty towar jaki miał być no i Kate trochę trykło mocniej. Ale wyjdzie z tego, na pewno z tego wyjdzie. A w ogóle to mnie rozwiążcie! Do cholery, jesteście w naszym domu co się tak szarogęsicie! - pan Brandon znowu włączył się do dyskusji też zaczynając się szarpać z własnymi więzami ze zdenerwowania.

- Uspokój się. - wujek wycelował palec w szarpiącego się na krześle gospodarza. Podziałało chociaż na chwilę choć związany mężczyzna wcale nie wyglądał na szczęśliwego. Szarpała nim cała gama negatywnych emocji od strachu, przez niepewność a na złości skończywszy. I było to widać na twarzy. - Przykro mi, że nie dałem rady wrócić na noc do lokalu. Ale zatrzymały mnie… więzy rodzinne. Póki jest okazja. - najemnik spojrzał na stojącą przy oknie motocyklistkę i stojącą przy drzwiach lekarkę. Gdy się zawahał na chwilę spojrzenie utkwiło mu w nastoletniej blondynce. - Ale teraz musimy coś zrobić z tym. Izzy? - najemnik wrócił do tematu obecnej scenerii i wskazał na szarpiącą się małżonkę i przywiązanego do krzesła męża. - Widziałem ją wieczorem jak przyszła po Jane. Wyglądała jeszcze w porządku. No a dziś rano… - wymownym gestem wskazał na szarpiącą się kobietę.

- Jak jest wścieknięta… nie wiem. Zwiążmy ją i zobaczymy co dalej? Jak wrócimy z dziwnego bryka co jest nad wodą i ma komputra i światełka co świecą? - Angela łypała to na panią mamę na łóżku, to na pana tatę na krześle. Nie odstępowała też wujka ani o krok, klejąc się do jego boku i tylko dziwnym zrządzeniem losu w drugim wolnym ręku ściskała Misia.

- Pieprzysz Zordon. Nie jest ci przykro, więc daruj sobie te wyświechtane frazesy zanim tu zwymiotuję. - lekarka ciągle gapiła się na Pazura, cedząc ozięble słowo po słowie - Nie wiem co gorsze. Udajesz debila… nie obrażając osób dotkniętych schorzeniem debilizmu. Godzina w obie strony wolnym tempem. Gdy twoja córka poszła spać. Albo gdy się myła. Sam mówiłeś że badania są ważne i wiesz dlaczego. Karabin masz chyba nie od parady albo dla ozdoby, co? I co “Izzy”? Tekst ci się skończył i liczysz na mój? A może pomysły? Kogokolwiek prócz mnie, do diabła! Z założenia nie niańczę ludzi po dwudziestym roku życia! - warknęła i zacisnęła ze złości ręce w pięści, krzyżując je na piersi. Zrobiła pięć kroków stając bezpośrednio przed najemnikiem - Jedyną pozytywną rzeczą jaką odwaliłeś było zostanie tu z dzieciakiem. Dobrze zrobiłeś, ale do cholery powinieneś na chwilę wrócić. Martwiliśmy się o was z Robem, gnojku. - dźgnęła go palcem w napierśnik co było raczej symboliczne. - Zwłaszcza tobie powinno zależeć na potwierdzeniu wyniku. Albo zostawić radio, cokolwiek. Jak mam jechać w dorzecze, skoro nie wiem czy mogę ci ufać na tyle że dotrzymasz słowa?

- Myślę, że wiem lepiej czy jest mi z jakiegoś powodu przykro czy nie.
- odpowiedział najemnik patrząc na palec który przed chwilą dźgnął go w pierś. Potem podniósł głowę do góry i spojrzał na stojącą nad nim lekarkę. - A myślałem o tych ponownych badaniach wczoraj. Całkiem sporo. Miałem nad czym. Ale wyszło mi, to, że właściwie sama powiedz. Co możesz poradzić na to jeśli ktoś to już ma? Tu i teraz. - wujek Angie odpowiedział poważnym i spokojnym głosem wskazując przy “tym” na wierzgającą przy łóżku gospodyni. - Bo mi wyszło, że bez tego czegoś co być może znajdziemy w tym czymś co być może nadal jest nad rzeką to niewiele. Więc jak ktoś to ma to ma a nie to nie. - stojący Pazur rozłożył lekko ramiona by przedstawić wedle jakiej filozofii wczoraj podjął taką a nie inną decyzję.

- A ty mi powiedz ile osób byś zabił, gdybyś rano obudził się taki jak ona? - lekarka z premedytacją nie odpowiedziała, przechodząc do swojego pytania - Kto byłby pierwszy? Angie? Albo te dzieci w domu których nocowaliście? Ilu byś zagryzł i rozerwał zanim twoja podopieczna musiałaby cię zlikwidować? O ile dałaby radę strzelić ci w ten durny baniak w co wątpię. Lub dałbyś jej na odchodne kolejną traumę - prychnęła jak rozjuszony kot - Godzina. W te i wewte. Chyba was tam w jednostce uczyli gospodarowania czasem.

- A… ale -
blondynka patrzyła mało rozumnym wzrokiem na panią doktur i wujka. Chyba jednak była na nich zła. Nastolatka chciała coś powiedzieć, a potem przypomniało jej się, że nie umie mówić słowami bez karabinu i pewnie jakby zaczęła to by jeszcze bardziej zepsuła. Wycofała się więc tam gdzie pan z blizną i z zagubioną miną złapała go ostrożnie za rękę.

- Nie wiem. - przyznał Pazur nie podnosząc głosu i zerkając w zamyśleniu na stojącą teraz w kącie podopieczną. - Ale nikt tego nie wiedział wczoraj, nawet ty. - spojrzał znowu na lekarkę. - Jak z rzutem monetą, nie wiadomo co wypadnie. Pierwsze badanie pokazało, że nic nam nie jest. A czuliśmy się z Angie wieczorem w porządku. I nie odwracaj kota ogonem. Jakby ktoś z nas to miał od wczoraj jedynie co by się zmieniło to kto by nam sprzedał kulkę. Nikt na to nie może nic poradzić. Ty też nie. Dlatego nie chciałem cię teraz wzywać do tego przypadku. - wskazał na wierzgającą bez chwili wytchnienia kobietę. Robert zaś wstał i objął wolną dłonią przestraszoną blondynkę. - Udało nam się na tyle, że obudziliśmy się jako my. Każdy z nas. Jest nowy dzień. I nowe rzeczy do zrobienia. Pytanie na tą chwilę czy dasz radę coś zrobić z panią Brandon czego my byśmy nie dali rady. - Pazur popatrzył na rozzłoszczoną lekarkę i wskazał znowu głową na szarpiącą się kobietę.

- Chyba rozmawiam z opóźnionym w rozwoju… dziwne, wczoraj jeszcze byłeś w pełni władz umysłowych, a dziś nie domagasz i to wyraźnie - O’Neal nie wyglądała ani na uspokojoną, ani skora do odpuszczenia - Wczoraj dziwnym trafem wiedziałeś po co miało być dodatkowe badanie przed snem. Chcesz to ci przypomnę. Choroba rozwija się szybko. Po południu nie wiedziałam czy coś nam jest. Wieczorem nie byłoby już wątpliwości. Na siłę szukasz rozgrzeszenia, ale go nie ma. Nie w tym przypadku - pokręciła głową aż zafurkotały pojedyncze pasma włosów - Ja odwracam kota ogonem, tak? To spytaj się tej kobiety jak się czuła wieczorem, no dalej śmiało! - podniosła głos, celując palcem na łóżko - Przed chwilą sam gadałeś że wyglądała w porządku, a tu proszę! Może rzeczywiście nic jej nie jest i to tylko bad trip po psychotropach, chcesz sprawdzić? - spytała ironicznie wydymając wargi - Zresztą skoro gówno cię obchodzi moje zdanie i prośby… śmiało. Zastrzel ją, nie potrzebujesz niczyjego rozgrzeszenia. Wszak sam wiesz najlepiej.

- Skoro tak masz na to wszystko wywalone a zwłaszcza na mnie to po co przyjechałaś? A jak już przyjechałaś to co zamierzasz z tym zrobić?
- Pazur uniósł nieco brwi i położył dłonie na swoich biodrach.

- Przyjechałam bo Angie poprosiła - warknęła lodowato lekarka, przybierając lustrzaną pozę z tym że jej brwi zmarszczyły się gniewnie pośrodku czoła - Wpadła zapłakana do baru mówiąc że coś ci mogło się stać i zostałeś tu z zainfekowaną. I nie schlebiaj sobie, bo do kurwy nędzy z was wszystkich na razie tylko ja nie mam wywalone na epidemię. Ale nie jestem Chrystusem żeby dźwigać ten krzyż za was wszystkich. A potem jeszcze obrywać fochami związanych kurew-nosicielek. Bo za te wesołe strzelanie do klientów i porwanie biednej, niewinnej i niesłusznie zatrzymanej biedaczki mnie się oberwało. Ja wsłuchiwałam tych pieprzonych inwektyw i impertynencji. Tak samo jak ja wczoraj kroiłam tego trupa z piwnicy i babrałam mu się w bebechach. Ja z mężem ćwiartowaliśmy jego ciało i upychaliśmy do beczek. Ja wyłożyłam gamble za zastaw i pod wynajem mikroskopu i to ja spędziłam czas do późnego wieczora aby spróbować dowiedzieć się co jest grane z wirusem na poziomie komórkowym. Spytaj lepiej co wy zamierzacie zrobić?! - rozłożyła ręce - Bo jak widać ja się do niczego nie nadaje i tylko przelewam się z lokalu do lokalu, do tego śmiem mieć cokolwiek sprzecznego z utartym kanonem do powiedzenia. I to mówię. Co z tym zrobisz to już twoja sprawa.

- Aha. Czyli widzę, nie załatwimy tego od ręki.
- Pazur pokiwał głową i na chwilę spojrzał gdzieś w sufit przygryzając do tego wargę z zastanowieniem wypisanym na twarzy. W końcu znowu pokiwał głową i odezwał się. - Co ja z tym zrobię? A już ci mówię. - odpowiedział znowu zniżając głowę by spojrzeć na wkurzoną lekarkę. - Zamierzam zabrać się vanem Rogera do tego czegoś co znalazł nad rzeką. Spróbować to odszukać i zabezpieczyć. Mając nadzieję, że jest tam coś co pomoże zatrzymać tą zarazę. Chociaż częściowo. Na przykład na takich jak pani Brandon. Sam się na tym nie znam dlatego potrzebuję jakiegoś lekarza albo kogoś o podobnych możliwościach o ile to coś co być może tam jest nie jest w formie do natychmiastowego użytku. Dotąd myślałem o tobie. Bo się idealnie nadajesz do tej roli. Jeśli jednak nam nie pomożesz spróbuję zorganizować kogoś na miejscu. Jeśli się nie uda pojedziemy tam bez tego i może miejscowi coś czy kogoś zorganizują jak wrócimy. Potem mam plan jechać dalej do Teksasu prawdopodobnie przeprawiając się przez rzekę. To właśnie zamierzam robić w tym nadchodzącym dniu. - Pazur odpowiedział powolnym ale dobitnym tonem mówiąc krok po kroku jak uwidział sobie plan na najbliższe kilkanaście dziennych godzin.
- Co zaś do ciebie Izzy przykro mi z powodu wczorajszego wieczoru. Chcesz to wierz nie to nie. Radia wam nie mogliśmy zostawić i raczej nie liczcie na to. Ale możemy się rozejrzeć za jakimś tutaj na miejscu. Dostrzegam wysiłek jaki włożyłaś z Robertem by zrobić coś w sprawie tej zarazy. Nie jestem ślepy. Ale nie stoję tutaj przed tobą by wysłuchiwać twoich żalów jasne? Mamy szansę. Wszyscy jak tutaj stoimy. Zrobić coś z tą zarazą. Sami nie sądzę byśmy dali radę tak samo jak wczoraj wieczorem. Naszą szansą jest to coś co ma być przy rzece. Jeśli nie damy rady, jeśli zrezygnujemy, jeśli się na siebie sfochamy, jeśli damy się zawładnąć naszym lękom i złości wtedy to wszystko co zrobiliśmy wczoraj czy do tej pory pójdzie na marne. Te mikroskopy, szukanie ich, zastawy, badania wszystko pójdzie do kosza. No chyba, że weźmiemy się w garść i spróbujemy coś zrobić. Możemy zacząć od pani Brandon. Zbadasz ją jak już tu jesteś czy od razu mamy się rozstać tu i teraz? - wujek nastolatki nadal mówił cierpkim i dobitnym tonem chociaż udawało mu się to robić bez podnoszenia głosu. Na koniec po raz kolejny wskazał na szarpiącą się przy łóżku kobietę.

- Jest ktoś kto może jechać zamiast mnie. - Izzy prychnęła i wzruszyła ramionami, robiąc zapraszający ruch tam gdzie zaparkowany van - Idź pogadać z kumplem od Khaina, bo to jego doktorek. Życzę powodzenia w szukaniu naiwnego idioty który się nabierze na ten górnolotny badziew. Może na odprawach działa, ale to nie wojsko Zordon. Tu ludzie mogę mieć w dupie wasze rozkazy, hierarchię i resztę szpejowego podejścia do życia. I gwarantuję się, że nikt nie będzie tak głupi żeby babrać się w tym za poklepanie po plecach i rzucone “świetnie sobie radzisz”. Wiesz gdzie możesz sobie wsadzić te gadki motywacyjne, nie? Dać ci miotłę żebyś jeszcze głębiej dopchał? - zrobiła jeszcze jeden krok, praktycznie wchodząc na Pazura i ciskając gromy tam gdzie jego gęba. Ściszy też głos do nieprzyjemnego warkotu - Myślałam że mogę ci zaufać, a jak mam to robić, kiedy odwalasz takie numery? Skąd mam wiedzieć, że nie zostawisz mnie kiedy zrobi się paskudnie bo nagle uznasz że tak ci wygodnie? Bo jak widać gadać można dużo, a wychodzi jak na załączonym obrazku. I ja. Mam jechać. Z tobą. W centrum skażonej strefy. Kiedy nie mam gwarancji że nie dostanę kulki, albo nie potrącisz mi nogi i nie zostawisz za plecami jako żeru i przynęty dla pogoni. Tarczy z mięsa. Nie znam cię - wysyczała, prostując się i unosząc brodę - Ale lubię dokańczać zaczęte projekty. Dlatego pojadę. Razem z Robem, a ty lub Angie zostaniecie tutaj. Z Maggie. Jako ochrona i mam gdzieś które z was. Kwadrans temu do Lou wbiegła zarażona. Nie wiemy ilu ich jest, a nie zostawię jej pod opieką kogoś kto nie umie walczyć. Jedno z was chroni moje dziecko, drugie chroni mnie i drugie dziecko - położyła dłoń na brzuchu - Wtedy pojadę. Jak nie, cóż. Powodzenia w wyprawie, a potem przeprawie na drugi brzeg i drodze do Teksasu… a badać jej nie muszę - kiwnęła głową do tyłu, gdzie szarpiąca więzy kobieta - Wiem co zobaczę i wiem co dzieje się w jej ciele. Nie muszę jej oglądać. Chyba że chcesz opinii prawdziwego fachowca, wtedy poślij po kogoś stąd. Gdzie tu macie lekarza? - odwróciła się i spytała mężczyzny przywiązanego do krzesła.

Pazur zmrużył oczy gdy kobieta syczała mu z bliska w twarz i widać było jak zacisnął mocniej szczęki. Wciąż wyglądał na spiętego gdy ta mówiła dalej i tylko diagnozą względem gospodyni jakoś nie wydawał się zaskoczony.
- No fajnie. Ale ja proponuję inny kompromis. Ty i ja jedziemy z Rogerem. A Robert i Angie zostają tutaj. Inaczej jakoś słabo mi się widzi, że my mamy się rozdzielać a wy nie. A tak jedziemy na tym samym wózku. I ja też nie robię tego dla tych szpanerskich czy nawiedzonych gadek. Robię to bo uważam, że trzeba to zrobić. - Pazur spojrzał na lekarkę dalej stojąc w rozkroku z rękami na biodrach. - Albo się w ogóle nie rozdzielajmy i jedźmy tam wszyscy. Jeśli syf i tam i tu jest taki sam to żadna różnica i niebezpieczeństwo jest takie same i tam i tutaj. A lepiej mieć wszystkich razem i wszystko co potrzeba na miejscu na wypadek gdyby zaczęło się sypać na serio. - wujek Angie przestawił kolejną alternatywę patrząc po kolei po zebranych twarzach.

- Nie będę ciągnąć córki tam gdzie jedziemy. Nie ma takiej możliwości. Ona nie jest jak Angie - O’Neal zmieniła pozycję, zakładając ręce na piersi. Brew jej drgała ze złości, tak samo jak kącik ust - Ma osiem lat i nie umie walczyć. Ani biegać. Zostaje tutaj. Koniec. A Robert jedzie ze mną. Muszę mieć kogoś swojego, kto będzie mi patrzył na plecy gdy będę grzebać w tym syfie, komputerze, czymkolwiek - machnęła zrityowana ręką, jakby odganiała komara - Zabierz ze sobą Vex jak nie chcesz się rozdzielać ze swoimi. Zostanie jedna osoba od nas i jedna od ciebie. Pojedzie jedna od nas i jedna od ciebie. Nie masz czasu żeby wybrzydzać i marudzić. Czujesz to? - pociągnęła nosem - Woda zaczyna gnić. Jutro będzie tu plaga komarów. Jak jesteś taki mądry wiesz co to oznacza, zresztą to też tłumaczyłam.

- Wujku… ja… mogę zostać -
Angie wyglądała jak sto nieszczęść pozbawionych cukierków i zmuszonych do robienia czegoś równie okropnego jak nauka pisania, albo chodzenie w golfie. Co to golf wiedziała… taki okropny z wełny co strasznie gryzła i nie szło w niej wytrzymać. Przestępowała nerwowo z nogi na nogę, a szczęka drgała jej niekontrolowanie jakby zaraz miała się rozpłakać. Nie lubiła jak wujek kłótniował i nie chciała żeby robił to z panią doktur, która też była fajna i miła, ale miała złościa… i to przez nią. Przecież ona chciała zostać na noc u małych ludziów.
- Jak pan Rob będzie cię bezpieczył… to ja zostanę. Z dzieciami… i-i futerkami… przepraszam. To moja wina - zamrugała szybko bo coś mokrego wpadło jej do oka - Ja chciałam zostać po kolacji poza barem, bo… byliśmy w stodole i bawiliśmy się w bezpieczenie i strzelliśm-my i… prosze, pani już nie krzyczy i nie złościuje na wujka, tylko na mnie. To przeze mnie. Ja… przepraszam. Oddam pani sernik… i cukierki, tylko niech już pani… nie krzyczy na wujka, on… nie zrobił nic złego i… to naprawdę moja wina - wbiła wzrok w ziemię, mocniej zaciskając palce na dłoni pana z blizną.

- Oj, Angie. - wujek westchnął i wyciągnął rękę w stronę podopiecznej by ją przytulić do siebie. - Nie twoja wina Angie. - powiedział gdzieś do jej włosów. - To ja jestem dorosły i ja za ciebie odpowiadam. Ja podjąłem decyzję, że zostajemy u Westów na noc. I to dlatego Izzy tak się wścieka na mnie a nie na ciebie. Nie jesteś niczemu winna w tej sprawie. - wujek nagle złagodniał i pogłaskał blond włosy w opiekuńczym geście. Zerknął ponad głową nastolatki na lekarkę. - Jakbyś liczyła się, że masz ostatnią godzinę na tym świecie. Z kim chciałabyś ją spędzić? - zapytał spokojnie tuląc blondynkę do siebie. Znowu z bliska dysproporcja rozmiarów między tą dwójką blondynów wydawała się ewidentnie widoczna. Sylwetkę nastolatki dało się spokojnie wrysować w sylwetkę postawnego mężczyzny który ją obejmował. - Miałbym telefon albo radio albo kogoś posłać to dałbym chociaż znak. Ale nie miałem. A po wszystkim po prostu usnąłem. - dodał po chwili.

Przez twarz lekarki przeszedł skurcz. Przymknęła powieki i nabrała powoli powietrza, a potem równie powoli je wypuściła.
- To zagrywka poniżej pasa - mruknęła kąśliwie do najemnika, ale zaraz przeniosła spojrzenie na nastolatkę. - Aniołku nic się nie stało, słyszysz co twój wujek mówi. To nie twoja wina, bardzo się cieszę że udał się wam wieczór i dobrze się bawiliście. Nie złoszczę się na ciebie… a sernik zjemy razem, dobrze? - uśmiechnęła się łagodnie, w myślach dusząc Pazura własnymi rękami. - Pamiętasz co ci wczoraj mówiłam w pokoju u nas? Dorośli czasem się kłócą, ale to nie znaczy że się nie lubią. Po prostu głośno mówią co myślą i tyle. Nie jestem zła… tylko zawiedziona jedną niezałatwioną sprawą, bo miałam nadzieję ją załatwić już wczoraj. Ale skończyło się dobrze, więc nie ma się czym martwić. - znowu westchnęła powoli, kręcąc bardzo powoli głową - Jej już nic nie pomoże. - wskazała na łóżko - Wirus upośledza układ współczulny, blokuje odczuwanie bólu. Dzięki temu chodzą nawet bez części głowy, albo z przestrzelonym kolanem. Choroba niszczy tkanki. Płuca, mózg, nerki, wątrobę, serce. Ona już nie żyje, jej organizm przeszedł w fazę niewydolności organowej, ale przez blokadę bólu ciało tego nie odczuwa. W normalnej sytuacji mielibyśmy podręcznikowy przykład agonii. Nawet jeżeli znajdziemy antidotum… jej już nie pomoże, przykro mi. Nie znam niczego, co cofnie zniszczenia tej skali i rodzaju. Potrzebowałaby przeszczepu po kolei wszystkich narządów wewnętrznych. Usuniemy wirusa umrze z bólu, a przed śmiercią będzie wyła jak zwierzę… i błagała o morfinę. Albo o dobicie. O ile w ogóle będzie w stanie mówić.

Angela za to stała pod wujkowym ramieniem, obejmując go i odgradzając sobą od całego zła świata. Wciąż pociągała nosem, ale odrobinę się uspokoiła, choć nie mówiła już. Słuchała i tulała wujka, bo pani doktur używała trudnych słów, ale chyba ogólny sens wyłapywała. No i już nie było warkotów i kłócenia, co podnosiło na duchu chociaż troszkę.
- To… mam ją uśpić? - spytała też patrząc na łóżko i mamę Jane.

Wujek pokiwał głową. Tak do słów kobiety jak i dziewczyny. Spojrzał w zamyśleniu na szarpiącą się panią Brandon. Za to pan Brandon całkiem trzeźwo wyłapał zmianę tonu i tematu dyskusji.
- Nie! No co wy mówicie! Zostawcie ją! - krzyknął znowu zaczynając się szarpać na krześle. Pazur spojrzał na niego ale szybko powziął decyzję. - Zabierzcie go na dół. Izzy jak dasz radę sprawdź co z nim. Angie pomóż im. - Pazur westchnął pozwalając się wyswobodzić nastolatce z objęć i wskazując na przywiązanego do krzesła mężczyznę. Robert też na niego spojrzał szacującym wzrokiem.

- Łatwiej go zabrać z krzesłem. Ja wezmę górę a ty weź za nogi. - łowca podszedł do krzesła stając za nim i machnął głową do Angie. Przechylił krzesło w swoją stronę tak, że przednie nogi uniosły się do góry i można było je łatwiej złapać.

- Nie daj się ugryźć - Izzy powiedziała coś w rodzaju prośby, albo życzeń powodzenia i wycofała się do związanego - Nie rozwiązuj jej, ani nie ściągaj knebla. Naprawdę mi przykro - zwróciła się do mężczyzny na krześle, czując się jak herold złych wieści i kat w jednej osobie, choć to nie ona miała pociągnąć za spust była przecież współodpowiedzialna. Podniosła dłonie do twarzy i rozmasowała skronie - Bar Lou przyciąga za dużo uwagi, potrzeba nam nowego miejsca. I Rice, ona też to ma, ale nie zmienia się. Jest nosicielem, jak z wirusem HIV. Ma i zaraża przy kontakcie, ale u niej przynajmniej na razie nie zmieni się w ostrą formę AIDS… wrócimy do tego - westchnęła, idąc do drzwi aby je otworzyć i przytrzymać.

- Gdzie go niesiemy? - Angela podreptała do pana z blizną i złapała drugą stronę krzesła, stękając przy tym cicho - Na dół? Niech pan nie robi niczego niemiłego - popatrzyła na pana tatę ze zbolała miną - Naprawdę nie chcę panu robić krzywdy. A ty wujku… bądź ostrożny, tak? Zniosę tego pana i wrócę.

- Dobrze Angie.
- wujek pokiwał głową zgodnym tonem. We dwójkę z łowcą z Mississippi szło całkiem nieźle ale pan Brandon boleśnie świadom dlaczego wujek został w sypialni z jego żoną zaczął desperacko wierzgać i krzyczeć co bardzo utrudniało jego transport. Zwłaszcza, że mieli schodzić po schodach. Angie schodziła pierwsza i tyłem a Robert górą trzymając przed sobą oparcie krzesła. Pan Brandon wił się, łkał, przeklinał i płakał starając się przekonać chyba kogokolwiek. Ale w końcu najpierw Pazur a potem nawet drzwi które zamknął za sobą zniknęły z pola widzenia.

Na dole całej trójce udało się znaleźć coś by zakneblować gospodarza chociaż nadal skrajne emocje jakie nim targały nadawały mu nadzwyczajnej siły i wytrwałości. Aż tak, że pan O’Neal zaczął poważnie obawiać się czy krzesło to wytrzyma. A potem nagle wszystko ustało gdy z góry doszedł pojedynczy wystrzał z pistoletu. Pan Brandon nagle zamarł na krześle jakby kula trafiła właśnie jego. Potem dla odmiany zwiotczał i rozpłakał się na dobre. Z góry doszły ich miarowe kroki najpierw na podłodze a potem na schodach. Wreszcie do reszty wrócił opiekun Angie. Popatrzył z trochę zmieszanym wzrokiem na gospodarza nim się odezwał.
- Jej już nie można było inaczej pomóc. - powiedział w końcu po chwili wahania. - Przykro mi.
 

Ostatnio edytowane przez Driada : 18-03-2018 o 00:12.
Driada jest offline