Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 18-03-2018, 00:08   #191
 
Driada's Avatar
 
Reputacja: 1 Driada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputację
all in 1

Wyglądało na to, że mieli problem i to duży. Izzy nie wiedziała jak inaczej nazwać jedną zainfekowaną z w pełni rozwiniętym wirusem i drugiego osobnika z podejrzeniem zakażenia… a do wszystkich diabłów jeszcze ta przeklęta bagienna atmosfera gnijącej wody przez którą lekarka już miała ochotę się drapać, a to był dopiero początek.
Na szczęście Maggie została jeszcze w vanie i nie musiała patrzeć na to, co zaraz miało się stać.
- Dzień dobry. Zordon - przy wypowiedzianym lodowatym tonem powitaniu głowa O’Neal obróciła się na najemnika. Siedział na krześle, zniknęła przewaga wzrostu więc mogła patrzeć na niego z góry z czego też w pełni korzystała - Wyspałeś się?

Blondynka za to wydawała się w tym momencie równie szczęśliwa, jakby ktoś jej właśnie zabrał złą książkę z literkami sprzed nosa i zamiast tego postawił miskę pełną placków z jabłkami i jeszcze cukrem na dodatek.
- Wujku! - pisnęła ledwo go zobaczyła i rzuciła się do przodu, w locie rozkładając ramiona żeby móc go objąć i osłonić przed złymi ludziami, zagniewanymi paniami doktur i jeszcze wściekniętymi mamami małych ludzi. - Jesteś cały? Na pewno? Przepraszam że tak długo, ale do baru przybiegła inna wścieknięta pani i musiałam ją utrupić zanim nie zrobiła czegoś niemiłego - nawijała szybko, tuląc blondyna i jakoś całkowicie przypadkiem nie wspomniała, o panu z obrazkami - Gdzie Jane? A Jack i James? Byli tu, widzieli co sie działo? Czy… na pewno nic ci nie jest? Chcesz dobrej wody? Albo cukierka? Albo sernika? A...albo… - zacięła się, mrugając szybko i bujając wujkiem i sobą przy okazji. Zył, był tutaj i chyba naprawdę nic go nie skrzywdziło gdy jej nie było. To dobrze… nie chciała żeby coś mu się stało. Przecież był jej wujkiem Paznokciem!

Vex poczuła ulgę widząc, że Samowi nic się nie stało. Szybko jednak to uczucie zastąpiły żal i gniew po tym jak ją zostawili. Słabo przespana noc w pustym pokoju i śniadanie z kotami powróciły i uderzyły ją jak obuch. Szybko odwróciła wzrok w stronę okna.
- To co z nimi robimy? - W jej głosie pojawiła się gorycz. Widząc blondyna czuła, ze gdzieś tam już zapadła decyzja, ale nie było to ani miejsce ani czas na wyrzuty.

- Jeszcze jedna? - wujek zdziwił się trochę słysząc wieści swojej podopiecznej o porannych wydarzeniach z lokalu Gammana. Objął ją opiekuńczym gestem i nieco przekręcił się na krześle by mogła usiąść mu na kolanie. - Chłopców tutaj nie było. Pewnie zostali u siebie. Sernikiem zajmiemy się może gdy wrócimy do Gammana. Ale pomysł bardzo dobry. - wujek poklepał pokrzepiającym gestem Angie po plecach. - Dobrze, że tobie też nic się nie stało Angie. - skinął ciemno blond i krótko ostrzyżoną głową.
- No ale teraz… - wstał górując wzrostem nad każdym poza Robertem. Obydwaj byli podobnego wzrostu i postury. Pan O’Neal nie odzywał się jak dotąd ale podszedł na środek pokoju gdzieś tak w połowie drogi do przywiązanego do krzesła pana Brandona, szarpiącej się przy łóżku pani Brandon i całą resztą gości.

- Chyba ma to samo co ten z piwnicy. - odezwał się myśliwy wpatrując się w szarpiącą się kobietę.

- Nic jej nie jest! Trochę się zabawialiśmy przed zaśnięciem to widocznie nie był czysty towar jaki miał być no i Kate trochę trykło mocniej. Ale wyjdzie z tego, na pewno z tego wyjdzie. A w ogóle to mnie rozwiążcie! Do cholery, jesteście w naszym domu co się tak szarogęsicie! - pan Brandon znowu włączył się do dyskusji też zaczynając się szarpać z własnymi więzami ze zdenerwowania.

- Uspokój się. - wujek wycelował palec w szarpiącego się na krześle gospodarza. Podziałało chociaż na chwilę choć związany mężczyzna wcale nie wyglądał na szczęśliwego. Szarpała nim cała gama negatywnych emocji od strachu, przez niepewność a na złości skończywszy. I było to widać na twarzy. - Przykro mi, że nie dałem rady wrócić na noc do lokalu. Ale zatrzymały mnie… więzy rodzinne. Póki jest okazja. - najemnik spojrzał na stojącą przy oknie motocyklistkę i stojącą przy drzwiach lekarkę. Gdy się zawahał na chwilę spojrzenie utkwiło mu w nastoletniej blondynce. - Ale teraz musimy coś zrobić z tym. Izzy? - najemnik wrócił do tematu obecnej scenerii i wskazał na szarpiącą się małżonkę i przywiązanego do krzesła męża. - Widziałem ją wieczorem jak przyszła po Jane. Wyglądała jeszcze w porządku. No a dziś rano… - wymownym gestem wskazał na szarpiącą się kobietę.

- Jak jest wścieknięta… nie wiem. Zwiążmy ją i zobaczymy co dalej? Jak wrócimy z dziwnego bryka co jest nad wodą i ma komputra i światełka co świecą? - Angela łypała to na panią mamę na łóżku, to na pana tatę na krześle. Nie odstępowała też wujka ani o krok, klejąc się do jego boku i tylko dziwnym zrządzeniem losu w drugim wolnym ręku ściskała Misia.

- Pieprzysz Zordon. Nie jest ci przykro, więc daruj sobie te wyświechtane frazesy zanim tu zwymiotuję. - lekarka ciągle gapiła się na Pazura, cedząc ozięble słowo po słowie - Nie wiem co gorsze. Udajesz debila… nie obrażając osób dotkniętych schorzeniem debilizmu. Godzina w obie strony wolnym tempem. Gdy twoja córka poszła spać. Albo gdy się myła. Sam mówiłeś że badania są ważne i wiesz dlaczego. Karabin masz chyba nie od parady albo dla ozdoby, co? I co “Izzy”? Tekst ci się skończył i liczysz na mój? A może pomysły? Kogokolwiek prócz mnie, do diabła! Z założenia nie niańczę ludzi po dwudziestym roku życia! - warknęła i zacisnęła ze złości ręce w pięści, krzyżując je na piersi. Zrobiła pięć kroków stając bezpośrednio przed najemnikiem - Jedyną pozytywną rzeczą jaką odwaliłeś było zostanie tu z dzieciakiem. Dobrze zrobiłeś, ale do cholery powinieneś na chwilę wrócić. Martwiliśmy się o was z Robem, gnojku. - dźgnęła go palcem w napierśnik co było raczej symboliczne. - Zwłaszcza tobie powinno zależeć na potwierdzeniu wyniku. Albo zostawić radio, cokolwiek. Jak mam jechać w dorzecze, skoro nie wiem czy mogę ci ufać na tyle że dotrzymasz słowa?

- Myślę, że wiem lepiej czy jest mi z jakiegoś powodu przykro czy nie.
- odpowiedział najemnik patrząc na palec który przed chwilą dźgnął go w pierś. Potem podniósł głowę do góry i spojrzał na stojącą nad nim lekarkę. - A myślałem o tych ponownych badaniach wczoraj. Całkiem sporo. Miałem nad czym. Ale wyszło mi, to, że właściwie sama powiedz. Co możesz poradzić na to jeśli ktoś to już ma? Tu i teraz. - wujek Angie odpowiedział poważnym i spokojnym głosem wskazując przy “tym” na wierzgającą przy łóżku gospodyni. - Bo mi wyszło, że bez tego czegoś co być może znajdziemy w tym czymś co być może nadal jest nad rzeką to niewiele. Więc jak ktoś to ma to ma a nie to nie. - stojący Pazur rozłożył lekko ramiona by przedstawić wedle jakiej filozofii wczoraj podjął taką a nie inną decyzję.

- A ty mi powiedz ile osób byś zabił, gdybyś rano obudził się taki jak ona? - lekarka z premedytacją nie odpowiedziała, przechodząc do swojego pytania - Kto byłby pierwszy? Angie? Albo te dzieci w domu których nocowaliście? Ilu byś zagryzł i rozerwał zanim twoja podopieczna musiałaby cię zlikwidować? O ile dałaby radę strzelić ci w ten durny baniak w co wątpię. Lub dałbyś jej na odchodne kolejną traumę - prychnęła jak rozjuszony kot - Godzina. W te i wewte. Chyba was tam w jednostce uczyli gospodarowania czasem.

- A… ale -
blondynka patrzyła mało rozumnym wzrokiem na panią doktur i wujka. Chyba jednak była na nich zła. Nastolatka chciała coś powiedzieć, a potem przypomniało jej się, że nie umie mówić słowami bez karabinu i pewnie jakby zaczęła to by jeszcze bardziej zepsuła. Wycofała się więc tam gdzie pan z blizną i z zagubioną miną złapała go ostrożnie za rękę.

- Nie wiem. - przyznał Pazur nie podnosząc głosu i zerkając w zamyśleniu na stojącą teraz w kącie podopieczną. - Ale nikt tego nie wiedział wczoraj, nawet ty. - spojrzał znowu na lekarkę. - Jak z rzutem monetą, nie wiadomo co wypadnie. Pierwsze badanie pokazało, że nic nam nie jest. A czuliśmy się z Angie wieczorem w porządku. I nie odwracaj kota ogonem. Jakby ktoś z nas to miał od wczoraj jedynie co by się zmieniło to kto by nam sprzedał kulkę. Nikt na to nie może nic poradzić. Ty też nie. Dlatego nie chciałem cię teraz wzywać do tego przypadku. - wskazał na wierzgającą bez chwili wytchnienia kobietę. Robert zaś wstał i objął wolną dłonią przestraszoną blondynkę. - Udało nam się na tyle, że obudziliśmy się jako my. Każdy z nas. Jest nowy dzień. I nowe rzeczy do zrobienia. Pytanie na tą chwilę czy dasz radę coś zrobić z panią Brandon czego my byśmy nie dali rady. - Pazur popatrzył na rozzłoszczoną lekarkę i wskazał znowu głową na szarpiącą się kobietę.

- Chyba rozmawiam z opóźnionym w rozwoju… dziwne, wczoraj jeszcze byłeś w pełni władz umysłowych, a dziś nie domagasz i to wyraźnie - O’Neal nie wyglądała ani na uspokojoną, ani skora do odpuszczenia - Wczoraj dziwnym trafem wiedziałeś po co miało być dodatkowe badanie przed snem. Chcesz to ci przypomnę. Choroba rozwija się szybko. Po południu nie wiedziałam czy coś nam jest. Wieczorem nie byłoby już wątpliwości. Na siłę szukasz rozgrzeszenia, ale go nie ma. Nie w tym przypadku - pokręciła głową aż zafurkotały pojedyncze pasma włosów - Ja odwracam kota ogonem, tak? To spytaj się tej kobiety jak się czuła wieczorem, no dalej śmiało! - podniosła głos, celując palcem na łóżko - Przed chwilą sam gadałeś że wyglądała w porządku, a tu proszę! Może rzeczywiście nic jej nie jest i to tylko bad trip po psychotropach, chcesz sprawdzić? - spytała ironicznie wydymając wargi - Zresztą skoro gówno cię obchodzi moje zdanie i prośby… śmiało. Zastrzel ją, nie potrzebujesz niczyjego rozgrzeszenia. Wszak sam wiesz najlepiej.

- Skoro tak masz na to wszystko wywalone a zwłaszcza na mnie to po co przyjechałaś? A jak już przyjechałaś to co zamierzasz z tym zrobić?
- Pazur uniósł nieco brwi i położył dłonie na swoich biodrach.

- Przyjechałam bo Angie poprosiła - warknęła lodowato lekarka, przybierając lustrzaną pozę z tym że jej brwi zmarszczyły się gniewnie pośrodku czoła - Wpadła zapłakana do baru mówiąc że coś ci mogło się stać i zostałeś tu z zainfekowaną. I nie schlebiaj sobie, bo do kurwy nędzy z was wszystkich na razie tylko ja nie mam wywalone na epidemię. Ale nie jestem Chrystusem żeby dźwigać ten krzyż za was wszystkich. A potem jeszcze obrywać fochami związanych kurew-nosicielek. Bo za te wesołe strzelanie do klientów i porwanie biednej, niewinnej i niesłusznie zatrzymanej biedaczki mnie się oberwało. Ja wsłuchiwałam tych pieprzonych inwektyw i impertynencji. Tak samo jak ja wczoraj kroiłam tego trupa z piwnicy i babrałam mu się w bebechach. Ja z mężem ćwiartowaliśmy jego ciało i upychaliśmy do beczek. Ja wyłożyłam gamble za zastaw i pod wynajem mikroskopu i to ja spędziłam czas do późnego wieczora aby spróbować dowiedzieć się co jest grane z wirusem na poziomie komórkowym. Spytaj lepiej co wy zamierzacie zrobić?! - rozłożyła ręce - Bo jak widać ja się do niczego nie nadaje i tylko przelewam się z lokalu do lokalu, do tego śmiem mieć cokolwiek sprzecznego z utartym kanonem do powiedzenia. I to mówię. Co z tym zrobisz to już twoja sprawa.

- Aha. Czyli widzę, nie załatwimy tego od ręki.
- Pazur pokiwał głową i na chwilę spojrzał gdzieś w sufit przygryzając do tego wargę z zastanowieniem wypisanym na twarzy. W końcu znowu pokiwał głową i odezwał się. - Co ja z tym zrobię? A już ci mówię. - odpowiedział znowu zniżając głowę by spojrzeć na wkurzoną lekarkę. - Zamierzam zabrać się vanem Rogera do tego czegoś co znalazł nad rzeką. Spróbować to odszukać i zabezpieczyć. Mając nadzieję, że jest tam coś co pomoże zatrzymać tą zarazę. Chociaż częściowo. Na przykład na takich jak pani Brandon. Sam się na tym nie znam dlatego potrzebuję jakiegoś lekarza albo kogoś o podobnych możliwościach o ile to coś co być może tam jest nie jest w formie do natychmiastowego użytku. Dotąd myślałem o tobie. Bo się idealnie nadajesz do tej roli. Jeśli jednak nam nie pomożesz spróbuję zorganizować kogoś na miejscu. Jeśli się nie uda pojedziemy tam bez tego i może miejscowi coś czy kogoś zorganizują jak wrócimy. Potem mam plan jechać dalej do Teksasu prawdopodobnie przeprawiając się przez rzekę. To właśnie zamierzam robić w tym nadchodzącym dniu. - Pazur odpowiedział powolnym ale dobitnym tonem mówiąc krok po kroku jak uwidział sobie plan na najbliższe kilkanaście dziennych godzin.
- Co zaś do ciebie Izzy przykro mi z powodu wczorajszego wieczoru. Chcesz to wierz nie to nie. Radia wam nie mogliśmy zostawić i raczej nie liczcie na to. Ale możemy się rozejrzeć za jakimś tutaj na miejscu. Dostrzegam wysiłek jaki włożyłaś z Robertem by zrobić coś w sprawie tej zarazy. Nie jestem ślepy. Ale nie stoję tutaj przed tobą by wysłuchiwać twoich żalów jasne? Mamy szansę. Wszyscy jak tutaj stoimy. Zrobić coś z tą zarazą. Sami nie sądzę byśmy dali radę tak samo jak wczoraj wieczorem. Naszą szansą jest to coś co ma być przy rzece. Jeśli nie damy rady, jeśli zrezygnujemy, jeśli się na siebie sfochamy, jeśli damy się zawładnąć naszym lękom i złości wtedy to wszystko co zrobiliśmy wczoraj czy do tej pory pójdzie na marne. Te mikroskopy, szukanie ich, zastawy, badania wszystko pójdzie do kosza. No chyba, że weźmiemy się w garść i spróbujemy coś zrobić. Możemy zacząć od pani Brandon. Zbadasz ją jak już tu jesteś czy od razu mamy się rozstać tu i teraz? - wujek nastolatki nadal mówił cierpkim i dobitnym tonem chociaż udawało mu się to robić bez podnoszenia głosu. Na koniec po raz kolejny wskazał na szarpiącą się przy łóżku kobietę.

- Jest ktoś kto może jechać zamiast mnie. - Izzy prychnęła i wzruszyła ramionami, robiąc zapraszający ruch tam gdzie zaparkowany van - Idź pogadać z kumplem od Khaina, bo to jego doktorek. Życzę powodzenia w szukaniu naiwnego idioty który się nabierze na ten górnolotny badziew. Może na odprawach działa, ale to nie wojsko Zordon. Tu ludzie mogę mieć w dupie wasze rozkazy, hierarchię i resztę szpejowego podejścia do życia. I gwarantuję się, że nikt nie będzie tak głupi żeby babrać się w tym za poklepanie po plecach i rzucone “świetnie sobie radzisz”. Wiesz gdzie możesz sobie wsadzić te gadki motywacyjne, nie? Dać ci miotłę żebyś jeszcze głębiej dopchał? - zrobiła jeszcze jeden krok, praktycznie wchodząc na Pazura i ciskając gromy tam gdzie jego gęba. Ściszy też głos do nieprzyjemnego warkotu - Myślałam że mogę ci zaufać, a jak mam to robić, kiedy odwalasz takie numery? Skąd mam wiedzieć, że nie zostawisz mnie kiedy zrobi się paskudnie bo nagle uznasz że tak ci wygodnie? Bo jak widać gadać można dużo, a wychodzi jak na załączonym obrazku. I ja. Mam jechać. Z tobą. W centrum skażonej strefy. Kiedy nie mam gwarancji że nie dostanę kulki, albo nie potrącisz mi nogi i nie zostawisz za plecami jako żeru i przynęty dla pogoni. Tarczy z mięsa. Nie znam cię - wysyczała, prostując się i unosząc brodę - Ale lubię dokańczać zaczęte projekty. Dlatego pojadę. Razem z Robem, a ty lub Angie zostaniecie tutaj. Z Maggie. Jako ochrona i mam gdzieś które z was. Kwadrans temu do Lou wbiegła zarażona. Nie wiemy ilu ich jest, a nie zostawię jej pod opieką kogoś kto nie umie walczyć. Jedno z was chroni moje dziecko, drugie chroni mnie i drugie dziecko - położyła dłoń na brzuchu - Wtedy pojadę. Jak nie, cóż. Powodzenia w wyprawie, a potem przeprawie na drugi brzeg i drodze do Teksasu… a badać jej nie muszę - kiwnęła głową do tyłu, gdzie szarpiąca więzy kobieta - Wiem co zobaczę i wiem co dzieje się w jej ciele. Nie muszę jej oglądać. Chyba że chcesz opinii prawdziwego fachowca, wtedy poślij po kogoś stąd. Gdzie tu macie lekarza? - odwróciła się i spytała mężczyzny przywiązanego do krzesła.

Pazur zmrużył oczy gdy kobieta syczała mu z bliska w twarz i widać było jak zacisnął mocniej szczęki. Wciąż wyglądał na spiętego gdy ta mówiła dalej i tylko diagnozą względem gospodyni jakoś nie wydawał się zaskoczony.
- No fajnie. Ale ja proponuję inny kompromis. Ty i ja jedziemy z Rogerem. A Robert i Angie zostają tutaj. Inaczej jakoś słabo mi się widzi, że my mamy się rozdzielać a wy nie. A tak jedziemy na tym samym wózku. I ja też nie robię tego dla tych szpanerskich czy nawiedzonych gadek. Robię to bo uważam, że trzeba to zrobić. - Pazur spojrzał na lekarkę dalej stojąc w rozkroku z rękami na biodrach. - Albo się w ogóle nie rozdzielajmy i jedźmy tam wszyscy. Jeśli syf i tam i tu jest taki sam to żadna różnica i niebezpieczeństwo jest takie same i tam i tutaj. A lepiej mieć wszystkich razem i wszystko co potrzeba na miejscu na wypadek gdyby zaczęło się sypać na serio. - wujek Angie przestawił kolejną alternatywę patrząc po kolei po zebranych twarzach.

- Nie będę ciągnąć córki tam gdzie jedziemy. Nie ma takiej możliwości. Ona nie jest jak Angie - O’Neal zmieniła pozycję, zakładając ręce na piersi. Brew jej drgała ze złości, tak samo jak kącik ust - Ma osiem lat i nie umie walczyć. Ani biegać. Zostaje tutaj. Koniec. A Robert jedzie ze mną. Muszę mieć kogoś swojego, kto będzie mi patrzył na plecy gdy będę grzebać w tym syfie, komputerze, czymkolwiek - machnęła zrityowana ręką, jakby odganiała komara - Zabierz ze sobą Vex jak nie chcesz się rozdzielać ze swoimi. Zostanie jedna osoba od nas i jedna od ciebie. Pojedzie jedna od nas i jedna od ciebie. Nie masz czasu żeby wybrzydzać i marudzić. Czujesz to? - pociągnęła nosem - Woda zaczyna gnić. Jutro będzie tu plaga komarów. Jak jesteś taki mądry wiesz co to oznacza, zresztą to też tłumaczyłam.

- Wujku… ja… mogę zostać -
Angie wyglądała jak sto nieszczęść pozbawionych cukierków i zmuszonych do robienia czegoś równie okropnego jak nauka pisania, albo chodzenie w golfie. Co to golf wiedziała… taki okropny z wełny co strasznie gryzła i nie szło w niej wytrzymać. Przestępowała nerwowo z nogi na nogę, a szczęka drgała jej niekontrolowanie jakby zaraz miała się rozpłakać. Nie lubiła jak wujek kłótniował i nie chciała żeby robił to z panią doktur, która też była fajna i miła, ale miała złościa… i to przez nią. Przecież ona chciała zostać na noc u małych ludziów.
- Jak pan Rob będzie cię bezpieczył… to ja zostanę. Z dzieciami… i-i futerkami… przepraszam. To moja wina - zamrugała szybko bo coś mokrego wpadło jej do oka - Ja chciałam zostać po kolacji poza barem, bo… byliśmy w stodole i bawiliśmy się w bezpieczenie i strzelliśm-my i… prosze, pani już nie krzyczy i nie złościuje na wujka, tylko na mnie. To przeze mnie. Ja… przepraszam. Oddam pani sernik… i cukierki, tylko niech już pani… nie krzyczy na wujka, on… nie zrobił nic złego i… to naprawdę moja wina - wbiła wzrok w ziemię, mocniej zaciskając palce na dłoni pana z blizną.

- Oj, Angie. - wujek westchnął i wyciągnął rękę w stronę podopiecznej by ją przytulić do siebie. - Nie twoja wina Angie. - powiedział gdzieś do jej włosów. - To ja jestem dorosły i ja za ciebie odpowiadam. Ja podjąłem decyzję, że zostajemy u Westów na noc. I to dlatego Izzy tak się wścieka na mnie a nie na ciebie. Nie jesteś niczemu winna w tej sprawie. - wujek nagle złagodniał i pogłaskał blond włosy w opiekuńczym geście. Zerknął ponad głową nastolatki na lekarkę. - Jakbyś liczyła się, że masz ostatnią godzinę na tym świecie. Z kim chciałabyś ją spędzić? - zapytał spokojnie tuląc blondynkę do siebie. Znowu z bliska dysproporcja rozmiarów między tą dwójką blondynów wydawała się ewidentnie widoczna. Sylwetkę nastolatki dało się spokojnie wrysować w sylwetkę postawnego mężczyzny który ją obejmował. - Miałbym telefon albo radio albo kogoś posłać to dałbym chociaż znak. Ale nie miałem. A po wszystkim po prostu usnąłem. - dodał po chwili.

Przez twarz lekarki przeszedł skurcz. Przymknęła powieki i nabrała powoli powietrza, a potem równie powoli je wypuściła.
- To zagrywka poniżej pasa - mruknęła kąśliwie do najemnika, ale zaraz przeniosła spojrzenie na nastolatkę. - Aniołku nic się nie stało, słyszysz co twój wujek mówi. To nie twoja wina, bardzo się cieszę że udał się wam wieczór i dobrze się bawiliście. Nie złoszczę się na ciebie… a sernik zjemy razem, dobrze? - uśmiechnęła się łagodnie, w myślach dusząc Pazura własnymi rękami. - Pamiętasz co ci wczoraj mówiłam w pokoju u nas? Dorośli czasem się kłócą, ale to nie znaczy że się nie lubią. Po prostu głośno mówią co myślą i tyle. Nie jestem zła… tylko zawiedziona jedną niezałatwioną sprawą, bo miałam nadzieję ją załatwić już wczoraj. Ale skończyło się dobrze, więc nie ma się czym martwić. - znowu westchnęła powoli, kręcąc bardzo powoli głową - Jej już nic nie pomoże. - wskazała na łóżko - Wirus upośledza układ współczulny, blokuje odczuwanie bólu. Dzięki temu chodzą nawet bez części głowy, albo z przestrzelonym kolanem. Choroba niszczy tkanki. Płuca, mózg, nerki, wątrobę, serce. Ona już nie żyje, jej organizm przeszedł w fazę niewydolności organowej, ale przez blokadę bólu ciało tego nie odczuwa. W normalnej sytuacji mielibyśmy podręcznikowy przykład agonii. Nawet jeżeli znajdziemy antidotum… jej już nie pomoże, przykro mi. Nie znam niczego, co cofnie zniszczenia tej skali i rodzaju. Potrzebowałaby przeszczepu po kolei wszystkich narządów wewnętrznych. Usuniemy wirusa umrze z bólu, a przed śmiercią będzie wyła jak zwierzę… i błagała o morfinę. Albo o dobicie. O ile w ogóle będzie w stanie mówić.

Angela za to stała pod wujkowym ramieniem, obejmując go i odgradzając sobą od całego zła świata. Wciąż pociągała nosem, ale odrobinę się uspokoiła, choć nie mówiła już. Słuchała i tulała wujka, bo pani doktur używała trudnych słów, ale chyba ogólny sens wyłapywała. No i już nie było warkotów i kłócenia, co podnosiło na duchu chociaż troszkę.
- To… mam ją uśpić? - spytała też patrząc na łóżko i mamę Jane.

Wujek pokiwał głową. Tak do słów kobiety jak i dziewczyny. Spojrzał w zamyśleniu na szarpiącą się panią Brandon. Za to pan Brandon całkiem trzeźwo wyłapał zmianę tonu i tematu dyskusji.
- Nie! No co wy mówicie! Zostawcie ją! - krzyknął znowu zaczynając się szarpać na krześle. Pazur spojrzał na niego ale szybko powziął decyzję. - Zabierzcie go na dół. Izzy jak dasz radę sprawdź co z nim. Angie pomóż im. - Pazur westchnął pozwalając się wyswobodzić nastolatce z objęć i wskazując na przywiązanego do krzesła mężczyznę. Robert też na niego spojrzał szacującym wzrokiem.

- Łatwiej go zabrać z krzesłem. Ja wezmę górę a ty weź za nogi. - łowca podszedł do krzesła stając za nim i machnął głową do Angie. Przechylił krzesło w swoją stronę tak, że przednie nogi uniosły się do góry i można było je łatwiej złapać.

- Nie daj się ugryźć - Izzy powiedziała coś w rodzaju prośby, albo życzeń powodzenia i wycofała się do związanego - Nie rozwiązuj jej, ani nie ściągaj knebla. Naprawdę mi przykro - zwróciła się do mężczyzny na krześle, czując się jak herold złych wieści i kat w jednej osobie, choć to nie ona miała pociągnąć za spust była przecież współodpowiedzialna. Podniosła dłonie do twarzy i rozmasowała skronie - Bar Lou przyciąga za dużo uwagi, potrzeba nam nowego miejsca. I Rice, ona też to ma, ale nie zmienia się. Jest nosicielem, jak z wirusem HIV. Ma i zaraża przy kontakcie, ale u niej przynajmniej na razie nie zmieni się w ostrą formę AIDS… wrócimy do tego - westchnęła, idąc do drzwi aby je otworzyć i przytrzymać.

- Gdzie go niesiemy? - Angela podreptała do pana z blizną i złapała drugą stronę krzesła, stękając przy tym cicho - Na dół? Niech pan nie robi niczego niemiłego - popatrzyła na pana tatę ze zbolała miną - Naprawdę nie chcę panu robić krzywdy. A ty wujku… bądź ostrożny, tak? Zniosę tego pana i wrócę.

- Dobrze Angie.
- wujek pokiwał głową zgodnym tonem. We dwójkę z łowcą z Mississippi szło całkiem nieźle ale pan Brandon boleśnie świadom dlaczego wujek został w sypialni z jego żoną zaczął desperacko wierzgać i krzyczeć co bardzo utrudniało jego transport. Zwłaszcza, że mieli schodzić po schodach. Angie schodziła pierwsza i tyłem a Robert górą trzymając przed sobą oparcie krzesła. Pan Brandon wił się, łkał, przeklinał i płakał starając się przekonać chyba kogokolwiek. Ale w końcu najpierw Pazur a potem nawet drzwi które zamknął za sobą zniknęły z pola widzenia.

Na dole całej trójce udało się znaleźć coś by zakneblować gospodarza chociaż nadal skrajne emocje jakie nim targały nadawały mu nadzwyczajnej siły i wytrwałości. Aż tak, że pan O’Neal zaczął poważnie obawiać się czy krzesło to wytrzyma. A potem nagle wszystko ustało gdy z góry doszedł pojedynczy wystrzał z pistoletu. Pan Brandon nagle zamarł na krześle jakby kula trafiła właśnie jego. Potem dla odmiany zwiotczał i rozpłakał się na dobre. Z góry doszły ich miarowe kroki najpierw na podłodze a potem na schodach. Wreszcie do reszty wrócił opiekun Angie. Popatrzył z trochę zmieszanym wzrokiem na gospodarza nim się odezwał.
- Jej już nie można było inaczej pomóc. - powiedział w końcu po chwili wahania. - Przykro mi.
 

Ostatnio edytowane przez Driada : 18-03-2018 o 00:12.
Driada jest offline  
Stary 18-03-2018, 01:50   #192
 
Czarna's Avatar
 
Reputacja: 1 Czarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputację
To był koniec… tak po prostu. Jedna kula i cisza. Angela wbiła się w kąt pokoju z wybitnie niewyraźną miną. Wyłamywała nerwowo palce, błądząc wzrokiem po ścianach, podłodze i suficie. To było… takie przykre. Przecież chcieli pomóc, ale nie mogli. Nastolatka nie miała pojęcia co powiedzieć Jane. Bała się jej reakcji, przecież właśnie utrupili jej mamę. Wściekniętą… ale nadal mamę.
- Jesteś cały? - odkleiła się od ściany i przeszła tam gdzie opiekun, przyglądając mu się czy aby na pewno jest cały, aż wreszcie pociągnęła nosem, obejmując jedną ręką. Drugą głaskała go po głowie - Jak jesteś cały to dobrze. Najlepiej. Nie… inne nieważne, haraszo?

O’Neal pobladła, przełknęła też z trudem ślinę z całych sił starając się zachować kamienną twarz, ale szło ciężko. Syzyfowa praca z góry skazana na porażkę, bo jak niby trzymać opanowanie, kiedy zamiast obcego mężczyzny na krześle widziała Roba, a wyobraźnia zmieniła związaną kobietę na górze w nią samą… albo Maggie. Cała makabra sceny skutecznie uświadomiła jej, że nie potrafiłaby czegoś podobnego zrobić gdyby z racji su wyższej konieczności padło na kogoś z jej najbliższych.
Wycofała się do tyłu, a szloch nagłego wdowca obijał się w jej głowie i nie chciał ucichnąć. Cofała się dalej, aż do progu i za niego.
Weszli do obcego domu, dokonali mordu… i co dalej?
To był ten moment, gdy przekreślali własne człowieczeństwo, czy za chwilę? Do czego będą w stanie się posunąc aby zachować zdrowie i czy warte to będzie całego wyrządzonego w imię wydumanych, wyższych wartości, zła?
Chcieli dobrze, działali w słusznej sprawie… łatwo tłumaczyć przed samym sobą.
Gorzej przedstawić rację człowiekowi, któremu właśnie zabiło się żonę.
Lekarka potrzebowała powietrza. Spokoju. Chwili na zebranie się do kupy zanim… weźmie się do pracy. Pójdzie po Maggie.
Ucieczka ciągle brzmiala jak najlepsze rozwiązanie.

Vex przysłuchiwała się całej rozmowie bez słowa. Bo co miała mówić? Nikt jej o nic nie pytał, nikt nie zwracał na nią uwagi. Na dźwięk wystrzału tylko zamknęła oczy. Przez chwilę miała wrażenie, że to w jej plecy jest wycelowana broń. Odwróciła się dopiero gdy wszyscy znów byli na piętrze.
- Cieszę się, że już sobie ze wszystkim poradziliście i jakoś się dogadaliście. Ba! Nawet zrobiliście jakieś plany dla mnie. Ale niestety przyszłam tu tylko dlatego, że martwiłam się o wujaszka. Z resztą jak się okazuje bez potrzeby bo miło spędziliście wczoraj czas z Angie. - Starała się mówić spokojnie, powstrzymując się by na wierzch nie wychodził jej żal i smutek. - Ja wracam do Gammana i potem jadę do przeprawy. Pokazaliście, że mimo całej mojej pomocy wczoraj nie zasługuję nawet na odrobinę wdzięczności i wsparcia, a nawet ładnie zauważyliście, że jestem niepotrzebna, skoro już znaleźliście sobie kierowcę w osobie Rogera. - Spróbowała się uśmiechnąć, ale średnio jej to wyszło. - Teraz muszę zająć się osobami, które troszczą się o mnie, dostać się jak najszybciej do Pendelton i najlepiej dać znać na przeprawie by nie zabierali ludzi z tej strony bo jeszcze to cholerstwo się rozprzestrzeni na drugi brzeg. Mogę liczyć na podwózkę do Gammana, czy mogę już wyjść i ruszyć przez to bagno?

Pazur nie wyglądał na zbyt zadowolonego z całej tej sytuacji. Popatrzył przez okno na stojącą na zewnątrz furgonetkę, na stojącą wewnątrz Vex i na chlipiącego mężczyznę przywiązanego nadal do krzesła.
- Chyba się zmieścimy razem. - odpowiedział po chwili z tym swoim firmowym spokojem. - Robert, pomożesz mi? Nie możemy go tutaj tak zostawić samego. - najemnik zapytał drugiego mężczyzny wskazując na związanego gospodarza. Ten skinął głową i obydwaj rozstawili się po obu stronach krzesła podobnie jak wcześniej z Angie znosili je z góry na dół. Teraz zaś przenieśli je do zaparkowanej na zewnątrz furgonetki.

Fochy obrażonych księżniczek, których nie traktowano odpowiednio po królewsku, łącznie z padaniem do nóg i czczeniem majestatu - dokładnie tego im brakowało w tym całym okolicznym syfie. Izzy z niesmakiem przysłuchiwała się wylewanym przez gangerkę żalom, a chęć żeby się napić czegoś z alkoholem prawie wywracała jej wnętrzności na drugą stronę. I pomyśleć, że to siebie uważała za roszczeniową.
- Jednak się nie myliłam. Jeden problem z głowy. Dobrze, wreszcie wiadomo na czym stoimy - powiedziała w miarę spokojnie, biorąc złość i zmęczenie za zębate gęby, żeby móc zacząć myśleć sensownie. Ktoś musiał - Mów sobie co chcesz i komu chcesz. Ale patrząc dalej niż własna urażona duma powiem ci jedno. W Pendleton mają inne zmartwienia niż plotki. Stawiam na no cały swój szpej - prychnęła, przechodząc z ganku pod furgonetkę. Szczerze wątpiła by po drugiej stronie rzeki nie mieli nikogo zarażonego, ale tam nie było ani nawiedzonych khainitów, ani blond rodzinek z karabinami. Przykre.
- Poczekajcie z tym krzesłem - westchnęła, pokonując ostatnie metry śmierdzącej mułem wody żeby dojść do męża i Pazura. - Nie możemy go tam zabrać i zostawić Lou w piwnicy kolejnego jeńca. Wystarcza ta cała Rice, którą powinniśmy przenieść i odizolować. Gdzieś, gdzie jest mniejsza szansa że ściągnie niepotrzebną uwagę. Mówiłam, Gamman to zła opcja. Bary to hałas, hałas przyciąga niepotrzebną uwagę. Jeżeli zainfekowanych jest więcej musimy znaleźć schronienie gdzieś na uboczu… co nam szkodzi zostać tutaj, skoro i tak zaczęliśmy już sprzątanie? - wskazała na dom zamordowanej przed chwilą kobiety - Jak to ma zadziałać… badania i reszta, trzeba nam czystego terenu. Nie zapiaszczonych ruin. Ten dom jest na uboczu, do tej pory zamieszkały czyli w miarę czysty. Poza tym… z niektórymi badaniami i ruchami lepiej nie pchać się ludziom na oczy - mruknęła ciszej, odwracając głowę gdzieś w kierunku baru - Tu też są dzieci. Maggie będzie miała towarzystwo, a one ochronę. Tylko trzeba poinformować Marię… o naszej czasowej relokacji. Podać jej przyczyny, wytłumaczyć. Żeby nie wyglądało jak zawłaszczenie gwałtem i mordem czyjegoś domu z samolubnych pobudek. Druga rzecz to cena za wypożyczenie mikroskopu na kolejną dobę. Dziesięć pestek od karabinu, można wymienić na inny sprzęt. Chcę to załatwić zanim syneczek pastora uwidzi sobie sprzedać mój karabin.

Dwaj mężczyźni zatrzymali się i spojrzeli po sobie nawzajem, na mówiącą lekarkę i zalaną powodzią okolicę.
- Ten dom jest tak samo na uboczu jak każdy tutaj. - odezwał się po chwili zastanowienia Pazur. I rzeczywiście jak tak kawałek pochodzili albo przejeździli po tym Dew to ten dom Brandonów jakoś zbytnio się nie wyróżniał ani od domu Westów ani żadnego przy mijanych ulicach. - No ale właściwie równie złe miejsce jak chyba każde tutaj a przynajmniej wiemy na czym stoimy. - dodał po krótkiej przerwie. - Jak dla mnie może być. - odezwał się w końcu wujek blondynki. - Ja wrócę z vanem po tą Rice. Wy załatwcie te mikroskop. Ale nie chcę tu zwłóczyć dłużej niż to potrzeba. Nie wiadomo ile czasu zejdzie nam wyprawa nad tą rzekę. A przed zmrokiem bym chciał być z powrotem. - najemnik przedstawił jak widzi sprawę.

Angela za to zrobiła wielkie oczy i wysoce nierozumną minę, mrugając co parę usłyszanych słów. Jednak na sam koniec wypowiedzi byłej cioci. Rodzina mogła się kłócić i tłukować rzeczy, ale nie zostawiała się. Gapiła się to na ciocię, to na wujka, to na panią doktur, a to na pana Roba, nie wiedząc jak powinna zareagować. Zrobiła więc pierwszą rzecz jaka jej przyszła na myśl - zepchnęła nierozwiązywalne problemy na później, bo teraz mieli jeszcze do zrobienia parę rzeczy.
- Jane nie może zobaczyć utrupionej mamy… - wydukała powoli, patrząc pod nogi na złą, niedobrą i coraz gorzej pachniuchującą wodę - A… ale nie chcę żeby wujek szedł do tej Rice sam… bo jak znowu pojawi się jakaś wścieknięta pani? - podniosła niebieskie oczy na dorosłych i wysokich ludziów dookoła, zaciskając pięści i usta. Po chwili westchnęła boleśnie - Nie mogę go zostawić, ktoś go musi bezpieczyć. - część o tym że puszczanie gdzieś pana z obrazkami i wujka razem może się skończyć walką o czerwoną wodę do kubka wolała nie wspominać. Po co mówić o rzeczach oczywistych jak słońce i gwiazdy na niebie?
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Everyone will come to my funeral,
To make sure that I stay dead.
Czarna jest offline  
Stary 18-03-2018, 02:02   #193
 
Driada's Avatar
 
Reputacja: 1 Driada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputację
- Tak aniołku… Jane nie powinna widzieć mamy w takim stanie - lekarkę ścisnęło w dołku. Odkaszlnęła żeby pozbyć się gorzkiego posmaku z ust i gardła. Wodziła wzrokiem po sypiących się ścianach pobliskiego budynku, mrużąc oczy w skupionej minie.
- Zajmiemy się z Robem tą kobietą z piętra, potem… - zawahała się, aż warknęła krótko coś pod nosem - Zróbmy jeszcze inaczej. Angie weź wujka i Maggie, idźcie tam gdzie nocowaliście i zorientujcie jak to wygląda. Spytajcie się czy moja córka może tu poczekać chwilę… ma być bezpiecznie - skupiła uwagę na najemniku - Ja z Robem zajmiemy się sprzątaniem na piętrze i tym na krześle. Potem razem pojedziemy. Wyrzucicie nas przy lokalu, będzie szybciej i bliżej dość do kościoła. Wy załatwcie Rice, potem znajdźcie Marię i powiedzcie jej co tu się stało. Albo znajdźcie kogoś, kto po nią pośle i przekaże informacje… Rob powiedz coś, bo na razie mam wrażenie, że na darmo robię z siebie idiotkę - rzuciła w męża kwaśną miną, a na koniec wyciągnęła rękę do Pazura, nadstawiając ją wierzchem do dołu jakby czekała aż coś tam położy - Cena za wynajem mikroskopu. My płaciliśmy wczoraj.

- Zostawiliśmy nasze rzeczy u Westów i u Gammana. Nie mam przy sobie karabinu ani ammo. Załóżcie za nas albo poczekajcie aż wrócimy. Jak się spotkamy ponownie to wam zwrócę.
- odpowiedział spokojnie najemnik przyglądając się wystawionej w jego stronę dłoni lekarki. - A nocowaliśmy tutaj, nie trzeba nigdzie jeździć. - Pazur wskazał na sąsiedni dom w którym razem ze swoją podopieczną spędzili ostatnią noc. - Jest bezpiecznie na tyle na ile samotna matka z dwójką chłopców może być i zapewnić bezpieczeństwo. Są bardzo mili i gościnni. Myślę, że to dobry klimat domu dla dziecka. - ciemny blondyn pokiwał krótkoostrzyżoną głową. - I ja też wobec tego proponuję coś jeszcze innego. Sami idźcie z Maggie do Westów sprawdźcie czy wam odpowiada by zostawić tam córkę i się dogadajcie jeśli trzeba. A jak sie uwiniecie możecie zabrać się z nami. U Gammana ja i Angie zajmiemy się Rice a wy tym mikroskopem i karabinem. Kto wróci pierwszy zajmie się tym domem tutaj. Chyba w godzinę powinniśmy się wyrobić a można chyba zostawić pana Brandona tutaj przez ten czas. A potem jak się znowu zbierzemy razem pojedziemy nad tą rzekę a kto zostanie ten dokończy to co będzie do dokończenia. - najemnik przedstawił swoją wersję planu na nadchodzące kwadranse.

- Nie - odpowiedź O’Neal była krótka i oschła. Ręka wróciła jej do ciała i krzyżowania na piersi - Do Westów idziesz z nami. Ze mną - dokończyła równie pogodnie - Nie będę po raz kolejny tłumaczyć się sama i sama wysłuchiwać jakim to potworem bez serca i sumienia jestem, bo pozwoliłam na to czy tamto. Mam dość obrywania za cudze wyskoki, wystarczy mi ta prostytutka rano i jej fochy. I fochy twojej-byłej gangerki teraz. - uśmiechnęła się raczej mało miłym uśmiechem - No ale to ja robię sceny, nie? Więc ty i ja idziemy do Westów. Angie z Robem przeniosą krzesło i ogarną trupa. Chciałbyś żeby Angie natknęła się na twoje ciało z dziurą po kuli we łbie? - prychnęła, ale powietrze szybko z niej zeszło. Zamiast złości pojawiło się zmęczenie - Ty ich znasz, tych Westów. Łatwiej będzie się dogadać. Niestety co do bezpieczeństwa tego miejsca mam spore wątpliwości. Może do tej pory ta kobieta radziła sobie sama, ale do tej pory nie było zarazy. Teraz się popieprzyło - pokręciła głową, uciekając spojrzeniem na dom owej samotnej matki.

- Mogę posprzątać z panem Robem - nastolatka wzruszyła ramionami. Dla niej było nawet lepiej jakby posprzątali przed wyjazdem. Małe ludzie nie powinny widzieć trupów, zwłaszcza tych z rodziny.

- Dobra pójdę z tobą do Westów. Chodziło mi o to by ktoś z was albo oboje też tam poszli by to zobaczyć na własne oczy i samemu się umówić. - wyjaśnił Pazur z zauważalnym odcieniem irytacji w tym swoim spokojnym głosie. - Jane jest u nich więc jak zostanie u nich nie będzie wędrować po tym domu. - wskazał na budynek Brandonów przy jakim nadal stali. - Z tym krzesłem niech będzie, Angie pomóż Robertowi co dacie radę zanim wrócimy. - Pazur wyglądał jakby nie chciał dłużej ciągnąć tej dyskusji. - A kwestia bezpieczeństwa tego domu jest pewnie podobna jak każdego innego. Ale tutaj chociaż wiemy na czym stoimy a nie wiadomo ile czasu zeszło by na znalezienie sensownej alternatywy. A nie mamy czasu jej szukać. Zresztą jak na miejscu ktoś z nas zostanie powinno to robić różnicę. - dodał szybkim tonem najemnik.

- Dobra, mnie to pasuje. Inaczej będziemy tu stać i gadać aż nas noc zastanie. Chodź Angie. A ty Maggie idź z mamą. - Robert tym razem się odezwał i po kolei wskazał na blondynkę a potem na małą brunetkę. Sam ruszył z powrotem w stronę domu Brandonów.

- Byłoby szybciej gdybyś zamiast potaknięcia na koniec, dał coś wcześniej do siebie - lekarka popatrzyła na męża i skrzywiła się. Przełknęła przekleństwo i dodała z ironią - Dzięki za pomoc, dobrze na ciebie liczyć w każdej sytuacji Rob - odwróciła się do córki, biorąc na plecy torbę z jej rzeczami. - Chodź myszko - miała dodać coś jeszcze, ale zabrakło siły.

- A nie możemy go… no utrup… znaczy się zrobić wypadka? - blondynka szepnęła w napięciu do pana z blizną, zezując na jego buzię do góry - To... no byłby spokój. - dodała cicho. - Ale zanieść też go możemy.

- Ja też cię kocham kochanie ty moje.
- Robert zareagował pogodnie odwracając się jeszcze w przejściu do swojej małżonki. Wewnątrz gdy usłyszał co proponuje blondynka skrzywił się. Albo na to co powiedziała albo widząc tego zapłakanego mężczyznę z kneblem i wciąż przywiązanego do krzesła. Wyglądał bardzo żałośnie jak żywy wyrzut sumienia. - Nie. Może tylko jest podrapany jak w zwykłej bijatyce i nic mu w sumie nie jest. - odpowiedział po zastanowieniu. Westchnął i dorzucił podchodząc do krzesła. - Chodź, zaniesiemy go do kuchni. Potem pójdziemy na górę i zobaczymy co da się wymyślić z tą jego żoną. - traper znowu odchylił krzesło tak jak wcześniej gdy schodzili na dół by nastolatka miała za co chwycić.

- No to chodźmy. Zanieść ją? - Pazur w milczeniu obserwował jak jego podopieczna i pan O’Neal znają w domu Brandonów, zerknął czy jego żona i córka są gotowe i tak ruszyli grupką w stronę. Zapytał lekarki czy zanieść przez ten kawałek jej córkę do domu Westów.

W domu Westów przywitały ich zaniepokojone buzie dzieciarni. Dwaj chłopcy i dziewczynka. Chłopcy może w podobnym wieku do Maggie a dziewczynka wyraźnie była od niej i młodsza i mniejsza. Trudności też zaczęły się już od progu.
- Cześć chłopaki. Mama jest? - Pazur przywitał się krótko i przyjaźnie a dzieciarnia widać wcale się nie niepokoiła jego przybyciem. Wodziła ciekawskimi spojrzeniami na kobietę i dziewczynkę z jakimi przyszedł ale na niego patrzyli bez obaw. - Nie, już poszła. Jakąś sprawę miała na mieście to poszła. Kto to jest? - trochę większy z chłopców opowiedział i zapytał prawie od razu wskazując na nowych gości.

- To jest Izzy. I Maggie. - Pazur przedstawił obydwie osoby i podrapał się z zastanowieniem po brodzie.

Lekarka postawiła córkę na podłodze, prostując z ulgą plecy. Robiła się coraz cięższa i nawet na krótki dystans noszenie jej było już męczące.
- Miło was poznać - uśmiechnęła się do dzieciarni, a potem popatrzyła na Pazura, bardzo powoli nabierając i wypuszczając powietrze - I tyle jeśli chodzi o rozeznanie, opiekę dorosłych i ochronę. Jakieś dalsze pomysły?

- No cześć. Ja jestem James a to Jack i Jane.
- najstarszy z chłopców bardziej niż stojącymi w progu dorosłymi zainteresował się swoją rówieśniczką. Maggie pomachała jemu i reszcie rączką na przywitanie i uśmiechnęła się sympatycznie. Młodsze pokolenie wydawało się być minimalnie zainteresowane problemami i rozterkami starszego.

- Chłopaki, czy Maggie mogłaby zostać z wami? - wujek Angie przykuł znowu uwagę dzieciarni wskazując bokiem głowy na stojącą w progu pannę O’Neal.

- No pewnie! Chodź! - Jack zawołał wesoło i zachęcająco machnął dłonią zapraszając w głąb domu. Córka spojrzała pytająco w górę na matkę niepewna co w tej sytuacji powinna zrobić.

- No więc widzisz, Maggie może tu zostać. Może też zostać z Angie. U Gammana. Albo pojechać z nami. Wedle mojego wyczucia sytuacji sytuacja może zmienić scenerię ale nie rodzaj. Myślę, że wszędzie w tej okolicy będzie to wyglądać podobnie. - Pazur spojrzał na w dół w stronę stojącej w progu kobiety czekając na jej decyzję. Obecnie i powódź z jej stojącą wodą i ci zarażeni dziwnym wirusem wydawali się wspólnym mianownikiem całej okolicy. Jedyną niewiadomą była sytuacja nad rzeką bo nikt z nich tam jeszcze nie był. Każda opcja miała swoje plusy i minusy.

- Dasz radę pojechać do kościoła? - spytała zmęczona, rozmasowując pulsujące skronie - Byłeś tam wczoraj, zresztą… - zawiesiła się, a potem pokręciła głową - Ktoś musi z nimi zostać, nie tylko z Maggie. Ktoś dorosły, na wszelki wypadek. Ja albo Robert. W pierwszej opcji na ciebie spadnie kwestia opłaty za mikroskop. Przy drugiej… mam rewolwer, poradzę sobie. Wy załatwicie co trzeba załatwić.

Pazur popatrzył na stojącą w progu kobietę szacując coś w głowie. W końcu skinął głową.
- Zobaczę co da się zrobić. - powiedział w końcu i ruszył z powrotem przez ogród Westów ku zaparkowanej furgonetce.
Izzy po chwili wyszyła za nim, tylko pożegnała się z córką.
 
Driada jest offline  
Stary 18-03-2018, 07:35   #194
 
Aiko's Avatar
 
Reputacja: 1 Aiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputację
Vex i umowa ze Spencerem

No to było po wszystkim. Vex czuła narastające przygnębienie i rozczarowanie ale szybko wytrzepywała je głowy energicznymi potrząśnięciem. Nie odzywała się w furgonetce i nie żegnała z ekipą. Spytała jedynie czy ma zabrać z sobą koty czy jednak się nimi zajmą.

Po tym pozostało tylko spróbować znaleźć sobie transport… dla siebie i Spika. Jedyną osobą która przyszła jej do głowy był Spencer więc postanowiła odszukać kierowcę monster trucka.

Spencer był w sali głównej. Był i wychodziło na to, że jest jednym z niewielu porannych gości. Sądząc po odjeżdżających albo jeszcze się pakujących gościach spora część lokalu pustoszała w przyśpieszonym tempie. Ciemnowłosy, ogorzały kierowca flegmatycznie wręcz wcinający śniadanie wydawał się więc sporym pośpiechem dla tej opuszczającej tonący okręt ekipy.

Vex podeszła do mężczyzny z miną zbitego psa. Niby ich rozmowa poprzedniego dnia nie odbyła się ani w jakiejś nieprzyjemnej atmosferze, alni nie zakończyła źle, ale przyznanie się do błędu zawsze psuło nastrój. A ona popełniła błąd.
- Cześć. Mogę się dosiąść? - Spróbowała się uśmiechnąć do faceta z irokezem, choć po porannych wydarzeniach średnio jej to wyszło.

Mężczyzna zerknął w bok na kobietę, potem przesunął się po jej sylwetce i w końcu nie przestając przeżuwać posiłku skinął głową wskazując na stołek obok. Przełknął co miał do przełknięcia i popił jasnym płynem z wysokiej szklanki. Śniadanie udało się wyczarować obsłudze zaskakująco klasyczne w postaci sadzonych jajek, frytek, groszku i jakiegoś mięsa. Kierowca monster trucka wcinał to z apetytem i dotąd udało mu się wyczyścić gdzieś tak z pół talerza.

- Byłam ciekawa czy wyjeżdżasz, czy też zostajesz w Dev. - Vex zerknęła na talerz z jedzeniem. Rano wolała pochłonąć w samotności konserwę. W sumie to nawet miała towarzystwo kociej mamy, bo podzieliła się z nią swoją porcją. Może powinna je zabrać z sobą? Sam i Angie i tak je olali. Tyle, że do tego potrzebowała transportu. - Szukam kogoś z kim mogłabym się zabrać… ja i mój motocykl.

- Mhm. - Spencer skinął znowu głową i znowu zerknął na siedzącą obok kobietę upijając łyk ze szklanki. - No wiesz, nie zamierzam zapuszczać tu korzeni. - uśmiechnął się wesoło. - Tak, zamierzam stąd się zawijać. Powiedzmy, że lunch mam w planie jeść już gdzie indziej. - pokiwał głową wskazując na talerz i wrócił do pałaszowania. - I co? Chcesz się ze mną zabrać? - uśmiechnął się chytrze znowu przeżuwając kolejny kęs. - A co oferujesz w zamian za mój środek transportu? - zapytał rozweselonym tonem.

- Poza moim towarzystwem? - Vex uśmiechnęła się. To niesamowite jak Spencer pomimo tego wszystkiego co działo się wokół pozostawał po prostu sobą. A może to tylko z nią przez te wszystkie strzelaniny i zwłoki działo się coś nie tak. - Postawię ci lunch w kolejnej miejscówie, co ty na to?

- Ano tak. Towarzystwo. Racja. - Spencer zgodził się unosząc nieco do góry widelec z nabitą frytką by podkreślić ten detal na który zwróciła mu uwagę rozmówczyni. - No właśnie i jeszcze towarzystwo takiego zarąbistego faceta jak ja trzeba by doliczyć. - zgodził się z opinią Vex choć przemodelował to co mówiła na swój bezczelny sposób. Zdawał się być pewny siebie i swoich możliwości zupełnie jak gwiazdy Ligi z jej rodzimego Det. Oni też zdawali się emanować podobną, bezczelną charyzmą która przyciągała kolejnych fanów. Spencer raczej z Det nie był i prawie na pewno nie z Ligi bo już dawno powinien się tym pochwalić a monster trucki nawet w Det były rzadkością. A jednak właśnie te skojarzenia z Ligą jakoś samo się nasuwały. - No właśnie to jeszcze te towarzystwo. To co doliczysz do tego lunchu jeszcze? - zapytał wesoło zerkając ciekawie na siedzącą obok motocyklistkę.

- Piwo? - Vex uśmiechnęła się i to już szczerze. Lubiła pewność siebie tego dupka, dobrze kojarzyła się jej ze starymi czasami. - No już nie bądź taki Spencer. Chcę się po prostu zabrać. Nie narzucam ani kierunku ani tego kiedy wyjedziemy. I tak spaliłbyś to paliwo i tak, a w ten sposób będziesz miał na pokładzie mechanika jakby z twoim skarbem się coś działo i osobę, która docenia potworka, którego prowadzisz, choć to akurat chyba dosyć częste.

- “Potworka”?! - Spencer uniósł brwi i przytknął wolną dłoń do piersi w nieźle sparodiowanym grymasie oburzenia. - Jak możesz tak mówić o mojej ślicznotce?! - fuknął na nią tym samym tonem. Potem zgarnął z talerza kolejny kęs i pozezował koso na brunetkę obok. - I piwo? To chciałaś mi ten lunch postawić bez piwa? Przecież to tożsame. - dodał łagodnie popijając wymownym gestem kolejny łyk ze szklanki. Znowu wrócił do śniadania i zjadł tak w milczeniu kilka kęsów kończąc już czyszczenie talerza z jedzenia.

- Dobra. Niech będzie. Ale zostawiam tobie zapakowanie twojej bryki na moją. Poza tym na pokładzie wszystko jest po mojemu, zaczniesz robić problemy to nie ma sprawy, pożegnamy się i tyle. - powiedział w końcu poważniejszym tonem jeżdżąc jedną z ostatnich frytek po prawie już pustym talerzu i wgniatając w nią resztki żółtka. Ton i spojrzenie jakimi mówił sugerowały dość jasno, że jest gotów przybić umowę na takich warunkach. Chociaż zapakowanie Spike na tak wysoką rampę na jakiej był kufer monster trucka rzeczywiście nie zapowiadało się zbyt prosto.

- Cóż to nie moja wina, że ktoś tak nazwał te autka. - Poczuła ulgę, może w końcu cokolwiek zacznie się udawać tego dnia. Teraz pozostawało tylko znaleźć długą dechę, z której dałoby radę zrobić pochylnię. Może mogła nawet poprosić Sama i resztę o pomoc, ale … coś czuła że nie za bardzo będą chcieli mieć z nią teraz do czynienia. - A otworzysz mi chociaż tylną klapę, co bym nie porysowała ci karoserii? No i powiedz ile mam czasu by się ogarnąć.

- Spoko, dam ci znać. Nie zamierzam lecieć teraz na łeb i szyję. Muszę potrawić i takie tam. - Spencer niefrasobliwie machnął ręką też nie przywiązując wagi do punktualności i ścisłego planu jak większość populacji Det no może poza Schultzami. Wyglądał teraz jak obżarty kocur szykujący się do poposiłkowej obowiązkowej drzemki albo chociaż obowiązkowego, leniuchowego nicnierobienia. - Z godzinę zejdzie albo i dwie. - powiedział niedbale leniwym głosem patrząc krzywo na już pusty talerz.

- To otwórz mi tylko tą klapę, a ja spróbuję zaparkować w twoim wozie. - Vex wstała od stolika. Spencer mógł sobie trawić, ale ona powinna jeszcze uregulować rachunek z Lou i spakować swoje manatki. Już nie mówiąc o odnalezieniu ponad dwumetrowej deski, a najlepiej jakiejś metalowej belki, która wytrzymałaby ciężar jej maszyny. - Chyba, że mogę się sama obsłużyć.

- No to się obsłuż jak jesteś z Det to nie powinno być dla ciebie trudne. - Spencerowi podpasowała ta wersja ale rzeczywiście wspiąć się po kole na pakę pojazdu i otwarcie klapy wymagało trochę gimnastyki ale nie techniki. Za to znalezienie tej improwizowanej rampy już zapowiadało się na trochę łażenia i szukania. Kierowca zaczął dopijać piwo szykując się najwyraźniej do tego procesu trawienia czy co tam miał w planie.

- Cóż wolę spytać, nie wszyscy lubią jak się grzebie przy ich maszynach. - Vex zerknęła na bar upewniając się czy jest tam Lou, po czym znów spojrzała na siedzącego przy stoliku mężczyznę. - Dziękuję.

Musiała teraz tylko przejść się po okolicy i poszukać czegoś co mogłoby stanowić rampę. No i uregulować płatności z Lou. Vex zerknęła w stronę kontuaru. Czy powinna zapłacić za nich wszystkich? Niby tylko ona skorzystała z noclegu.... Do tego pozostawały jej rzeczy na piętrze.
Sam chyba chciał zabrać swoje. Może powinna z nim pogadać o płatności.
No i... czemu tak protestował z powodu odejścia Izzy a jej nie. W sumie doktor była im potrzebna. Teraz wychowywała Angie... uczyła tej całej kindersztuby i mogła w razie czego wyleczyć Sama, a ona? Cała radość po ugadaniu się ze Spencerem zniknęła. Przygnębiona ruszyła na piętro.
 
Aiko jest offline  
Stary 26-03-2018, 22:06   #195
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Tura 37


Droga z kwartału gdzie mieszkali Westowie i Brandonowie gdy jechało się samochodem nie była znowu taka długa. Właściwie parę chwil. I minąć kilka przecznic. Z jadącego samochodu wydawało się to całkiem proste. Roger znowu miał kłopoty z uruchomieniem samochodu ale tym razem poszło mu szybciej niż pierwsza jazda tego poranka w przeciwną stronę. Po drodze nie dały zapomnieć o sobie podwodne przeszkody jakie naniosła fala powodziowa a może były tu wcześniej. Ale zdradziecka warstwa wody często przykrywała je całkowicie. Raz uderzyli o coś pod wodą na tyle mocno, że wszystkimi i wszystkim wewnątrz rzuciło całkiem mocno. Wóz na moment stracił płynność ruchu ale właściwie na tym się skończyło. Było więc raczej uciążliwe ale nie szło zapomnieć, że mogło być groźne.

Kufer czarnego vana nie miał okien. Więc jedynym punktem widokowym były szyby w tylnych drzwiach i te w szoferce. Jedne ukazywały co się dzieje za wozem a reszta przed nim. Widok był podobnie budujący jak kilka kwadransów temu gdy jechali w przeciwną. Znowu nasuwały się wszelkie skojarzenia o ludziach opuszczających skazane na zagładę miejsce gdy widziało się te mniejsze i większe piesze i konne grupki ludzi brnących przez te zalane ulice lub dopiero przygotowujących się do drogi. Biło od nich uczucie porażki i przegranej batalii z losem. W porównaniu do nich maszyna khainity pruła żwawo i po sprintersku. Sprawnych samochodów prawie nie widzieli chociaż gdzieś czasem mignął w jakiejś przecznicy.

W porównaniu do ulic lokal “U Gammana” wydawał się ostoją normalności. Znaczy jeśli nie liczyć rozbijających się o schody i ganek fal powodziowych przez które budynek wyglądał jak postawiony w jakimś jeziorze. Za to pojazdów na parkingu było wyraźnie mniej. Nie było też motocykla Vex który gdy odjeżdżali stał na ganku. Z ganku zniknęło też ciało tej bezgłowej ostatnio kobiety którą wspólnie zabili i Angie i Roger. Mike za to szorował pozostałą plamę krwi i resztek. Wstrzymał się widząc powracający, czarny pojazd.

Punkt planu “zabieramy Rice” poszedł całkiem gładko. Azjatkę znaleźli nadal zakneblowaną, związaną, przywiązaną do rury i zaślinioną od knebla tak samo jak ją O’Nealowie zostawili. Znowu nie stawiała oporu choć i tak dało się odczuć, że nie przepada za swoimi ciemiężycielami. Związana i zakneblowana kobieta może zdawała sobie sprawę, że nie ma zbyt dużych szans w starciu z większym i cięższym mężczyzną do tego Pazurem i to uzbrojonym. A przecież nie był sam. Dała się więc rozwiązać i wyprowadzić na korytarz a potem do sali głównej. Czy w świetle lampy na dole czy świetle dnia w sali głównej wyglądała dość mizernie. Włosy zlepiły jej się od śliny a może i od łez z twarzą, kurz czy inny brud również się w to wmieszał więc czarnowłosa miała teraz “urok” klasycznego więźnia czy innej ofiary. Ale mimo to Izzy nadal nie dostrzegła u nie objawów jakie tak dobitnie świadczyły o zarażeniu wirusem. Nie wyglądała ani jak Randal ani jak pani Brandon. Wyglądała jak skrępowana i związana dziewczyna jaką przetrzymano cały dzień w piwnicy. Tak czy siak, przynajmniej Lou wydawał się zadowolony, że pozbywa się niechcianego więźnia. - A gdzie ją zabieracie? - zapytał obserwując trójkę jaka wyszła z piwnicy. W sali mignęła jeszcze ze znajomych twarzy Vex i Bri.

Problem natomiast pojawił się w punkcie planu “I pojedziemy do kościoła”.
- Czy ja ci wyglądam na taksiarza? - zapytał Roger bez żenady siedząc w otwartych, tylnych drzwiach swojego wozu i przerabiając odciętą rano głowę na oczyszczoną czaszkę. Resztki skapywały płatami to wylewały się do jeziornej wody gdy khainita z zauważalną wprawą pozbywał się kolejnych warstw włosów, skóry, mięsa i wnętrzności wszelakich z odciętej głowy. Nie wyglądałoby śpieszyło mu się gdziekolwiek do czego innego. Pazur sapnął słysząc taki obojętny ton khainity. Zacisnął zęby i chyba zastanawiał się czy próbować jakoś przekonać czy namówić Rogera czy dać sobie z miejsca spokój. Wciąż mieli w planie ten deal w kościele z właścicielem lombardu. Specjalnie daleko nie było ale samochodem na pewno byłoby szybciej niż pieszo. Tylko co z Rice? Zabrać ją ze sobą? Znowu zostawić u Lou? Jakby zabrali mogli by już z kompletem planów wrócić do Westów a gdyby zostawili musieliby jeszcze raz wracać do Gammana i pewnie znowu na piechotę do Westów. I tak uciekały kolejne minuty i kwadranse a każde opóźnienie skracało czas jaki zostawał na wyprawę nad rzekę.

- Zgodziłeś się nas zawieźć. - Zordon spróbował jednak sztuki negocjacji choć wydawało się, że khainita ma jakiś wewnętrzny dar do działania mu na nerwy.

- No. Nad rzekę tam gdzie znaleźliśmy towar. Jak tam chcecie jechać to pakujcie się i jedziemy. Mam nadzieję, że Khain nam ześle po drodze coś na arenę i pozwoli napełnić swój kielich. - khainita choć nie przerywał swojej pracy czyściciela czaszek to spojrzał bystro i prawie wesoło na dwójkę stojącą ze skrępowanym jeńcem.



Wreszcie mogła odpocząć. A było po czym. Czuła jak oddech jej przyspieszył a czoło i twarz zrosiła wilgoć. Tak od potu jak od tej wody jakiej wokół było pełno w tym gorącym i dusznym poranku. Było gorąco ale inaczej niż na pustyni. Tam powietrze było suche i czyste a nocą chłodne. Tutaj było zaś jak w szklarni. Człowiek się pocił nawet jak nic nie robił. A jak coś robił to wszystko wydawało się dalej, było cięższe, wyżej i w ogóle trudniejsze.

Pan Brandon też nie był taki lekki. Więc chociaż był już związany przez wujka do krzesła to gdy Angie obejrzała jego i krzesło na spokojnie stwierdziła, że krzesło wygląda dość niepewnie. Niewiele brakowało by pan Brandon się wyrwał gdyby się trochę postarał i okazał uporem. Ale obecnie wydawał się całkowicie osowiały i smutny. Niemniej gdy nastolatka została z nim sama i mogła pobuszować po domu znalazła coś do związania i miała do czego go przywiązać. Co prawda przez chwilę musiała odwiązać mężczyznę by przeszedł on do wybranego przez nią miejsca zanim znowu mogła go przywiązać ale mężczyzna albo nie zorientował się w tek okazji do ucieczki czy stawiania oporu albo był zbyt przybity by o tym myśleć.

Jeśli nie odliczyć piętro a piwnicy jak się okazało Brandonowie nie mieli to zostawał parter do umieszczenia w nim gospodarza. Gorzej poszło z panią Brandon. Gdy otworzyła drzwi do sypialni na piętrze zastała to co pewnie zostawił za sobą wujek. Wciąż przywiązaną do nogi łóżka kobietę. Ale tym razem cichą i nieruchomą z już krążącymi nad ciałem muchami. Zbierały się zwłaszcza wokół otwartej rany na głowie z której wypływała kałuża dziwnie stężałej krwi. Ciemna i gęsta plama była kilkukrotnie większa od obrysu głowy. A gęsta krew to na oko Angie wyglądała jakby była tutaj od paru godzin, może nawet jak z wieczora. A przecież wszystko działo się dziś rano, całkiem niedawno.

Przeniesienie pani Brandon okazało się o wiele trudniejsze. Nawet po śmierci stawiała opór biernego ciała do taszczenia. Najpierw przy uwalnianiu z więzów potem przy znoszeniu na parter aż wreszcie ten najcięższy i najdłuższy etap. Czyli samotne dźwiganie ciała przez zalane podwórze, ulice i domy. Było znacznie gorzej i trudniej niż wczoraj gdy wspólnie dźwigali pana Bena.

Jeszcze trudniejszy okazał się sam pochówek. Co było łatwe do zawalenia to zawalili wczoraj. Angie musiała zbadać najpierw te gruzowisko. Nie było to ani łatwe ani przyjemne. Wszystko trzeszczało i obsypywało się przy każdym kroku. Oględziny pozwoliły jednak stwierdzić, że jest jeszcze szansa by zawalić kolejny fragment trzeszczącego budynku. By wnieść te ciało po tym rumowisku a potem zawalić te resztki chwiejącego się budynku musiała najbardziej się namęczyć. Tak samo by się pomocować, pokopać, przesunąć kawałki ścian, dech, belek by kolejne obsuwisko zasypało ciało pani Brandon. Wreszcie się udało ale osuwisko miało znaczni większy obszar niż spodziewała się nastolatka. Próbowała odskoczyć i udało jej się nawet złapać framugi ale ta runęła w dół razem z nią.

Po chwili tak nagle jak się zaczęło tak się i skończyło. Spadały jakieś kawałki gruzu, obsunęła się jeszcze jakaś decha ale chyba ustało wszystko. Chociaż wciąż ucho Angie wyłapywało niebezpieczne trzeszczenie. Była przemoczona bo plusnęła wraz z rozpadającymi się resztkami ścian i podłogi w tą złą wodę. Przysypał ją też pył i drobniejsze szczątki gruzu ale mimo wszystko wyszła z tego obronną ręką. Tam się skaleczyła coś sobie obtarła, nabiła siniaka ale jak na takie rumowisko z którym spadła i na które spadła to właściwie wyszła z tego cało.

Gdy się rozejrzała stwierdziła, że widocznie wylądowała na ziemi. Znaczy tam gdzie przed powodzią była ziemia. Teraz przy upadku albo i wcześniej spadający gruz przebił się przez podłogę parteru i więc nastolatka wystawała z tej dziury trochę powyżej podłogi tego zdewastowanego i zalanego parteru. Ale nadal była mniej więcej na parterze tego rozklekotanego budynku. Panował tu półmrok i światło dnia przebijało się świetlnymi promieniami przez wzburzony i wciąż unoszący się kurz.

Smród padliny mówił jej, że jest tu coś jeszcze. Znalazła ciało Bena tam gdzie wczoraj je zostawili. Wyglądało nadal jak krwawa miazga z roztrzaskaną głową i plamami zakrzepłej krwi dookoła. Ale wprawne oko wędrowca dostrzegło jednak różnicę. Brakowało jednej ręki. I sądząc po rozwłóczonych śladach coś musiało oderwać od reszty ciała te ramię.





Znalezienie rampy czyli jakiejś kładki czy belki odpowiedniej długości było albo łatwe albo trudne. Zależy od punktu widzenia. Ze wskazówkami od ekipy lokalowej, trochę z własną improwizacją udało się w budynku po drugiej stronie ulicy znaleźć odpowiednią rzecz. Wyglądało to na jakąś grubą dechę na tyle długą, że nie powinna złamać się pod nią i Spike’m. Trochę więcej wysiłku kosztowało Vex przeszuranie dechy przez zalaną ulicę do wozu Spencera a potem umieszczenie jej w odpowiedniej pozycji. Przy tym wszystkim najprostszy okazał się wjazd motocyklem po tej improwizowanej rampie na pakę pojazdu.

Akurat gdy się z tym uporała i wróciła do środka by uregulować sprawy płatności zastała tam i opiekuna blondwłosej nastolatki, i Izzy, i schodzącego na dół Spencera który niósł niezbyt dużą torbę. Też podszedł do baru by porozmawiać jeszcze o czymś z Lou i z jakąś niewysoką dziewczyną też siedzącą przy barze ale widać było, że lada chwila będzie się zrywał do swojej maszyny.

Zbyt dużo czasu więc na pogawędki z Samem Vex nie miała. Najemnik zgodził się zapłacić za pokój, zgodził się zabrać kocią rodzinę. Chyba, że Vex chciała kociaka na drogę to nie widział problemu. Sam zabrał plecaki swój i nastolatki więc był przyzwoicie obwieszony tym całym szpejem. Otarł spocone czoło rękawem zastanawiając się chyba nad czymś.
Trwał tak zawieszony w bezruchu przez dobre dwa uderzenia serca, zapatrzony w pękniętą, okienną szybę, odbijającą obraz jego i stojącej obok motocyklistki. Na zewnątrz, gdzieś z oddali, słyszeli nikłe echo nerwowego eksodusu: rżenie koni, pokrzykiwania ludzi wibrujące wyraźnie wyczuwalnym niepokojem, wymieszanym hojnie z rozgoryczeniem oraz strachem. O to, co będzie dalej zarówno z zostawianymi naprędce domami, jak i tym lichym dobytkiem, zapakowanym równie pospiesznie na wozy. Widzieli to w drodze do Brandonów, a także tej powrotnej. Teraz jednak elementy te stanowiły tło, szumiące gdzieś na granicy rejestracji zmysłów: oddalone, mało istotne.

- Nie musiałaś z nami zostawać wtedy przy powodzi, kiedy nadchodziła fala - najemnik odezwał się wreszcie, odwracając głowę by móc spojrzeć bezpośrednio na nią. Z bliskiej odległości różnica w gabarytach między postawnym, wysokim Pazurem, a drobniejszą motocyklistką była wyraźniejsza. Wrażenie potęgowała jeszcze masa szpeju, narzuconego na mundur i toboły ciążące mężczyźnie na plecach.

- Ani przy studni, gdy zaczęła się strzelanina - dodał, robiąc krok do przodu przez co znalazł się bezpośrednio przed dziewczyną z Det. Spoglądał na nią z melancholią i zmęczeniem, uwypuklającym zmarszczki pod oczami - Nie musiałaś pomagać mi w próbie ogarnięcia Angie, co bywa… czasem trudne i na pewno frustrujące, szczególnie dla kogoś z zewnątrz, kto nie zna jej i nie rozumie. Sam często tego nie umiem. Pojąć co siedzi jej w głowie - przetarł ponownie czoło rękawem, wzdychając przy tym ciężko co z pewnością nie było tylko pokłosiem dźwigania sprzętu.

- Pośpiech jest złym doradcą, ale rozumiem. Mogłaś odejść w każdej chwili, jednak zostałaś i byłaś przy nas. Przy mnie… i ze mną. Dziękuję ci Vex, że chociaż próbowałaś być częścią zespołu. Chciałbym abyś na siebie uważała i została bezpieczna, gdziekolwiek nie zaprowadzi cię droga. - nachylił się, zostawiając subtelny, delikatny pocałunek na jej policzku. Zaraz się wyprostował, poruszając prawym barkiem aby wygodniej ułożyć ciążący na nim plecak.

- Odstawię Angie do Teksasu i wracam do jednostki zanim uznają mnie za dezertera. Po skończonym kontrakcie mam zamiar zostać z nią na stałe w Yarnhill, tak jak ci mówiłem. Jeżeli będziesz w okolicy przejazdem to wpadnij do nas - coś w jego twarzy drgnęło, rysy złagodniały i pojawił się ciepły uśmiech - Na trasie dobrze mieć przyjazne miejsca, gdzie wiesz, że możesz odpocząć, podreperować Spike’a i złapać oddech. Zawsze będziesz u nas mile widzianym gościem, nieważne ile czasu nie minie. Uważaj na siebie Papryczko. - powtórzył cicho i poważnie.

To wszystko było niedawno ale jednak już stało się. Trochę mniej “niedawno” Spencer dał znać, że czas się zwijać i oboje wyszli znowu na ten zalany stojącą, mętną wodą świat zewnętrzny przez jaki musieli przebrnąć by dostać się do zaparkowanego monstera. Potem znów motoryzacyjny potwór ożył i ruszył z miejsca kierowany fantazyjną wolą i werwą kierowcy. Kolejne ulice i kwartały Dew mijały za szybami. Z perspektywy mocarnego pojazdu ta cała powódź nie wydawała się żadną, zauważalną przeszkodą. Ot, głębsza kałuża i dodatek do kolorytu okolicy. Trochę inaczej było z ludźmi w kabinie gdzie nogawki spodni były przemoczone nawet po tak krótkim kawałku brodzenia w wodzie jaki mieli z lokalu Gammana do maszyny. Teraz na podłodze wozu robiły się kałuże z tej ściekającej ze spodni i butów wody.

Pierwszą, poważniejszą przeszkodą okazały się samochody przy wyjeździe z miasta. Trochę ustawione tak, że dwie osobówki stały obok siebie jakby na raz chciały wjechać do osady ale się rozmyśliły. Przy nich i wokół nich stali ludzie w pstrokatych ubiorach. Za nimi stało jeszcze ze dwie podobne maszyny ale już po jednej stronie drogi. W bocznej odnodze prowadzącej do jakiegoś skupiska trzech czy czterech budynków też stały jakieś pojazdy ale nie do końca Vex zdawała sobie sprawę czy to zwykle tam stały czy nie. Spencer zaczął zwalniać i w końcu zatrzymał się przed pierwszą dwójką, osobówek blokujących drogę. Wyjrzał przez okno i zaczęły się zwyczajowe u niego przechwałki i pozdrowienia gdzie widocznie znowu został rozpoznany i rozmówcy przy samochodach kojarzyli go widocznie pozytywnie. Za to Vex jakoś ci przy samochodach podejrzanie byli ubrani jak ci z którymi się strzelali przy studni wczoraj rano.

 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 26-03-2018 o 22:19.
Zombianna jest offline  
Stary 05-04-2018, 23:03   #196
 
Driada's Avatar
 
Reputacja: 1 Driada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputację
Czarna furgonetka po krytycznej chwili odpaliła, charcząc wodą i kasłania silnika. Ale odpaliła i dało się jechać. Tylko atmosfera wewnątrz paki była tak ciężka, że dałoby się ją kroić nożem. W Izzy wciąż się gotowało, gniew jednak miał to do siebie, że kiedyś się wypalał, zostawiając popiół i zmęczenie. Kiedyś.
- Masz okazję, spytaj Rogera o ich lekarza - pochyliła się do Pazura, przełamując niechęć do wchodzenia z nim w jakiekolwiek interakcje. Nie lubiła zostawiać niedokończonych spraw, a ta taka właśnie się zapowiadała. - Rice mówiła że kogoś mają. Musi umieć obsługiwać mikroskop. Zostawię notatki.

Opiekun blond nastolatki otaksował wzrokiem lekarkę a potem przelał spojrzenie na plecy i tył głowy tym razem nie pomalowanego kierowcy. Sądząc po minie najemnika miał dokładnie taką samą ochotę rozmawiać o czymkolwiek z khainitą jak i ona sama.

- Roger, macie gdzieś u siebie jakiegoś lekarza? Jakiegoś mądrale co by się znał na mikroskopach? - Pazur zapytał pleców Rogera całkiem neutralnym tonem. Roger na chwilę trochę odwrócił głowę w stronę kufra i swoich pasażerów po czym wzruszył obojętnie ramionami.

- No Jajo jest. - potwierdził znudzonym tonem zupełnie jakby wcale go to nie interesowało.

- Zna się na mikroskopach? - zapytał wujek Angie wracając do poprzedniego pytania. Roger chwilę nie odzywał się gdy skręcał a i wozem i pasażerami wewnątrz nieco zarzuciło.

- Tak kiedyś mówił jak się zjarał. - khainita odpowiedział od niechcenia gdy wyszli na kolejną prostą. Gdy się jechało to ta woda nawet nie była taka uciążliwa.

- A gdzie on teraz może być? - najemnik zapytał znowu próbując dowiedzieć się czego się da.

- Cholera wie. W nocy był w domu jak przyszła fala. Nie widziałem go potem. - przyznał Roger znowu okazując minimum zainteresowania powodem i tematem rozmowy.

O’Neal przysłuchiwała się rozmowie, zerkając co parę słów na najemnika. Nie była niezastąpiona, kogoś na jej miejsce dało się znaleźć, wystarczyło poszukać. Gdzie konkretnie to raczej nie było już jej problemem.
- Widzisz? - spytała nawet się uśmiechając do blondyna - Nie ja jedna w tym bajorze. Może mężczyznę potraktujesz poważniej i łatwiej się dogadasz niż z histeryczną kobietą.

- Mhm. - po chwili milczenia, lekko przekrzywionej na bok głowy, i uniesionej do góry brwi no i tym ironicznym spojrzeniu dało się odczytać całą masę wątpliwości jakie widocznie miał wujek co do skuteczności i sensowności dogadywania się na jakikolwiek temat z jakimkolwiek khainitą.

- Tekst ci się skończył? - drugie pytanie lekarki było już sarkastyczne, chociaż ciągle się uśmiechała - Śmiało, nie krępuj się. Jeszcze kawałek trasy został. - wskazała broda na fotel kierowcy.

- No wiesz, myślę, że pomiędzy bardzo religijnym człowieku z jednej i bardzo wykształconej kobiecie z drugiej strony no mnie, zwykłemu, prostemu najemnikowi tekst chyba, rzeczywiście się skończył. - opiekun nastolatki oparł się łokciami o kolana i złączył dłonie razem. Wykrzywił nieco wargi w łagodny i oszczędny uśmiech.

- Zapomniałeś dodać że do tego histeryczce wyrzucającej żale. Jakoś u Brandonów byłeś o wiele bardziej... wylewny. Zordon - ona dla odmiany rozłożyła bezradnie ręce i oparła plecy o ścianę wozu. Odgarnęła włosy na plecy, a potem otaksowała Pazura uważnym spojrzeniem - Mhmmm… i jeszcze nie ma w okolicy żadnych nastolatek żeby przyszły z odsieczą biorąc człowieka za serce i sumienie - pokiwała smutna głową - Cóż za pech.

- No. Pech. Straszliwy pech. No nie wiem normalnie jak ja się wyratuję z tej matni. - najemnik westchnął ciężko i pokiwał głową wpatrzony gdzieś w próg bocznych drzwi vana po drugiej stronie burty. Wyglądał jakby gdzieś tam widział całą scenkę z boku na jakiś małych figurkach i grał w jakąś grę. A teraz dostrzegł na planszy tą matnię w jaką wpadł jego pionek.

- Pomyśl, nikt tego nie zrobi za ciebie - lekarka zrobiła smutną minę, przypatrując mu się z ukosa. - Czegoś prócz krępowania musieli was na tych szkoleniach uczyć. Albo poza nimi - zmrużyła oczy - W domu, gdzie zwykle kształtuje się charakter i światopogląd człowieka. Gdzie uczymy się… powinniśmy przynajmniej… ja ci w tym nie pomogę - prychnęła, zmieniając obiekt zainteresowania na plamę na suficie.

- Ciekawe, że z tych wszystkich rozmów właśnie zapamiętałaś to krępowanie. - Pazur lekko przechylił głowę by spojrzeć na siedzącą obok lekarkę ale zaraz wrócił do swojej poprzedniej pozycji i oparł brodę na rękach a te na kolanach.

- Zapamiętałam też to, że mnie oszukałeś i wyrolowałeś - przypomniała chłodniejszym głosem, robiąc krótką przerwę na złapanie oddechu dla uspokojenia - To też pamiętam. O czym najpierw chcesz pogadać? Na spokojnie tym razem. Co o tobie sądzę już wiesz i vice versa. Na razie próbuję… być… uprzejma. Tego się wymaga od - skrzywiła się - Poważnych ludzi.

- Ja chcę o czymś pogadać? - brwi najemnika uniosły się w zdziwieniu. - Ktoś tu odkąd wyruszyliśmy bez przerwy drąży temat. I nie mówię o sobie. Więc? Co ci leży na wątrobie? Bo leży. - dodał jeszcze czekając na reakcję rozmówczyni.

O’Neal zamknęła oczy, i bardzo powoli odliczyła do pięciu, kończąc niemą wyliczankę wydechem.
- Spokój... - mruknęła do tego. Głośniej dodała - Więc uważasz że kompletnie nie masz mi nic do powiedzenia, nic się nie stało i carpe diem, tak?

- Widzę, że najwyraźniej uważasz inaczej. - Pazur rozłożył nieco ramiona na znak ironii. - No to słucham, na jaki temat czegoś jeszcze ci nie powiedziałem czy nie wyjaśniłem rano. - zapytał patrząc w bok na siedzącą obok kobietę.

- Na temat tego jak głęboko w dupie masz osoby które chcą ci pomóc albo pomogły na przykład - warknęła i znowu musiała policzyć. Skończyła i podjęła spokojniej - Wczoraj. Dziś można użyć czasu przeszłego. Więc “chciały”, nie “chcą”. Gratuluję, parę godzin i straciłeś poparcie w czymś co miało być zespołem. I nie chodzi tylko o mnie, aż tak do tytułu megalomanki nie aspiruję. Jeszcze trochę, a nie zostanie nikt komu będzie się chciało z tobą użerać. Może nie wiesz, jako ten zwykły najemnik, ale jak coś spierdolisz to należy naprawić. - rozłożyła ręce, patrząc na sufit - Póki jeszcze ktoś cię słucha.

- Tak? No to widzę, że gadam z ekspertem. Więc co proponujesz? - odezwał się Zordon po chwili milczenia. Nie wyglądał na to by zgadzał się z sytuacją odmalowaną przez Izzy a przynajmniej nie bez zastrzeżeń.

- Nie jestem ekspertem tylko histeryczną babą. Pamiętaj - popatrzyła na niego krótko i wróciła do obserwacji sufitu - Wychodzi więc że to ty, jako Pazur, do tego doświadczony i z kwadratową szczęką, będziesz musiał sam znaleźć odpowiedź na to pytanie. Ja proponowałam wczoraj. Rozwiązania. Dziś rano też. Co wyszło i jak sam wiesz najlepiej. Biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia nie wydaje mi się, żebym była zmuszona do proponowania czegokolwiek, skoro w ostatecznym rozrachunku zostanie to i tak zignorowane na poczet planów własnych. Oszczędzę sobie wysiłku, przejdźmy zatem do ostatniej fazy. To ja się pytam co proponujesz? - pokręciła powoli głową, przymykając powieki.

- To samo co poprzednio. Gamman, kościół, woda i jazda nad rzekę. To tak w skrócie. - Pazur chwilę przyglądał się kobiecie i nad czymś chyba rozmyślał. W końcu jednak gdy się odezwał to z firmowym dla siebie spokojem.

- W takim razie nie pozostaje mi nic innego, tylko życzyć wam powodzenia i szerokiej drogi - lekarka opuściła głowę i tym razem spojrzała na Pazura bez zmieniania obiektu obserwacji. Zeszło z niej powietrze, wyglądała na zmęczoną i starszą o parę lat. Albo światło było kiepskie - Jak słyszałeś Jajo zna się na mikroskopach, jest też… kimś w rodzaju lekarza. Gdzie szukać sprzętu też będziesz wiedział. Syn pastora raczej nie opchnie go nikomu w te parę godzin.

- Słyszałaś jak wygląda sprawa z Jajem. Ale masz to widocznie w dupie. Bo jesteś histeryczną babą która ma w tej chwili focha do kogoś o to, co sama by pewnie zrobiła na jego miejscu. W takim razie nie zostaje mi nic innego jak życzyć wam powodzenia i szerokiej drogi. - Pazur zrewanżował się podobnym tonem jaki przed chwilą przybrała przed chwilą przybrała lekarka. Mówił jednak szybciej i bardziej zdecydowanym tonem. - A poza tym jak mam być szczery to od rana zachowujesz się jak pannica którą chłopak wyrolował z przyjściem na wieczorną potańcówkę. - przyjrzał się na siedzącej obok twarzy lekarki. - Przeprosiłem cię już rano za to, że nie mogliśmy przyjść. Ale dla mnie najważniejsza jest Angie. I gdybym miał do wyboru powtórkę z wczorajszej nocy zrobiłbym to samo jeszcze raz. - Zordon dopowiedział ze stonowanym zacięciem wpatrując się w siedzącą obok brunetkę.

- Nie przeprosiłeś, powiedzenie że ci przykro to nie to samo co przeprosiny. Ale widać tego was w koszarach nie uczą. I ciągle nie dotarło do ciebie o co się rozchodzi. Nie o czas z Angie, ale o brak szacunku. Ja za to mam sikać po nogach z wrażenia, że mogę ci pomóc kiedy sobie juz przypomnisz że chyba się przydam - kobieta pokręciła powoli głową - Tak, mam widocznie to w dupie. A może bardziej zależy mi na swojej rodzinie. Moje dziecko samo się nie obroni, jest za małe. O drugim nie ma nawet co wspominać. Powiedziałeś że zrobiłbyś znowu to samo, został z córką. I ciągle nie dochodzi ci do łba że nie o to jestem zła. Gdy się coś obiecuje, wypada się wywiązać. Albo pomyśleć zawczasu, zamiast zostawiać domysły i nerwy dla reszty. Chcesz żeby ktoś cię lubił i szanował to też go szanuj, a nie traktuj jak popychadło. Jest potrzeba to mam iść, nie ma - mam iść do kąta i nie piszczeć za głośno. Chyba kurwa coś ci pod deklem się przestawiło, ale nikt mi nie płaci żeby jeszcze tobie prostować światopogląd. Z innej strony, może tak zrozumiesz. Masz iść z przetrzebionym sprzętem na niebezpieczny, skażony teren. Ciągnąć tam Angie, a jako kogoś kto ma wam pomagać i chronisz masz kogoś kto dopiero co cię oszukał - prychnęła cynicznie - Jak to brzmi na wojskową logikę? Bo dla mnie brzmi jak gówno, sorry. Powiedz mi więc dlaczego mam w to pakować rodzinę, co? Daj mi jeden rozsądny argument. Jeżeli potrafisz.

- Mhm. Bardzo prosta ta wojskowa logika. Dwie grupy są silniejsze razem niż każda z nich z osobna. Zwłaszcza jak każda uzupełnia braki tej drugiej w sprzęcie i umiejętnościach. - najemnik bez wahania i całkiem płynnie przeszedł do odpowiedzi. - Ile was jest? Dwie dorosłe osoby, z dwoma karabinami i dziecko. Plus łódź. Co my mamy? Dwie dorosłe osoby z karabinami plus autobus. Do tego… - kciuk mężczyzny wskazał na plecy prowadzącego kierowcy który był jedną, wielką, niewiadomą w jakimkolwiek równaniu.

- Osobno? Proszę bardzo. Macie usyfiony powodzią i wirusem teren po którym będziecie płynąć łódką. Na południe ku rzece. Ale w tej odległości może będziecie tam pod wieczór. Przeprawa po nocy jest dość ryzykowna więc pewnie Rob jak jest tym kim mi się wydaje, że jest wolałby poczekać do rana. Na tej łodzi lub jakimś kawałku suchego miejsca. Na dwie lufy przeciw wirusowi i z dzieckiem do upilnowania. Powiedzmy, że nic wam nie będzie i dotrwacie do rana. Przeprawicie się łodzią na drugi brzeg. Głupie jest zakładać, że tam nie ma powodzi a nie wiem na ile Lou wypożyczy wam tą łódź. Może coś wam się poszczęści znaleźć. Więc jak tam jest jak i tutaj czeka was minimum kolejny dzień w łodzi zanim dotrzecie na jakiś suchy ląd. Tak wyglądają mi wasze szanse z tej wojskowej logiki którą tak wyśmiewasz. - powiedział szybkim i pewnym siebie głosem jak za każdym razem gdy przedstawiał plan albo omawiał jakąś sytuację.

- I jesteśmy my. Jedziemy we trójkę z Rogerem na południe. W stronę rzeki. Większość trasy jak zrozumiałem z opisu pokrywa się z tym gdzie wy byście mieli płynąć łodzią. Ale wozem jeśli się nie rozkraczy będzie szybciej. Tam gdzieś przy rzece ma być te całe ustrojstwo. I tak naprawdę nie wiadomo co dalej z tym robić jeśli nie będzie z nami speca od takich bajerów. Ale też poruszamy się przez zalany powodzią i wirusem teren. Mamy do dyspozycji trzech dorosłych i trzy lufy. A właściwie dwie i toporek. I kolesia który zna okolicę. I jego znają. Bez speca pozostaje nam mieć nadzieję, że z tego czegoś może uda się coś zabrać, przywieźć z powrotem i może Jajo albo ktoś może czegoś z tym nie zrobi. Tak czy siak, ja i Angie w końcu też ruszymy na południe by dotrzeć do Teksasu. - Zordon znowu gładko omówił kolejny wariant sytuacji.

- Jest też trzecia opcja,najkorzystniejsza dla nas wszystkich. Czyli działamy wspólnie o czasu kiedy się stąd nie wydostaniemy. Wówczas nadal działamy w zalanym i zawirusowanym terenie. Ale mamy ten wóz, busa i łódź w rezerwie. Mamy jedno dziecko do upilnowania i cztery lufy z toporkiem. Mamy speca od wirusów i podobnie jedziemy na południe. I tutaj i po drugiej stronie rzeki. I chyba nawet w tej chwili ufamy sobie na tyle, żeby nie bać się, że ci drudzy strzelą nam w plecy czy pozarzynają we śnie. Razem mamy szansę znaleźć szczepionkę. Jak nie dla tych ludzi tutaj to chociaż la siebie. I naszych bliskich. Naszych rodzin. Naszych dzieci. Bo skąd wiesz, jak się skończy następne ugryzienie? Następna rana? Co zrobimy? Będziemy czekać i się modlić by znów się udało? No bo szczepionki nie będziemy mieli. Na pewno nie ci którzy teraz się zawinął stąd bez sprawdzenia tego czegoś przy rzece. - najemnik znowu mówił szybko i z przekonaniem po kolei omawiając argumenty za i przeciw.

- Poza tym nie przesadzaj z tym olewaniem. Powiedziałem ci, że jak będziesz ze mną to cię nie zostawię i zrobię co się da by cię z tego wyciągnąć. I tak zrobię jeśli będziesz ze mną. A wczoraj już myślałem, że po mnie i to moja ostatnia godzina na tym świecie. Chciałem ją spędzić z Angie a by was powiadomić musiałbym ją zostawić. I tyle. Może nie wyszło najlepiej z tym umawianiem się ale było jak mówię. - powiedział składając ramiona na piersi i wyciągając przed siebie nogi. Na podłodze robiły się kałuże gdy bagienna woda ściekała z butów i spodni pasażerów nieustannie.

- Ciągle zakładasz, że chcemy się przeprawiać do Pendleton i w powstałym chaosie zachowamy… podstawowe wartości społeczne - O’Neal skrzywiła się ironicznym uśmiechem, podciągając kolana pod brodę i oplatając je ramionami - Rzeka jest duża, długa. Płynąc środkiem parę mil z jej nurtem dopłyniemy do innej przeprawy. Poza tym to często uczęszczany szlak. Da się złapać transport już na wodzie - wzruszyła ramionami - Nie wyszło najlepiej z umawianiem… łagodne stwierdzenie. Wszystko pięknie, poza tym fragmentem o robieniu co się da w razie kłopotów. Mam ci ot tak - pstryknęła palcami - Powierzyć dwa życia bez grama pewności czy nagle nie stwierdzisz, że tu też nie wychodzi najlepiej i po prostu się nie zwiniesz? Nie mam gwarancji co do prawdziwości twoich deklaracji. I o to się rozchodzi.

- Ale zdajesz sobie sprawę, że takie coś jak zaufanie to działa po partnersku w obie strony? Więc jak ty czy wy, nie chcecie czy nie możecie zaufać mnie czy nam… - Pazur uśmiechnął się ironicznie i podobnie do tego prychnął. I jeszcze pokręcił głową. Ale zaraz znowu spoważniał. - I nie mówię, że ma być lekko czy co. Na zaufanie się pracuje i zdobywa się w trakcie dzielenia czegokolwiek. Jak na razie my was nie wyrolowaliśmy ani wy nas. Początek jest więc niezły. Tego, wczoraj nie liczę. Mówiłem dlaczego. Jak chcesz sie tego czepiać by być na nie to nic na to nie poradzę, będziesz się czepiać i być na nie. - wzruszył ramionami wracając do szybszego tonu gdy omawiał jakąś sytuację czy plan.

- A z rzeką nie jest tak hop siup. Na wschód zaczyna się nie tak daleko Pas Śmierci. W dzień nawet stąd go widać. Te Pendleton to pierwsza przeprawa po zachodniej stronie na Arkansas gdzie da się normalnie żyć. Jak coś słyszałaś o Pasie Śmierci to pewnie wiesz dlaczego średnio jest pętać się po nim albo w pobliżu. A w górę czeki najbliżej jest Little Rock. To co z niego zostało. Tam gdzieś była ta tama przez jaki mamy ten syf tutaj. Nie wiem gdzie dokładnie bo tam nigdy nie byłem. Ale gdzieś tam właśnie. Więc pole manewru po Arkansas wcale nie jest takie rozległe. Nawet jeśli już miałoby się ten środek transportu. Poza tym stąd, najłatwiej i najprościej dojechać czy dopłynąć jest właśnie do Pendleton. Nawet jakby się nie przeprawiać dokładnie do niego. - Pazur widocznie wcale nie był przekonany co do możliwości przeprawowych przez rzekę poza Pendleton. A raczej czy istniały względnie prostsze, bezpieczniejsze czy wygodniejsze opcje. Little Rock, rzeczywiście było chyba najbliższą, przedwojenną metropolią w okolicy. Ale jego stan raczej zwykle nie był malowany w różowych barwach. Podobno oberwało bezpośrednio podczas Dnia Zagłady podobnie jak całkiem spora ilość dawnych metropolii. Pani O’Neal jednak też nie była pewna jak te plotki mają się do stanu rzeczywistego miasta i okolic.

- A cóż takiego karygodnego uczyniłam tobie i Angie, że miałbyś rozmieniać na drobne moje słowa, bądź stawiać pod znakiem zapytania dobre intencje? - Izzy ściągnęła brwi, znowu balansując na skraju irytacji - Oszukałam was? Złorzeczyłam i siałam kalumnie po opłotkach? Obraziłam? Zignorowałam bądź nie podałam pomocnej dłoni chociaż wpadliście do Lou… sam wiesz jak. A Rob? Zawiedliśmy wasze zaufanie wczoraj? Albo dzisiaj? Wypięliśmy się, rzuciliśmy suche “na razie”? Nie wspieraliśmy gdy zaszła taka potrzeba? - zmrużyła oczy, bębniąc palcami po kolanie - W swoich obliczeniach zapominasz o jednym drobnym szczególe… dobra, dwóch. Pierwszy: nie jesteście jedynymi ludźmi potrafiącymi tu trzymać broń, gorzej z lekarzami. Myślę że w aktualnej sytuacji łatwo przyszłoby znalezienie nam drugiej grupy, bo jeszcze z nikim nie mamy tu na pieńku. Psami chociażby - i to drugi szczegół. Gdyby wczoraj wyszło trochę inaczej miałabym czas przygotować nas na ich pojawienie się, bo są tutejsi. A wy zabiliście im ludzi. Niestety brakło czasu na grzebanie przy bombach dymnych… szkoda. Przydałyby się - westchnęła wyraźnie zła.

- Wiesz, poza momentami gdy upierasz się uderzać w ton “jestem histeryczną babą” no to mówisz całkiem do rzeczy. - najemnik opowiedział po chwili lustrowania sylwetki lekarki. - A w swoich kalkulacjach co do alternatyw do naszej dwójki nie ma sprawy. Na pewno o razu spotkacie życzliwych i uczciwych, którzy nie będą znikać bez słowa wyjaśnienia i uprzedzenia, na pewno będą tak samo albo jeszcze lepiej łazić z wami po zatopionym terenie, całkowicie za friko, do tego jeszcze naturalnie nie strach będzie przy nich trzymać czy chodzić z kilkuletnim dzieckiem. Nie to co takie skaranie boskie jak my a zwłaszcza ja. Normalnie aż dziw bierze, że w ogóle tu siedzisz obok mnie. Skoro ze mnie taki zawodny i niegodny zaufania typ. Nie to co ludzie z karabinami którzy się tu na pewno gdzieś pętają i będą mieli akurat wspólnotę interesów zasuwać do Teksasu albo przynajmniej na drugą stronę rzeki. - najemnik mówił jakoś patrząc na zamknięte, boczne drzwi wozu i w miarę jak mówił ironia w jego głosie była coraz bardziej wyczuwalna.

- A to, że wczoraj zamiast robić jakieś przygotowania na Psów z którymi przecież nie macie na pieńku, zrobiłaś sekcję zwłok jak sama sobie zaplanowałaś to efekt miałaś pewnie już wczoraj. Coś ci to powiedziało co nie wiedziałaś wcześniej prawda? - zerknął bystro na siedząca obok kobietę. Pokiwał głową do swoich myśli. - A jakbyś robiła coś innego to byś nie wiedziała tego jak wczoraj więc co? Teraz byś miała do mnie pretensje, że nie wiesz czegoś o wirusie bo przygotowywałaś z mężem coś na te Psy z którymi my, żeśmy zadarli a wy nie macie w ogóle nic wspólnego? Bo coś od rana widzę masz dobrą passę na mienie pretensji do nas. Znaczy do mnie. - Zordon lekko rozchylił ramiona by podkreślić tą tendencję jaką dostrzega od rana w zachowaniu lekarki.

- A o takich jak te Psy, jak to taka okoliczna banda jak myślę to jak tu przyjadą to pewnie nie będą wybredni w gnojeniu kto im się nawinie. Więc nie uważam, żebyś ty i twoja rodzina miały u nich jakiś immunitet. - Pazur pokręcił głową znowu przesuwając się wzrokiem po sylwetce siedzącej obok.

- Mam nadzieję, że nie trzeba na nich będzie długo czekać. Khain potrzebuje świeżej krwi do Kielicha. Właściwie dzisiaj by mogli przyjechać. Nudno się tu robi. - niespodziewanie do rozmowy wtrącił się kierowca. Do zwyczajowej nudy przebiło się coś podobnego do oczekiwania i nadziei. Pazur spojrzał na tył jego głowy i pokręcił głową słysząc to co powiedział khainita.

- Na litość Pańską, jak w ogóle śmiałam robić coś samodzielnie! Mój Boże, co za fatalny, karygodny nietakt z mojej strony - ośmielić się myśleć i działać bez czekania na zbawienie albo wytyczne! Których bym, o ja niegodna, się nie doczekała! - brunetka wyrzuciła ramiona w górę dla podkreślenia wagi niepoprawności swojego rozumowania - Powinnam poczekać, iść spać albo rozłożyć nogi i przestać się rzucać po okolicy żeby przypadkiem nie urazić jaśnie pana Pazura! Bo to przecież oczywiste, że jedyna godna poszanowania osoba w okolicy właśnie siedzi przede mną! Do tego z karabinem! Reszta to zgraja gangerów i kryminalistów do rozwałki. Chyba że się wypną to wtedy można wspaniałomyślnie podciągnąć ich pod własne skrzydła, ale też tylko chwilowo. Póki się nie znudzi lub przestanie być wygodne oazie nieomylności, prawości i mądrości w jednym! - fuczała w najlepsze, klepiąc z rozmachem o kolana - Jakbym robiła wczoraj coś innego to pewnie byłoby to już w drodze na drugi brzeg, bez czekania i zawadzania jaśnie oświeconemu! Który, cholera, nie pojmuje, że jeżeli ktoś atakuje jedną osobę z grupy, to atakuje ją jako całość! Oczywiście, do wczoraj Psy nie były naszym problemem, ale teraz dzięki między innymi jednemu Pazurowi już są! Bo bierze się drugą stronę z całą dobrocią inwentarza i co ty myślisz?! Że jeżeli was zaatakują to ja i Rob umyjemy ręce i się na was wypniemy?! Zgłupiałeś do reszty?! Nie musielibyśmy się z nimi użerać, gdybyśmy wyjechali. Wczoraj, jak było w planach! Dałabym radę z bombami gdyby ktoś przypadkiem nie zwalił całego burdelu na nasze głowy! Tych co się nie snuli bez sensu jak lunatycy po barze! Mam jedną parę rąk, Rob dokładnie sprawdza co pewien czas czy nie mutuję. Dobrze że chociaż zauważasz, że chodzimy z wami po tym zatopionym zadupiu za darmo. A o tej twojej uczciwości to daj sobie siana - prychnęła wciąż podirytowana - Może gdybyś nie był takim zadufanym w sobie bubkiem, zauważyłbyś że nie odstajesz za specjalnie od tego całego grona Judaszy. Tak samo jak to, że wyssane z palca pretensje zahaczające o twój światły majestat powinny być zamieniona na parę pięści. Albo mioteł! Zejdź z pantałyku, bo święty z ciebie odpustowy… tak, jasne. Mam zostawić z tobą Angie samą? Dzieci się nie zostawia, zwłaszcza tych które potrzebują pomocy. Odwrócę się, pójdę precz i co? Żebyś jej co dwa dni nowe ciocie sprowadzał, co będą ją uczyć obciągać i pokazywać same najlepsze wartości i aspekty życia w społeczeństwie? - pokręciła głową, parskając pod nosem - Co będzie dalej? Prostytucja? Strzelanie do bezdomnych? Bo co ma umieć pisać, czytać, albo jeść widelcem, jak może ciągnąć druta z połykiem? - drugi raz klepnęła się dłońmi w kolana, a potem westchnęła przeciągle, a gdy się odezwała, mówiła już spokojnie - Wiec się ze sobą trochę jeszcze pomęczymy. Dzięki Roger. Właśnie tego najbardziej teraz potrzebujemy - na koniec zgrzytnęła zębami.

- No. A w ogóle to przestańcie się wydzierać nad uchem bo mnie od tego wrzasku łeb zaczyna napierdalać. Chyba, że chcecie się na siebie powydzierać to wypad z wozu i nara. Drzecie ryja odkąd wsiedliście. - prychnął wkurzonym głosem khainita odwracając się częściowo w stronę pasażerów. - Zresztą już jesteśmy, wypad z wozu. - powiedział nadal wkurzonym głosem i czarny wóz rzeczywiście zaczął hamować a przed przednią szybą było widać lokal “U Gammana”. Wreszcie maszyną zarzuciło i znieruchomiała.

Pazur otworzył boczne drzwi i wysiadł pierwszy. Poczekał aż Izzy też wysiądzie nim się odezwał. - Stonuj się Izzy. Nie pozwalaj sobie za dużo z tym tokowaniem. I z tą całą prostytucją, rozkładaniem nóg, ciociami i Angie. I już ci mówiłem, że nie jestem twoim chłopcem do bicia czy wrzasków. Nie chcesz się ze mną trzymać to nie. Droga wolna. Ale jak jednak to do cholery nie mam zamiaru wysłuchiwać takich tyrad co pić minut. Idę teraz do środka załatwić nasze sprawy. Ty załatw wasze. Jak jedna dojdziesz do wniosku, że da się między naszymi rodzinami współpracować na cywilizowanych zasadach to spotkamy się przy zgarnianiu tej Rice. - najemnik mówił zdecydowanym głosem i musiał być wkurzony. Mimo to bardziej cedził słowa niż podniósł głos. Potem odwrócił się i odszedł do wnętrza lokalu.

- Żałuję że wczoraj okłamałam męża żebyś nie musiał patrzeć jak twoje dziecko zaczyna rozpaczać i panikować. - rzuciła do jego pleców, rozmasowując pulsujące skronie - Powinnam od razu powiedzieć przy wszystkich o co chodzi. Jak widać nie byłeś warty wysiłku. Skoro nawet nie potrafisz - machnęła ręką - To już nie mój problem. Angie może zatrzymać sukienkę.

- A ja żałuję, że wczoraj mnie zmogło i nie przyszedłem tutaj choćby sam i późnym wieczorem. Ale choć teraz uważam, że cholera cię poniosła i tak dzięki za to co mi wczoraj powiedziałaś przy barze. Ale teraz jesteś zbyt wkurzona by dało się z tobą sensownie pogadać. - powiedział gdy zatrzymał się na chwilę by zamknąć drzwi.



Przed barem.

Punkt “jedziemy do kościoła” oczywiście nie mógł się obejść bez problemów. Zupełnie jak poranne pobranie krwi Rice i późniejsze rozmowy z Pazurem. Na każdym kroku coś zgrzytało i pieprzyło się aż wstyd było patrzeć inaczej niż w drugą stronę.

- Nie Roger, nie jesteś taksiarzem. Dziękujemy że w ogóle zgodziłeś się nas podrzucić, jesteśmy wdzięczni za pomoc. Jedziemy tam gdzie towar, ale wszystko w swoim czasie. - lekarka podeszła do khainity, patrząc zmęczonym wzrokiem na czyszczoną przez niego głowę - To jest twoja arena. Twoja walka, wiara, krew do kielicha i trofea z głów. - nachyliła się żeby zrównać się poziomem oczy z heretyckim pajacem - My chcemy odejść. Ja, moja rodzina. Zordon. I Angie. - zmrużyła lekko oczy - Gdy załatwimy sprawę z towarem. Nie wiadomo co tam spotkamy, nie wiadomo co przypełznie tutaj. Masz swoje priorytety, cele i… perspektywę przez którą patrzysz na świat, ale nie wydaje mi się, że ucieszy cię czyszczenie głowy Angie. A gdybyś zamiast tej, miał tutaj właśnie ją? - wskazała na okrwawioną czaszkę - Gdyby nie zginęła w walce, ale spadła, zaraziła się przez zbierający się tu syf? To nie byłaby godna śmierć. Nie… ucieszyłaby Khaina. Co innego jeżeli nastąpi w walce. Z bronią w ręku przeciwko przeciwnikowi który stanowi wyzwanie. Kwadrans w obie strony Roger. A tobie też to może pomóc. Sprawny szybciej napełnisz kielich, a to tylko parę minut. Twoją bryką obrócimy zanim się zorientujesz. Poza tym mam ze sobą narzędzia, trzeba zajrzeć pod maskę bo już jest problem z odpalaniem. Nawet jak po wszystkim się rozjedziemy, zostaniesz ze sprawną furą. W całkowitym gratisie.

- Nie możemy się sprzeciwiać woli bogów. - khainita popatrzył na chwilę na lekarkę lekkim i niefrasobliwym tonem. - Jakby Khain zdecydował, że ktoś ma umrzeć albo zginąć na arenie to umrze albo zginie. Ja, ty, on, Ćma czy ktokolwiek. Nie wiem czego tu nie łapiecie. - szef khainitów rozłożył ręce dając wyraz, że mówi teraz o absolutnych podstawach swojej wiary. Przez chwilę słychać było tylko zgrzyt stali ostrza na kości czaszki gdy Roger z wielka wprawą i bez wahania oczyszczał kolejne fragmenty czaszki ze skóry i mięsa.

- Ale dla Ćmy czas jeszcze nie nadszedł. Musi usłuchać swojego zewu i poczuć smak Księżyca zanim spłonie w ogniu który dla niej już płonie i czeka. - powiedział spokojnie lekko kręcąc głową gdy zamyślił się nad tym detalem związanym z blondwłosą podopieczną Pazura.

- Angie jedzie ze mną do Teksasu. I tam nie czeka na nią, żaden cholerny ogień. - słowa khainity najwyraźniej zmierziły jej opiekuna bo wyglądało jakby znowu miał ochotę mu przywalić. Przynajmniej raz.

- To tobie się tak wydaje. - khainita nadal wyglądał na mało przejętego ostrzegawczym tonem w głosie rosłego najemnika. Skwitował to obojętnym machnięciem zakrwawionego ostrza. - A ty mówisz, że znasz się na brykach? - podniósł wzrok znad już prawie całej oczyszczonej czaszki by spojrzeć na lekarkę. - Dobra, jak zrobisz mi furę to was zawiozę. - zgodził się i machnął nożem za siebie, w głąb wozu gdzie była szoferka i silnik maszyny. Wyglądało na to, że oczekuje to jako zapłaty za bilet przed tą przejażdżką.

“O co chodzi z tą ćmą?” - pytanie pojawiło się lekarce na końcu języka. Po raz któryś wracał temat nocnych motyli, ich schematu zachowania i oczywiście masy pseudoreligijnego bełkotu na khainicką modłę. Musiała zmilczeć, jeżeli mieli gdziekolwiek dalej jechać.
- Zrobię - lekarka uśmiechnęła się pewnie. Zdziwienie, że jakimś cudem udało się topornikowi przemówić do rozumu też zmilczała. Lepiej nie kusić losu - Mam torbę z narzędziami i całym potrzebnym szpejem. Klucze, śrubokręty, smary, oleje. Naprawię wszystko od motorynki po kompa. Chociaż warunki są polowe - pokazała na zalany podjazd do baru i podeszła do maski - Najpierw zobaczę na czym stoimy i dam diagnozę. Może trzeba go będzie postawić na kanał. - parsknęła. Przy powodzi mogło być ciężko.

Warunki były polowe. Roger machnął ręką na znak, że pozwala się lekarce obsłużyć samej czyli otworzyć drzwi od strony kierowcy by otworzyć zatrzask zamka wozu. Sam kończył oprawiać czaszkę. Pod maską był solidny, benzynowy silnik. W dawnych czasach pewnie prawdziwy mechanik by miał sporo zastrzeżeń co do jego stanu ale na ile się orientowała w materii O’Neal to całkiem przywozicie wpisywał się w standard obecnej epoki. Podobnie jak ślady rdzy, nadżerki, zacieki z oleju no czyli właśnie obecny standard./sinik musiał być mimo wszystko w przyzwoitym stanie bo noga kierowcy do lekkich nie należała i lubił najwyraźniej agresywną jazdę. I gdy pojazd już odpalił i ruszył to sprawował się całkiem przyzwoicie.

Diagnoza więc dość szybko ustaliła prawdopodobną przyczynę kłopotów. Poluzowane klemy na akumulatorze no i nadmiar wilgoci w starterze. No i na elektryce. Najłatwiej O’Neal poszło z klemami, trzeba było je tylko z powrotem dokręcić i umocować jak trzeba. Z iskrownikiem było trochę zachodu bo trzeba było go wymontować, przeczyścić, osuszyć a następnie przesmarować smarem i olejem by uchronić na ile się da przed kolejnymi falami zalewającymi silnik.Dość proste ale jednak i dość zajmujące okazało się przesmarowanie olejem elektryki gdzie warstwa ochronna powinna podziałać podobnie.

Nie było dobrze, ale zawsze mogło być gorzej. Widać, że khainita dbał o furę póki nie przyszła powódź… i świetnie. Mniej pracy niż przy reanimowaniu działającego siłą cudu trupa.
- Klemy poprawię od ręki - Izzy wyprostowała plecy, wychylając się żeby móc patrzeć na Rogera - Ale elektryka to inna sprawa. Zrobię ci ją u Brandonów kiedy przepakujemy Rice i przygotujemy się do dalszej jazdy, dobrze? Będzie chwila, na spokojnie wyjmę iskrownik, nasmaruję go, wymienię też olej i bryka będzie chodzić jak złoto. Trzeba go osuszyć porządnie, powódź nie pomaga maszynom. Teraz zrobiłam co mogłam. Załatwimy kościół, wrócimy do pozostałych i wtedy dokończę. Pasuje?

Khainita podniósł głowę i wpatrywał się przez długość maszyny w twarz lekarki. Wyglądało na to, że waży jej słowa i nie wiadomo co jeszcze w swojej głowie. - Dobra. Ale jak mnie wyrolujesz, znajdę cię. - zgodził się w końcu ale by podkreślić wagę swoich słów wycelował w nią zakrwawionym nożem trzymanym zakrwawioną ręką. Gęsta, trupia krew nadal ściekała,gęstymi kroplami z jednego i drugiego. Potem opuścił nóż i wrócił do czyszczenia czaszki. I zainteresował się Rice.

- Dobrze wyglądasz Rice. - lekarka usłyszała jak z drugiego końca furgonetki khainita odezwał się do Azjatki. Ta chyba była trochę zdziwiona bo uniosła brwi w zdziwieniu i niedowierzaniu. - Zwłaszcza w tym kneblu. Naprawdę ci w nim do twarzy. - Roger pokiwał głową z uśmieszkiem który bez widoczności wyrazu twarzy po samym głosie mógł być albo złośliwy albo wesoły. Za to zaśliniona, mokra od łez i potu twarz Rice z przyklejonymi do niej czarnymi włosami była widoczna całkiem nieźle. Spiorunowała khainitę wzrokiem co chyba go rozbawiło. Kończył czyścić czaszkę. - Co się tak wściekasz? Po co komuś laska co bez przerwy nawija? Knebel powinien być w jednym zestawie z każdą laską. Wiesz, jedna laska, jeden knebel by ją można było zakorkować w razie czego w każdej chwili. - khainita wesołym i lekkim tonem włożył czaszkę do wody i zaczął ją przemywać jakąś szmatką. Azjatka dla odmiany zaczęła się wściekać trzepać nogami w wodę i chyba coś próbując nakrzyczeć na niego ale wyszedł jej tylko niezrozumiały gulgot i kolejna porcja śliny. Coś pokazywała twarzą na lekarkę, na najemnika, na lokal z którego właśnie wyszli z wyraźną złością.

- Aha. Zrobiłaś to z nimi u Lou? Ale to chyba szybki numerek był bo dopiero co ich przywiozłem jedną czaszkę temu. A powiedz Rice, za szybkie numerki to bierzesz chyba mniej niż za normalne co? Dużo mniej? - Roger nie tracił dobrego humoru i spokojnie kontynuował przemywanie czaszki szmatką. Na koniec zerknął na swoje dzieło przez co on patrzył na ociekającą wodą czaszkę a ociekająca wodą czaszka spoglądała na niego. A Rice patrzyła na to wszystko ze złości wydzielając z siebie długie niezrozumiałe prychnięcie ze skrępowanej złości. Złożyła się przy tym prawie w scyzoryk jakby dostała w brzuch albo miała puścić pawia.

- No co? Ja uważam, że powinno być taniej. W końcu przyjemność krótsza nie? - Roger zadowolony ze swojego dzieła z niespodziewaną dla niego pieczołowitością odłożył wyczyszczoną czaszkę do jakiegoś pudła pod ławką swojego wozu. Rice zaś westchnęła umęczonym tym razem westchnieniem i zaczęła znowu coś tłumaczyć. Tym razem wolniej i wskazując po kolei i na Pazura i na O’neal. Roger ledwo zerknął na nią bo zaczął teraz obmywać swój nóż z gęstej, bordowo - brunatnej mazi która kiedyś była ludzką krwią.

- Co? Jesteś z nimi umówiona na jeszcze jeden numerek? A! W kościele! Dlatego tam jedziemy! No tak. No ale przyznam, że nie spodziewałem się takich fantazji. - szef khanitów spojrzał z zaciekawieniem na stojącą przy wozie dwójkę jakby ich widział pierwszy raz. Azjatka zaś przymknęła najpierw oczy a potem je otworzyła wpatrując się w niebo nad sobą. W końcu zrezygnowana pokręciła przecząco głowa.

- Nie? No to jak? No chyba nie za darmola? - kierowca wydawał się podążać zafascynowany tym azjatyckim wątkiem dyskusji. Skończył obmywać nóż i teraz zabrał się za mycie dłoni. A miał je uwalane krwią i jej odpryskami prawie do łokci. Czarnowłosa dziewczyna nagle jakby odzyskała wiarę i werwę bo gwałtownie zaczęła potakująco kiwać głową aż jej czarne włosy zatrzęsły się w tej czarnej burzy wokół głowy.

- Za darmola?! No jak? To przestałaś się puszczać za hajs?! - właściciel furgonetki wydawał się być prawdziwie zaskoczony taką perspektywą. Skrzywił się nie mogąc sobie chyba tego wyobrazić. Dziewczyna znowu jednak poruszała głowa tym razem w poziomie, wykonując gest gwałtownego zaprzeczenia.

- No to dalej się puszczasz? No to gitnie. Ale coś mi tu nie gra albo się puszczasz albo robisz za darmola. - khanita zaczął wycierać dłonie w jakiś ręcznik i popatrzył powątpiewająco w stojącą w wodzie Azjatkę gdy właśnie coś mu nie pasowało w tej pół rozmowie.

- Na razie przy puszczaniu będzie zarażać wirusem - O’Neal wytarła dokładnie ręce ze smaru i dla pewności przejechała je szmatą jeszcze raz. Na koniec pokazała zwitkiem materiału na Azjatkę - Też to ma we krwi, ale się nie zmienia. To… jak z syfem. - wyjaśniła bardzo dobitnie - Seks z nią albo i zwykłe całowanie to zły pomysł póki nie znajdziemy szczepionki. Co do fantazji niestety mam inne preferencje - wzruszyła ramionami. - Ale to sprawa prywatna. Słyszałam jednak że Zordon lubi trójkąty - miała się zamknąć… niestety pokusa była zbyt silna.

- O. Naprawdę? A ciekawe od kogo takie rzeczy słyszałaś. - Pazur uniósł brwi patrząc nieco ironicznie na lekarkę. Roger zaś chyba stracił zainteresowanie rozmową i Rice na rzecz swojej maszyny. Wrócił do szoferki i próbował odpalić maszynę. Silnik nadal zgrzytał ale zapalił i tak jakoś prędzej niż poprzednio. W tym czasie Zordon podszedł do Rice i wymownym gestem głowy wskazał jej otwarte wnętrze pojazdu. Przez chwilę obydwoje wpatrywali się w siebie i złość Azjatki ścierała się ze spokojem najemnika. Jednak chyba wszyscy zdawali sobie sprawę z dysproporcji sił i możliwości między nimi więc w końcu dziewczyna ustąpiła. Weszła do kufra vana i usiadła na ławce. Obok niej usiadł Pazur tak, że blokował jej najszybsze wyjście do tylnych drzwi. Roger poczekał tylko tyle by zamknęły się drzwi gdy ruszył do przodu.

Jazda przez zalane ulice nie różniła się zbytnio od tego co zjeździli je do tej pory w kilka tras w tę i z powrotem. Póki jechało się samochodem to wszędzie wydawało się dość blisko, trwało całkiem szybko, sprzęt jaki można było położyć w wozie a nie go nieść na sobie nie był taki ciężki no i tak mokro nie było poza mokrymi do połowy spodniami i butami.

Roger zatrzymał maszynę przed kościołem i wrócił do swojej zwyczajowej obojętności. Zupełnie jakby brak krwi, śmierci, walki i Khaina wprowadzał go w jakiś rozleniwiający letarg. Zordon zawahał się na chwilę. - Mam iść z tobą czy sama to załatwisz? - zapytał lekarki podając jej pudełko z nabojami 5.56 NATO.

- Od kogo słyszałam? A chodzą różne plotki po mieście, wystarczy posłuchać. Chcesz mnie potrzymać za rączkę i dodać otuchy? - lekarka sięgnęła po naboje, kładąc dłoń na paczce. Patrzyła nieobecnie na Pazura, potem przeniosła wzrok na kościół. Wreszcie cofnęła się, zostawiając amunicję najemnikowi - Chodź, na wypadek gdyby potrzebne były bardziej… bezpośrednie argumenty.

- No popatrz, jedna noc w mieście i jakich to rzeczy może się człowiek o sobie dowiedzieć. - odpowiedział spokojnie najemnik i odsunął boczne drzwi vana. - Roger? Zaczekasz tu na nas? Załatwimy sprawę i wrócimy. - Zordon wyszedł na zewnątrz i zajrzał do środka na kierowcę. Ten obojętnie pokiwał głową jak zwykle gdy nie chodziło o Khaina i napełnianie kielicha krwi dla niego.

Oboje z lekarką wrócili do tej samej plebanii gdzie byli wczoraj i zapukali w te same drzwi. Otworzyła im ta sama kobieta i najwyraźniej poznała ich bo zawołała męża. Ten przyszedł do salonu i kiwnął głową w ramach przywitania. - Witam. Przyszliście znowu zrobić interes? - zapytał zerkając to na rosłego najemnika to na brunetkę obok.

- Dziesięć pestek. Za wypożyczenie mikroskopu. Przedłużamy leasing - O’Neal nie miała zamiaru bawić się w kurtuazję. Czas ich naglił. I nie przepadała za cwaniakami - Chcę zobaczyć czy mój karabin nadal jest u ciebie i w niezdekompletowanej formie.

Mężczyzna też ciężko było powiedzieć, że lubi swoich gości. Zerknął na najemnika jakby sprawdzał czy ten ma coś dodania ale ten pokiwał tylko twierdząco głową. Gospodarz wiec skinął swoją i wyszedł gdzieś z pokoju. Po chwili wrócił trzymając karabin lekarki. Trzymał go w jednej ręce i karabin wydawał się nienaruszony. Handlarz jednak wyciągnął rękę w wymownym geście czekając na zastaw.

- Sprawdzisz? - lekarka popatrzyła na Pazura, wskazując na karabin - Żeby nie było niedomówień.

Pazur odpowiedział jej trochę przydługim spojrzeniem. Ale nic nie powiedział chociaż wydawało się, że jest tego bliski. W końcu podszedł do handlarza i wziął od niego karabin. Obejrzał, przeryglował, wycelował gdzieś w ścianę na próbę i w końcu podał go lekarce. - Wygląda jak ten twój wczoraj i że jest w porządku na tyle co można stwierdzić bez przestrzelania go. - odpowiedział spokojnie. Handlarz prychnął z irytacją.

- Przecież to jej karabin, ten co wczoraj zostawiła tutaj. Nie utrzymałbym się tutaj zbyt długo jakbym robił takie tandetne wałki. Naboje. Jeśli chcecie przedłużyć wypożyczenie mikroskopu. - gospodarz wykonał przyzywający gest dłonią okazując irytację i zniecierpliwienie tym jawnym okazanym brakiem zaufania.

- Daj mu dychę - lekarka machnęła ręką - I skończmy wreszcie tę farsę.
 
Driada jest offline  
Stary 06-04-2018, 01:01   #197
 
Czarna's Avatar
 
Reputacja: 1 Czarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputację
Angie i zła woda i niedobre ruiny co zasadzkują i jeszcze kawałki pana bena i hałasy!

Złe, niedobre ruiny zazasadzkowały na blond nastolatkę, płatając jej niemiłego psikusa. Nie dość że zapadały się pod nogami, to jeszcze framuga za którą chwyciła Angie też się urwała i spadła, a ona razem z nią. Wylądowała w brzydkiej, zalanej złą wodą piwnicy, z niemiło pachnichującym zwłokiem pana Bena. Tego samego co wczoraj zarobił cztery kulki w głowę zanim wreszcie przestał się ruszać. Dziś na szczęście pozostawał martwy i trochę kadłubkowy, bo od szyi w górę nie miał już nic poza poszarpanym fragmentem kręgosłupa wystającym z sinego mięsa… no ale okropnie śmierdział i chyba posłużył komuś lub czemuś za kolację, albo obiada. Bo na pewno nie desera, zresztą kto normalny jadły niedobre, zepsute mięso skoro mógł iść kupić sobie sernik?
- Job twoju mać - jęknęła i zaraz zatkała usta dłońmi. Dziadek nie lubił kiedy tak mówiła po nim i zawsze się denerwował gdy to usłyszał. Co prawda dziadka już nie było, jednak wypadało pamiętać o tym czego uczył. Tej całej kulturury też.

Szybkie sprawdzenie siebie nie poprawiło jej humoru. Miała nowe siniory, otarcia, była mokra, potargana, brudna. Zepsuła warkocza od pani doktur i jeszcze uszkodziła jej sukienkę, tą ładną. Niebieską jak niebo. Rozejrzała się trochę dalej, tam gdzie ślad po znikniętej ręce i nagle zamarła w bezruchu. Nasłuchując czujnie. Coś tu musiało być. Coś co jadło ludziów.

Z początku nic nie słyszała. Znaczy oprócz wciąż opadających kawałków gruzu i wody która chlupała przy każdym uderzeniu a fale obijały sę tak od Angie jak i czegokolwiek dookoła. Tylko pan Ben albo to co z niego zostało zdawał się przyjmować to wszystko biernie i obojętnie jak każda padlina. Po chwili nasłuchiwania jednak nastolatka usłyszała coś. Właściwie niby nic specjalnego. Też taki chlupot wody jakby się coś przewaliło do niej. A przecież właśnie dopiero co przewaliło się tutaj całkiem sporo. Mogło coś tam w głębi budynku jeszcze się obsypywać mocniej ni tutaj. Tylko jakoś a ucho nastolatki trochę kłóciło się to z uspokajającym się rytmem osuwiska. Zresztą jak na razie nie wyłapała innych dźwięków. Nad tym wszystkim zapraszająco jawił się mętny od zawieszonego w powietrzu pyłu prostokąt słonecznego świata zewnętrznego. Ja wyjście z matni w jaką się wpadło.

Nastolatka zbystrzała. Uniosła czujnie głowę, odwracając twarz w stronę hałasu. Mogła mieć do czynienia z kolejnym wścieknietym, albo czymś równie potworzastym co spokojno-utrupiony pan Ben. Lub… spotkała drapieżnika. Czyli obiad. Wystarczyło go upolować, bo wiedziała że ich zespołowi przydałoby się coś do zjedzenia, co nie pochodziło z puszek i zapasów. Z nadzieją zdjęła z pleców karabin, wślepiając się w kurz i pył i czarną czarność i złą wodę. Zrobiła też krok do przodu, przyczajając się w osuwisku.

Nie wyglądało to zbyt dobrze. Ani na wzrok ani na słuch. Wewnątrz domu w którym większość okien była zawalone wczoraj albo przed chwilą i tak panował półmrok. I to z tych mroczniejszych. Teraz zaś jeszcze powietrze poza smrodem padliny wypełniał wzbity kurz który pewnie nie opadnie tak prędko a drapał w gardle, wysuszał usta i piekł w oczy aż łzawiły. Do tego właśnie była ta woda i gruz. W efekcie każdy krok trzeba było zmacać po kilka razy zanim się go dało a i tak brodziło się w płynnej, ciemnej wodzie z mętnymi refleksami tam i tu. Podłoga musiała mieć pod wodą jakieś dziury i wyrwy by ze dwa razy noga Angie zamiast na nia zapadła się w podwodna pustkę co zaowocowało by pewnie upadkiem w wodę gdyby nie złapała się ściany albo framugi w ostatniej chwili. Widoczność przez ten kurz, półmrok i załzawione oczy była więc bardzo symboliczna. Na krok czy dwa dookoła.

Gdzieś tam te dźwięki umilkły. Przestało coś spadać? Walić się? Obsunęło się i przestało? Ciężko było stwierdzić tak stojąc przy progu korytarza i częściowo zawalonych ścian. Jednak w wodze dostrzegła jakiś jaśniejszy kształt. Który pływał. Można było go wziąć za kawałek drewna ale po chwili nastolatka zorientowała się, że to palec. Chyba kciuk. Pływał sobie zawieszony w tej wodzie w jakiej i ona stała do połowy uda.

Widok ten zasmucił Angie. Teraz tym bardziej musiała uprać sukienkę od pani doktur… no i siebie. Jak już wyjdzie z zawalonej piwnicy. Ale widok palca dawał wskazówki. To coś co tu było jadło. Zwabiał je zapach krwi a tej nie brakowało. Nastolatka była ciekawa czy na ruch też zareaguje. Schyliła się i wygrzebała z gruzu duży kamień, a potem zamachnęła się, rzucając w okolicę pływającego kawałka dłoni.

I nic. Cisza. Cichy plusk wody o ściany i kawałki gruzu, jeszcze gdzieś obsypujące się kawałki zawalonego gruzu, drapanie w gardle wywołujące zdradzający obecność kaszel, łzawiące od pyłu oczy i nic. Cisza. Woda, wzbite kłęby kurzu ani półmrok nie odpowiedziały nastolatce ani odrzuceniem kamienia, ani wystrzałem, ani słowem, ani żadnym dźwiękiem. Jakby tam nic nie było. Z drugiej strony może nie było? Może była jakaś szczelina czy nawet okno, że zwiało na zewnątrz? Przecież w tym zawalonym pokoju był prostokąt światła dziennego to tam dalej też mogło coś być w ten deseń. Wtedy czekanie było zbędne i bez sensu. To coś, cokolwiek by to nie było już było na zewnątrz i zwiewało w najlepsze.

Ale jak nic takiego nie było? To nadal by tam gdzieś to coś z oderwanym ramieniem było? Było na tyle cwane czy ostrożne by zachować ciszę? Mogło. Też mogło. Małe albo płochliwe zwierzęta pewnie by spłoszył taki kamień. Ale jakiegoś drapieżnika czy padlinożercę niekoniecznie. Zwłaszcza ja był na tyle duży by oderwać ramię ludzkiemu trupowi. Padlinożerca nie powinien zaatakować zdrowego, ruchomego człowieka. Ale pewnie mógł w tak małych pomieszczeniach każde zbliżenie się człowieka przeczytać jako próbę ataki i zagrożenie. Wtedy albo spróbował by pewnie zwiać albo zaatakować. Podobnie jak drapieżnik. Mógłby sobie ubzdurać, że człowiek chce mu odebrać łup albo wchodzi na rewir łowny. To też mógłby zaatakować. Najgorzej jak to była jakaś bestia. Wtedy kompletnie nie wiadomo było czego się spodziewać. Ale historie Pustkowi pełne były historii gdy takie bestie wpadały w krwawy amok i atakowały wszystko jak podleci.

Blondynka postanowiła poczekać, jeszcze przez chwilę albo i dwie. Z karabinem dziadka w pogotowiu, tak na wszelki wypadek. Obiad mógł uciec, albo mógł i zostać i tak jak ona czaić się, szykując zasadzkę. Z tym że był pewnie do tego lepiej przystosowany i znał teren lepiej niż blondynka z Pustkowi.
- Tutaj swołocz! - powiedziała głośno, przestawiając ogień karabinu na triplet. W pobliżu były małe ludzie. Nawet jak ten coś z piwnicy się najadł to tylko na trochę. Potem może chcieć zaatakować coś innego. Uznać za obiada Jamesa albo Jack. Albo ich panią mamę… no ale Jane.

Nastolatka czekała w tych zatopionych w ciemności i wodzie półmrokach kaszląc co jakiś czas od tego pyłu szczypiącego w oczy i drapiącego w gardło. Rumowisko za plecami jeszcze co jakiś czas obsypywało jakieś kamyki ale właściwie panował już spokój. Wzburzony od zawaliska pył nadal się unosił ale pewnie będzie się unosił jeszcze dość długo. Poza tym panowała spokój i cisza. Zupełnie jakby cały świat ograniczony ścianami i sufitami, zamarł w oczekiwaniu tak samo jak blondynka z karabinem. Wreszcie po iluś tam kaszlnięciach Angie usłyszała z przeciwka plusk wody. Jakby coś ją poruszyło. Niezbyt głośno ale jednak. I obsypał się tam jakiś kawałek kamyków albo deski. Gdzieś w którymś z końcowych pomieszczeń zapewne. Były trzy. Naprzeciwko korytarza i w każdej ścianie po jednym. Brakowało do nich kilku kroków które trzeba było przejść przez zatopiony korytarz mętnej wody i powietrza wypełnionego mglistym pyłem.

Nastolatka ruszyła z miejsca, stąpając tak cicho, jak się dało w wodzie i gruzie i przy ograniczonej widoczności. Karabin trzymała gotowy do strzału, licząc po cichu kroki i wciąż słuchając. Za cel obrała pierwsze pomieszczenie po prawej, ale też wskakiwanie tam z rozpędu nie miało sensu, bo ktoś mógł jej jednocześnie wyskoczyć na plecy, a to by było niedobre. Wybrała pośrednią opcję. Podejście do progu pomieszczenia, przykucnięcie z plecami przy ścianie i słuchanie.

Gdy nastolatka z pustyni kucnęła i zaczęła przedzierać się wzrokiem i słuchem przez te zalane wodą i kurzem pokoje wreszcie usłyszała coś podejrzanego. Coś co już raczej nie mogło pochodzić z obsypującego się gruzu i rumowiska jakie zostawiła w większości za plecami. Z tego pokoju który obecnie miała po lewej a który był na wprost korytarza jakim dotąd się poruszała. Przez ten zadymiony i krztuszący półmrok usłyszała, jak tam coś pluska. Gdy odwróciła wzrok w tym kierunku dostrzegła kręgi drobnych fal na wodzie. Zupełnie jakby właśnie tam coś wpadło do tej wody. Niedaleko. Od wejścia do centrum tego kręgu było może z kilka, zwykłych kroków. Tam też dostrzegła coś jeszcze. To chyba mogło być te oderwane ramię pana Bena. Znaczy kawałek jaki wystawał spod wody. W wodzie a raczej na jej powierzchni Angie dostrzegła zawirowania. Jakby tam było coś co je wywołuje tuż pod wodą. Zawirowania układały się w podłużny kształt. Jeśli to należało do jednego stworzenia to mogło być pewnie tak długie jak człowiek. Ale nadal nie miała właściwie pojęcia co to mogło by być. Zrobiła więc to, co podpowiadało wyszkolenie i głos dziadka wrzeszczący do ucha. W powietrzu zaterkotał triplet i ołowiane łzy popędziły prosto do celu. Potem zobaczy co to.
Gdy już będzie bardzo martwe.
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Everyone will come to my funeral,
To make sure that I stay dead.
Czarna jest offline  
Stary 06-04-2018, 14:57   #198
 
Aiko's Avatar
 
Reputacja: 1 Aiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputację
Vex, SPencer i niespodziewane plany

Vex rozsiadła się na miejscu pasażera. Irytowało ją, że znów nie może prowadzić. Niby to była fura Spencera i znał ją na wylot, ale po prostu nie ufała innym kierowcom. Jechała z przymkniętymi oczami głaszcząc kociaka, którego zabrała z sobą. Pręgowany, szaro bury maluch drzemał na jej kolanach, po tym jak udało się jej go nakarmić odrobiną konserwy. Teraz działał na nią uspokajająco przypominając pogawędkę z Samem u Gammana. Obiecała, że jeśli spotkają się w Pendleton to pomoże im znaleźć furę. Kolejna obietnica po tym jak ją olali. Miała jednak słabość do blond parki i czuła, że to się nie zmieni.

Gdy skarbek Spencera się zatrzymał, gangerka powoli otworzyła oczy. Widząc stroje zebranej przed nimi ekipy, bardzo pożałowała, że to zrobiła. Psy… czy to mogły być cholerne Psy? Jeśli tak istniała spora szansa, na to że zgarniają haracz za przejazd, albo szukają ekipy, która sporzątknęła im ziomków. Chyba nawet wolała tą pierwszą wersję.

Dała swojemu kompanowi pogadać chwilę z fanami.
- Coś się stało? - Delikatnie ułożyła śpiącego kociaka w wygospodarowanym dla niego miejscu w plecaku. - Jak tak dalej pójdzie będę ci musiała fundować obiad a nie lunch.

- Wielbiciele. - Spencer wyszczerzył się wesoło odwracając się na moment w kierunku pasażerki. Zaraz jednak znowu wychylił się przez okno by odpowiadać na pytania, żartować i gwiazdorzyć na całego. Jego rozmówcy zdążyli w sporej części odejść od swoich samochodów i podejść do obydwu stron maszyny. Przy jej masywnej sylwetce byli tak samo malutcy i drobni jak każdy kto stał w jej pobliżu. Wydawali się Vex rozluźnieni i swobodni. Chociaż u każdego dostrzegła jak nie nóż, to pistolet albo jakąś strzelbę czy inną broń. Ale w tej chwili w ogóle chyba nie planowali jej użyć przeciw furze i jej zawartości.

Jeden wspiął się po przednim kole i zajrzał do kabiny od strony kierowca. Przy okazji ciekawie otaksował spojrzeniem pasażerkę. Po chwili przez okno pojawiła sę twarz kolejnego osobnika tym razem od strony Vex. Widzieli się z nią z bezpośredniej bliskości ale widocznie z niczym im się nie kojarzyła. Ten od strony kierowcy podał coś do wpisania najwyraźniej prosząc kierowcę o autograf.

Kurierka mimo pozytywnych nastrojów wszystkich wokół czuła pewien niepokój. Po pierwsze doskonale pamiętała co wydarzyło się przy pompie i jaką propozycję dostała od podobnych typków, a po drugie, uśmiechnięci czy nie, otaczali ich. Skrzyżowała ręce niby mimochodem układając jedną z dłoni w pobliżu przypiętej do pasa kabury.

- Milutko. - Bardzo się starała ale w jej głosie mimo wszystko pojawiła się ironia. Vex zajrzała w lusterko upewniając się czy nikt nie dobiera się do Spika, po czym uśmiechnęła się do zaglądającego po jej stronie faceta. - Czy wszystko ok? - Wskazała na blokujące drogę auta.

- No. Milutko. - wyszczerzył się wesoło ten w oknie od strony pasażera. Vex miała wrażenie, że wdrapał się by zobaczyć Spencera z bliska a może i samą furę. Ale gdy trafiła mu się taka pasażerka do oglądania to korzystał z okazji i bez żenady obłapiał ją wzrokiem. Zaczął od twarzy, przesunął się w dół na dekolt gdzie zatrzymał się łakomym wzrokiem potem przesunął się po spodniach i znowu wrócił na dekolt. - Chcesz się zaprzyjaźnić? Zobaczysz, będzie milutko. - zaproponował bezpośrednio.

- Dobra, chłopaki, puścicie nas? Trochę nam się spieszy. - Spencer zapytał dość grzecznie ale już zauważalnie chłodniejszym tonem. Wpatrywał się na zmianę to w jednego to w drugiego typa w oknach. Musiał mieć u nich na tyle wyrobioną reputację i pewnie dlatego ten od strony pasażera ograniczył się do obłapiania wzrokowego i propozycji nie przystępując na razie do bardziej bezpośrednich kroków.

- Jasne Spencer! Ciebie zawsze. Ale dasz autograf? - zapytał ten z jego strony. - Mi też! Jesteś najlepszy Spencer! Jestem twoją największą fanką! - krzyknęła z dołu wesoło jakaś dziewczyna. Chwilę trwało zamieszanie gdy ktoś wyciągał jakieś kartki, zdjęcia, wizytówki i co kto miał i podrzucał temu od strony kierowcy a ten podawał je rajdowcowi do podpisania. Chwilę to trwało i cała banda wydawała się zafascynowana niespodziewanym spotkaniem swojego idola i w ogóle nie wydawała się żywić złych zamiarów względem niego. Ledwo podnieśli głowę gdy gdzieś od pobocza, pewnie gdzieś od tych odległych o jakąś setkę czy dwie metrów budynków doszedł ich dźwięk podejrzanie przypominający wystrzał. Ale stłumiony przed odległość albo ściany. Spencer spojrzał w tamtą stronę na chwilę przerywając składanie kolejnego autografu.

- A co tu robicie chłopaki? Chyba trochę was zniosło co? Spodziewałem się was kawałek dalej. - zapytał swobodnym tonem wracając do kolejnego podpisu.

- A sprawę mamy. - machnął ręką ten od kierowcy zbywając temat. Ci co byli na poziomie drogi roześmiali się wesołkowato. Jakoś mało śmiesznie zabrzmiał ten śmiech. Raczej dość złowróżbnie.

- To jak? Chcesz się zabawić? - ponowił pytanie ten od strony Vex patrząc na nią chaotycznym wzrokiem między jej twarzą a piersiami. Wskazał zachęcająco głową na zewnątrz.
Tego jeszcze brakowało, miałaby dawać tylek temu świrowi, a co za tym idzie pewnie jego kilku kumplom. Znając życie te typki właśnie okradały opuszczone przez ludzi budynki. Z tego co usłyszeli nie do końca opuszczone.
- Wiesz, może nie widać ale planowałam się “zabawić” z kierowcą tej fury. - Vex delikatnie tupnęła w podłogę samochodu dając znać, o który pojazd jej chodzi. Spojrzał na Spencera z nadzieją. Idol tej gawiedzi nie miał żadnego interesu w ratowaniu jej tyłka. Po tym jak spławiła go u Gammana mógłby nawet mieć ochotę opchnąć ją tej bandzie. Spięła się na samą myśl. Spojrzała z powrotem na zaglądającego przez okno po jej stronie faceta. - Może kiedy indziej.

- Co? Za dobra dla mnie jesteś? Wozisz się? - zapytał zaczepnie ten od strony pasażera mając widocznie problem z odmową pasażerki. Atmosfera jakoś zaczynała się robić mniej sympatyczna bo wyglądało, że zaczepny ton jednego z członków bandy zaczyna się rozlewać reakcją łańcuchową po reszcie jej członków.

- Chłopaki. Ona jest ze mną. - Spencer spojrzał wymownie na tego po swojej stronie a potem na tego po przeciwnej. Zawiesił ołówek nad jakimś zdjęciem wstrzymując się z podpisem.

- No! Słyszałeś! Daj se siana! Już mamy jedną to z nią się zabawimy! - ten od strony kierowcy fuknął na kolegę i ten rzeczywiście spasował.

- Nie no dobra, jasne, tak tylko żartowałem nie? - powiedział trochę podobnym do przeprosin tonem. Spencer skończył składać podpis i oddał zestaw autografów temu po swojej stronie.

- Dobra chłopaki nam się trochę spieszy. Jesteśmy umówieni. Możecie zjechać z drogi? - zapytał zerkając na tego po swojej stronie.

- Jasne Spencer, dla ciebie wszystko! - roześmiał się uszczęśliwiony fan i obydwaj zeskoczyli z powrotem w mętną wodę. Towarzystwo rozweseliło się z nowych autografów od rajdowca i paru z nich wróciło do samochodów by je uruchomić i zjechać z drogi.

Vex chciała odetchnąć jednak powstrzymała się. Coś czuła, że przy tej bandzie lepiej pozgrywać pewną siebie. Co właściwie znaczyło, że już mają jedną? Spojrzała w kierunku domów chcąc dojrzeć tam coś więcej. Czyżby ktoś był w domu gdy ta banda tutaj dotarła?
- Dziękuję. - Odezwała się cicho do kierowcy, przenosząc wzrok z zabudowań na zaparkowane na dole samochody. Ilu mogło ich tu być? Jakie miała szanse w pojedynkę? Toż jeśli była tu jakaś “normalna” dziewczyna… nie miała szans z tymi idiotami. - Jestem twoim dłużnikiem.

Skrzynia biegów zgrzytnęła gdy monster truck ruszył bez trudu pokonując wodę podobnie jak zwykły pojazd nieco głębszą kałużę. Kierowcy pozostałych pojazdów przejechali kawałek by zwolnić miejsce swojemu ulubieńcowi. Ten machnął im jeszcze na drogę i zaczął ich mijać.Gdy mijał w mijanym pojeździe Vex dostrzegła skrępowaną panią West i Marię najwyraźniej wzięte do niewoli. Członków tej bandy mogło być i z tuzin zgrupowanych wokół tych kilku samochodów przy tej drodze. Pewnie z kilkunastu ich tutaj było. Ale teraz Spencer mijał ich bez większego trudu za obopólną zgodą i radością, żegnany przyjaznym machaniem i uśmiechami i sam mogący wreszcie ruszyć w dalszą drogę.

Vex przeklęła pod nosem. Z wszystkich osób, które musiały złapać te typki, musiało paść na kobiety które znała. Dobra, co za różnica jakby to była zupełnie obca laska też miałaby dylemat. Tutaj, to że podejrzewała matkę chłopaków o umilenie Samowi nocy raczej nie działało na jej korzyść ale do cholery…
- Daleko jest ten twój planowany postój? - Vex przyjrzała się uważnie auty, w którym zamknięte były kobiety, zapamiętując jego wygląd. Jakie w ogóle miała szanse z tą bandą. Może gdyby byli tu Sam i Angie, coś dałoby się zrobić, ale sama?

- Pewnie na lunch, mówiłem ci. - Spencerowi chyba wracał lepszy humor po tym krótkim, nieplanowanym postoju. Samochody i ich właściciele zostali za rufą monster trucka a on sam bez trudu rozpryskiwał wodę stanowiącą takie utrapienie dla pieszych i bardziej standardowych pojazdów. Maszyna była zarówno efektowna jak i efektywna. Co zauważyli i sami fani Monster Spencera gdy doszły ich cichnące z rosnącą odległością okrzyki i wiwaty na cześć oddalającej się unikatowej maszyny. Teraz już było słychać tylko ryk silnika przed maską i skoczny kawałek z klasyki rocka jakim przygrywało pokładowe radio.

- Tyle pamiętam. Myślałam, że może miałeś na myśli jakąś konkretną lokalizację. - Vex przyjrzała się uważnie Spencerowi. Jaka była szansa by jej pomógł? Na pewno nie za darmo. Pan “jestem gwiazdą” zbyt był pewien swojej wartości. Po za tym już i tak była jego dłużniczką, po tamtej gadce. Cóż nie zawadziło spróbować. - Zastanawiam się ile zajmie mi powrót tutaj.

- Chcesz wracać tutaj? - kierowca o nieco zarośniętym po bokach irokezie i ogorzałej twarzy spojrzał na pasażerkę i przestał się uśmiechać. Wrócił spojrzeniem na drogę przed sobą i wzruszył ramionami. - Wiesz, jak tak koniecznie chcesz wracać to mogę cię wysadzić w tej chwili. Żaden problem. - powiedział lekko stukając kciukami o kierownicę. - I tak, mam w planie konkretną lokalizację i jest tam pół dnia drogi samochodem. Skoro o czas jazdy pytasz. - znowu wzruszył ramionami i skupił się na utrzymaniu kierownicy bo monster truck podskoczył całkiem mocno na jakiejś zatopionej pod wodą przeszkodzie. Grające rockowy kawałek radio zatrzeszczało w tym samym rytmie do tego i kabel i wszystkie rzeczy na desce rozdzielczej czy na tylnej kanapie zatrzęsły się synchronicznie. Zaraz jednak wszystko się unormowało gdy pojazd pokonał tą niespodziewaną przeszkodę.

- Jakoś koniecznie nie chcę… - W jej głosie brakowało pewności. Rozglądała się po okolicy szukając jakiegokolwiek rozwiązania tej sytuacji. - Ci ludzie zgarnęli dwie znane mi kobiety. Znasz ich, jak myślisz co z nimi zrobią?

- Nie wiem. Zależy o co im poszło i po co je zgarnęli. I “znam ich” podobnie jak i większość osób tutaj. Znaczy odmachuję i pozdrawiam i mniej więcej kojarzę, że gdzieś tu się kręcą w okolicy. - rajdowiec sprostował nieco stwierdzenie Vex o tych swoich powiązaniach z bandą jaką właśnie zostawili za wysoką rufą monster trucka. Nie wydawał się jakoś odczuwać specjalnego powiązania z tą bandą. Podobnie jak pewnie z resztą lokalnej społeczności.

Vex oparła się o maskę rozdzielczą, przyglądając się przez ramię kierowcy. Była ciekawa skąd jest Spencer. Nie zdziwiłaby się gdyby kiedyś minęli się na ulicach Det.
- Były związane, więc raczej nie siedzą tam towarzysko. - Chwilę wpatrywała się w kierowcę, trochę starając się odgadnąć co może siedzieć w jego głowie. Dokąd jedzie, po co? Czyżby tylko kolejna trasa by zrobić kolejny występ i przelecieć kolejną fankę? - Pomóż mi je uwolnić Spence. Proszę.

- To nie moja sprawa. - odpowiedział krótko kierowca po chwili wpatrywania się w drogę przed sobą. - I będę tu w następnym sezonie a nie chcę co zakręt sprawdzać tylnego lusterka czy już mnie ktoś dogania czy jeszcze nie. Skoro w ogóle mi to nie leży w interesie. - dorzucił po chwili krótkie wyjaśnienie dlaczego nie jest chętny robić sobie nowych wrogów w okolicy.

- Wiesz… mógłbyś po prostu odciągnąć ich uwagę. Jakiś mały pokaz czy coś. Może nawet rzuciliby jakimś fajnym szpejem skoro ewidentnie okradają te domy. - Vex nie odrywała od niego wzroku. - To niewinne laski. - Sama nie wierzyła, że to powiedziała. Jej głowa cały czas przypominała jej, że to m.in. przez jedną z tych “lasek’ została w hotelu sama. - Te typki pewnie zrobią im z tyłków jesień średniowiecza.

- To ja będę odwracał uwagę od czego? - kierowca jakoś nie wydawał się pełen zapału czy entuzjazmu do tego pomysłu ale Vex wyczuwała, że jest szansa, że się jednak na jakieś ustępstwo zgodzi. Jeśli będzie to miało ręce i nogi. Na samo współczucie dla dwóch obcych lasek w zestawieniu z konfliktem z tutejszą bandą to chyba niezbyt miało szansę go przekonać. Zwłaszcza jak brał pod uwagę, że będzie tutaj wizytował w następnym sezonie.

- Jesteś pewny, że chcesz wiedzieć? - Uśmiechnęła się do kierowcy. - Tak zawsze możesz powiedzieć z pełnym przekonaniem, że o niczym nie miałeś pojęcia. Chciałabym zrobić tak by wyglądało, że same zwiały.

- Ah tak? A powiedz jak chcesz zrobić by to wyglądało, że same uciekły z wnętrza fury na jaki oni będą patrzeć? - zapytał rajdowiec lekko unosząc brew w ironicznym uśmieszku. Reszty pomysłów pasażerki nie skomentował.

- Cały szkopuł w tym by nie patrzyli. Chciałabym byś zgarnął ich uwagę dla siebie. - Vex nie zwracała uwagę na ironię Spencera. Sama nie do końca wierzyła, że chce to zrobić. Jeśli jednak by się zgodził, miała szansę. Jedną na milion ale zawsze szansę. - No i czemu miałyby uciekać z wnętrza fury? Łatwiej jest odjechać niż odbiec. - Vex spojrzała na drogę jeszcze raz z zachwytem patrząc jak monster truck pokonuje nierówności. Detroidzka część jej głowy mówiła, że zapowiada się banalnie. Włamać się cichaczem do auta, odpalić na styki i zwiać gdzie pieprz rośnie. A to wszystko najlepiej gdy Spencer będzie dawał swój pokaz zagłuszając ewentualne hałasy. Niestety ta racjonalniejsza cześć głowy podsuwała aż nazbyt wiele rzeczy, które mogłyby się nie udać. Spojrzała ponownie na kierowcę, była gotowa powiedzieć mu wszystko byleby tylko jej pomógł. Czemu jej nagle tak na tym zależało? Może dlatego, że nie chciała by ktoś zostawał sam tak jak ona u Gammana. - To jak chcesz znać szczegóły?
 
Aiko jest offline  
Stary 08-04-2018, 15:37   #199
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Tura 38


- Trzymaj. - opiekun blondwłosej nastolatki nie ustąpił i wręczył właściwie lekarce z powrotem jej karabin. Gospodarz lekko uniósł brwi ze zdziwienia.

- Jednak nie przedłużacie? No to chcę z powrotem swój mikroskop. - nie młody już i z porośniętą siwą szczeciną na szczęce mężczyzna szybko jednak dostosował się to tej zmienionej sytuacji.

- Przedłużamy. - odpowiedział wujek Angie ściągając z ramienia swój M 4. Karabinek wylądował mu w rękach a syn dawnego pastora od razu się zdenerwował i wydawał się spłoszony.

- Poczekaj... co ty robisz? - dodał szybko oblizując nerwowym ruchem nagle spierzchnięte wargi. Zwłaszcza gdy broń wydała z siebie metaliczny suchy trzask.

- Przedłużamy. - powtórzył najemnik wyjmując magazynek z gniazda broni i podając ją handlarzowi. Ten sięgnął po chwili wahania i chwycił podany karabinek. Szybko zaczął go oglądać jak nową zdobycz i kiwać głową i uśmiechać się do nowej zabaweczki.


- O. Z granatnikiem. I z celownikiem. - handlarz oglądał chciwym okiem i wprawnymi rekami podaną broń.

- Pasuje? - zapytał Pazur obserwując te zachłanne manewry gospodarza.

- No pewnie, że pasuje! - właściciel niedogolonej twarzy rozpromienił się jak z przedwczesnego prezentu na któreś święta.

- Świetnie. - skinął głową Pazur słysząc, że umowa została zawarta.
- Wrócę po niego. - powiedział spokojnie obserwując czy jego słowa wywrą jakiś efekt.

- Jasne, nic się nie bój. Ale wiesz, jakbyś chciał to nie musicie wracać z tym mikroskopem, możecie go sobie zatrzymać. A ja sobie zatrzymam tego starego grata. - handlarz wyglądał jakby miał być najlepszym przyjacielem Pazura a przynajmniej transakcji z nim jaką proponował.

- Wrócę po niego. - powiedział najemnik nieoczekiwanie robiąc krok w stronę gospodarza. A, że i tak dzieliło ich niewiele to właściwie od razu znalazł się przy nim. A, że górował nad nim i masą i wzrostem to handlarz wydawał się nagle jakiś mniejszy i w ogóle w cieniu Pazura. Szybko więc cofnął się o krok a na twarz wróciło mu zaniepokojenie. Ciemny blondyn jednak dalej aż kurczowo teraz ściskający karabinek mężczyzna natrafił plecami na ścianę.
- I będę bardzo na ciebie zły jeśli nie będziesz miał dla mnie mojego karabinku w takim stanie jak ci go teraz oddaję. Bardzo zły. Rozumiemy się? - Pazur właściwie nie podniósł głosu ale jakoś całościowo nie szło się dziwić dlaczego gospodarz nagle zaczął się pocić i wiercić po jego wzrokiem uwięziony między nim a ścianą.

- No, no pewnie! Nic się nie bój, będzie na ciebie czekał! - zapewnił od razu handlarz zerkając na moment w bok na Izzy ale głównie śledząc reakcję rosłego klienta. - Jestem uczciwym biznesmenem, każdy tutaj wam to powie, możecie zapytać kogokolwiek! - dodał na wszelki wypadek by przekonać swoich gości o czystych intencjach i solidności.

- Świetnie. No to jesteśmy ugadani. - najemnik skinął ciemno blond głową po chwili wpatrywania się w dół w rozbieganą twarz lokalnego biznesu.

- No pewnie, nie ma sprawy ale wiesz, jakby co to pomyśl o mojej propozycji. Możemy ponegocjować, coś ci najwyżej dorzucę, zapraszam do mojego lombardu. Przyjdziesz, pooglądasz, na pewno znajdziesz coś dla siebie. - gospodarz gdy tylko złapał oddech i mógł już mówić do pleców odchodzącego Pazura od razu przeszedł do kolejnej próby negocjacji.

- A jakbym nie przyszedł osobiście to przyjdzie taka młoda blondynka z Glockiem i 416-ką. Albo ta pani. To oddasz którejś z nich. - Pazur odwrócił się jeszcze i dopowiedział swoją alternatywę. Handlarz nie wydawał się w pełni usatysfakcjonowany ale może nie tracił nadziei, że do jakiejś transakcji, w jakimś “później” może dojdzie. Pokiwał głową więc i tym pożegnał swoich klientów.

Na zewnątrz, lekarkę znowu ze swoim karabinem i najemnika już dla kontrastu bez swojego tak samo przywitał południowy gorąc. A w końcu dzień był jeszcze całkiem młody. Bez zmian na zalanej ulicy czekała czarna furgonetka. I mokre buty, z mokrymi nogawkami spodni znowu czekające na kolejny kawałek brodzenia w kolejnym fragmencie zatopionego krajobrazu.
- Posłuchaj Izzy. - powiedział Pazur wpatrując się w ciemną bryłę uterenowionej furgonetki khainity. - Niezręcznie wyszło. To wszystko. Wczoraj wieczorem i dziś rano. - powiedział nieco machając dłonią jakby chciał ogarnąć gestem wspomniane wydarzenia. Westchnął, spojrzał na stojącą obok kobietę z jej własnym karabinem wodząc po niej wzrokiem. - I chyba nas oboje trochę poniosło. Może trochę więcej niż trochę. - powiedział i wziął głębszy oddech. Spojrzał gdzieś w bok zastanawiając się chyba co zrobić czy powiedzieć dalej. W końcu zaczął iść wzdłuż ściany domu wyciągając nóż z pochwy.

- Oboje nie myślimy, nie mówimy ani nie planujemy jednoosobowo. Tylko przez pryzmat naszych rodzinnych priorytetów wobec których reszta spraw blednie. - powiedział sięgając dłonią do pobliskiego krzaka. Przebierał w nim chwilę jak mówił aż w końcu wybrał jakiś kwiat i odciął go dobytym nożem. Odwrócił się w stronę lekarki i ruszył w jej stronę chowając z powrotem nóż do pochwy.
- Niemniej co by nie mówić wczoraj no rzeczywiście dałem ciała z tą drugą turą badań. Powinienem przyjść tak jak się umawialiśmy. Więc chyba faktycznie masz powód by się na mnie wściekać. Głupio mi z tego powodu i przepraszam cię za to. Jeśli zdecydujecie się dalej jechać sami to powodzenia. Ale wolałbym się rozstać w zgodzie. A najlepiej w ogóle. - mówił nieco wolniej niż zazwyczaj, ważąc słowa i patrząc na rozmówczynię. Na chwilę zamilkł zastanawiając się chyba czy nie dodać coś jeszcze ale pewnie mu nic innego nie przyszło do głowy. Wyciągnął więc rękę, podając jej świeżo ściętą różę.




Woda w utopionym w złej wodzie pomieszczeniu zagotowała się. Podobnie wzburzony został pył i kurz unoszący się po upadku rumowiska. Zawiesina drobin kurzu nadal drapała gardło i szczypała w oczy utrudniając koncentrację wzroku na czymkolwiek. Wszystko to jednak nie umywało się do tego co działo się zaledwie o te dwa, trzy kroki od strzelającej blondynki. Wodą wzburzyło na boki jakby wpadł tam jakiś niewidzialny ciężar. Stworzenie pod wodą zakotłowało wodnistą zawiesiną. Fale brudnej, mętnej wody roztoczyły się kręgami zalewając także kucającą blondynkę gdy mijająca ją pierwsza fala uderzyła ją i podeszła po samą pierś a resztki ochlapały jej twarz. Potem przyszły kolejne bo skotłowana woda tworzyła chaos gdy na przemian odpływała od kotłującego się stworzenia to wracała natrafiwszy na ściany lub inne przeszkody.

Przez chwilę nastolatka widziała zarys stwora. Coś długiego. Jak jakaś jaszczurka. Tylko duża. Z długim ogonem. Stwór zrewanżował się strzelającemu człowiekowi i przez zawiesinę kurzu i kropel wody w powietrze chyba czymś splunął w stronę klęczącej nastolatki.


Struga śmignęła obok blondynki jak w coś trafiła to nie w nią. Woda ponownie w znacznej części przykryła te stworzenie ale jednak jego pozycje zdradzał ruch wody. Czołowa fala zaczęła pruć prosto w stronę Angie! Stwór skryty pod płytką wodą szarżował prosto na nią! Wolniej niż biegnący człowiek ale w tak krótkich odległościach miała ze dwa kaszlące, szybkie oddechy aby zdziałać coś nim stwór znajdzie się przy niej!




- Szkoda czasu na szczegóły. Chcesz działać to działaj. - Spencer na chwilę skrzywił usta w podkówkę i lekko zaprzeczył ruchem głowy. Zwolnił a następnie zatrzymał swoją monstrualną maszynę by pasażerka mogła wysiąść. Dopiero co zjechali za dość łagodny zakręt więc samochody i stojąca przy nich banda nie były już widoczne. Zostali z kilkaset metrów przy wylocie z osady. Przyzwoitą zasłonę dawały drzewa miejscami układające się w całe kępy czy nawet las. Powinny dać niezłą osłonę od strony drogi.


Niemniej sama oś drogi dawała raczej mizerne możliwości skrytego podejścia a na niej stały ostatnio zaparkowane samochody jakie właśnie minęli. Pieszo to by pewnie mogło zająć z kilka minut by wrócić w tamte okolice. O ile nic nie wyskoczy po drodze oczywiście. Spencer zerkał ciekawie na pasażerkę jakby nie do końca był pewny czy żartuje czy tak na poważnie z tą eskapadą w stronę tamtej bandy.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 12-04-2018, 00:51   #200
 
Czarna's Avatar
 
Reputacja: 1 Czarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputację
Angie i zła woda i niemiła piwnica i jaszczurek co nie chciałbyć obiadem. I karabin!

Jaszczurek! To był jaszczurek, ale inny niż na pustyni! Ale też duży i mięsojadliwy! I jeszcze chyba syczał i na pewno miał twardy pancerz na grzbiecie jak to zwykle jaszczurki miały… te takie kolczaste co się lubiły zakopywać w piasku i spod niego polować na nieuważne obiady! Co prawda tutaj było niemiło i niefajnie, bo chociaż dużo wody, ale tej niedobrej i jeszcze zasadzkująca piwnica i pachniuchujące nieładnie resztki pana Bena, ogryzione przez tego dużego jaszczurka co pływał jak łódka po wodzie, a raczej pod wodą… i był dziwny! Jak jakaś ryba, ale inna niż te wielkie co żyły w wielkiej, słonej wodzie bez końca, o której opowiadał wujek i jeszcze obiecał, że tam zabierze Angie. Jak wróci z jednostki, jak skończy kontrakta i już zostanie na zawsze i nie jako dezerter. W domu gdzieś gdzie jest zielono, są krówki, a może nawet i futerka. Dużo futerek… o ile nastolatka nie da się zjeść jaszczurce, a była tak blisko!
Kotłowała wodę na wyciagnięcie ramienia od dziewczyny, sykując i chlapiąc i młócąc ogonem aż zła woda pryskała na ściany.
- Idi na chuj, durak! - Angela też syknęła. Nikt z ludziów nie słyszał, to mogła. Po dziadkowemu i posyłając w niedobrego jaszczurka nową porcję ołowiu, a po niej jeszcze jedną. To był duży jaszczurek, ale dwóch tripletów nie wytrzymywało nic, co żyła na pustyni i poza nią, o ile strzały były celne.

Klęcząca nastolatka pociągała cyngiel raz za razem. Karabinek w jej wprawnych rękach nieco szarpał od szybkich, chaotycznych tripletów które pruły wodę i chyba nie tylko. Coś tam prócz fal i rozbryzgów brudnej wody wzbijało się ciemniejszymi rozmazami ale w pośpiechu i załzawionymi oczami nie było widać czy to kawałki ciała jaszczura, rozbryzgi jego krwi czy jeszcze coś innego. A potem był koniec. Stwór zderzył się z człowiekiem przerywając ostrzał, popychając Angie na ścianę i wytrącając ją z równowagi. Wciąż pod wodą jaszczur zamiast jednak wreszcie zaatakować człowieka minął go choć przez zanurzoną w wodzie łydkę nastolatki przebiegł ostry skurcz bólu gdy chyba ogon albo jakiś pazur mijanego stworzenia przeciął ją a w przecięte miejsce od razu wdarła się ta brudna woda. Jaszczur jednak nie atakował dalej, w ogóle nie atakował! Fala jak wzbijał minęła blondynkę i zaczęła oddalać się od nastolatki tym samym korytarzem jakim niedawno przyszła. Tam jednak wciąż była ta pylista mgła i widoczność znacznie słabsza niż już kilka kroków dalej. Stwora było widać i tak tylko pośrednio dzięki ruchowi wody jaki wzbudzał poruszając się tuż pod wodą.

Dlaczego obiad uciekał?! I jeszcze zrobił jej krechę na udzie, ale nie było czasu się jej przyglądać. Tak samo jak myśleć, że może właśnie się zaraziła wścieknięciem, albo czymś równie niemiłym. Była tylko Angie i jej ofiara. Jaszczurek uciekający w głąb korytarza. Dziewczyna odzyskała równowagę, a potem niewiele myśląc wystrzeliła kolejny raz. Tam gdzie wydawało się jej, że jest większa część jaszczurka.

Odwróciła się i znowu wystrzeliła szybko, prawie bez celowania. Ledwo lufa znalazła się gdzieś po linii na oddalającą się korytarzem falę i już broń kropnęła kolejnymi tripletami. Z zamka wyleciały kolejne łuski w powstałym zamieszaniu bezśladowo znikając w brudnej wodzie. Fala wybuchła eksplozją wzburzonej wody i po chwili coś tam zaczęło się uspokajać. Nastolatka zakasłała znowu a oczy piekły ją od tego pyłu. Ale w wodzie nadal nie pojawiła się żadna nowa fala ani nic podejrzanego. Aż wreszcie w górę wypłynął jaszczur. Tym razem bierny i nieruchomy z wyrwami gdzie pociski przebiły się do wnętrza jego cielska. Był długi jak stojący człowiek, może nawet trochę dłuższy. Z czego z 1/3 stanowił gruby ogon który wyglądał jak przedłużenie tułowia a nie osobna kończyna. Ale wreszcie pływał więc musiał być zabity.

Długi ogon oznaczał dużo mięsa, a to znaczyło, że dziś wieczorem każdy pójdzie spać z pełnym brzuchem i jeszcze zostanie coś na śniadanie. Blondynka zakasłała, ale i tak szczerzyła się szeroko bardzo szczęśliwa. Jaszczurki miały grubą, ładną skórę. Może uda się jej zrobić coś dla wujka. Prezenta, żeby nie smutał w bazie i o niej pamiętał. Z tą myślą podeszła powoli do chyba martwego obiada, trącając go lufą na wszelki wypadek, gdyby jednak nie był tak do końca utrupiona na śmierć.

Jaszczur wydawał się tak martwy jak powinien. Ale też póki dychał musiał być bardzo żywotną bestią. Angie naliczyła całkiem sporo dziur po swoich kulach. Z tuzin albo z dziesięć. No dużo więcej niż zwykle wystarczało do ubicia takiego jelenia czy człowieka. Przynajmniej póki był to człowiek bez bardzo mocnego pancerza. No ale teraz był już jednak martwy. Nie oddychał ani nie ruszał się poza tym co cielsko dryfowało na drobnych falach w zatopionym korytarzu. Sądząc jednak z wielkości i budowy nie był też pewnie lekki. No i co mówiło jej doświadczenie wyniesione z pustyni często wszelkie ścierwojady miały zwiększone szanse na przekazanie syfa w jakim żerowały więc trzeba było być ostrożnym w tym względzie.

Na szczęście jaszczurek miał długi ogon, a woda sama w sobie sprawiała, że pływające w niej rzeczy były lżejsze, niżby miało się je nieść na plecach… takie łódki na przykład. Na upartego dało się je pchać po tej wodzie razem z siedzącymi wewnątrz ludziami i rzeczami, ale gdyby chcieć to podnieść… no nie dało się. Dlatego też nastolatka niewiele myśląc zarzuciła karabin na plecy, łapiąc ogona i to za niego mając zamiar wytargać obiada na zewnątrz, gdzie pan z blizną i małe ludzie. I słoneczko… piwnica była niedobra, bo ciemna i jeszcze pylista. Jakby złej wody było za mało…

Sapiąc i pocąc się ciągnęła więc obiada przez zalane ruiny, aż po paru kaszlących minutach obijania się po omacku, wydostała się na powierzchnię. Humor od razu się jej poprawił, z szerokim uśmiechem doholowała zdobycz na ganek domu małych ludziów, gdzie został pan z blizną i jego młode. No i małe ludzie od pani mamy West.

- Ale sztuka. - skomentował Robert O’Neal widząc z pewnym zaskoczeniem co do domu przytargała przemoczona i ubrudzona nastolatka w przemoczonej niebieskiej sukience i karabinem na plecach. Właściwie więcej powiedzieć mu nie dało młodsze pokolenie. Chłopcy obskoczyli Angie i jej najnowszą zdobycz piejąc z zachwytu. Dziewczynki były bardziej stonowane ale jak zwykle ich mała sąsiadka podążyła w ślad za nimi z zafascynowaniem w cichych oczach oglądając i zdobycz i nawet nastolatka trochę zeszła w tym oglądaniu na nieco dalszy plan. Najmniej pewnie czuła się chyba Maggie i ona trzymała największy dystans a może po prostu jako chyba najstarsza z tej ferajny umiała bardziej powściągnąć swoją emocjonalność. Ale też wydawała się zafascynowana ustrzelonym jaszczurem.

- Dobra, dobra, my się z Angie tym zajmiemy odsuńcie się. - pan z blizną w końcu zdołał okiełznać dziecięcy tłumek na tyle, że z niechęcią ale odsunęli się od truchła stwora i swojego blondwłosego pogromcy. - Musiał przypłynąć z rzeki. Albo nawet ta fala go tu przywaliła. Gdzie go dopadłaś? - myśliwy z blizną spojrzał z truchła na drugiego myśliwego.

Nastolatka machnęła ręką na zrujnowany dom z którego przed chwilą się wynurzyła.
- Bo… poszłam posprzątać - przełknęła ślinę, w porę gryząc się w język kogo tym razem zniknęła z widoku - Ale ściana się zawaliła… i podłoga. No i wpadłam do piwnicy, a on tam był. Razem z kawałkami pana Bena. Oderwał mu ramię i bulgotał w złej wodzie. No to go upolowałam. Przyda się nam obiad, a jaszczurki są dobre. Smaczne. Trochę jak kurczak. - pogrzebała ubłoconym butem w podłodze, przy okazji zezując na udo i ślad od ogona.

- Ach. - Robert ze zrozumieniem pokiwał głową chyba pojmując w jakim domu i po co była blondynka. Szybko więc pomógł zmienić jej temat. - Maggie, pójdziesz z Jane i chłopcami? My tu zajmiemy się z Angie tym jaszczurem. - powiedział do czwórki rodzeństwa ale tylko jego córka pokiwała grzecznie główką i chyba chciała zrobić to o co prosił. Chłopcy natychmiast zaczęli jęczeć, że też chcą bo to fajne i w ogóle przecież są już duzi i nie chcą siedzieć w domu a Jane jak zwykle nie odstępowała ich na krok i trzymała biernie ale jednak ich stronę. Nowej wojnie o dowodzenie przerwała powracająca czarna furgonetka Rogera. Jechała całkiem szybko ale Roger zwykle szybko jeździł. Zatrzymał się przed domem Westów i Robert machnął ręką na to wszystko.
- Dobra, nie właźcie do wody. - powiedział na odchodne do dzieci i ruszył przez zalane podwórko w stronę czarnego vana w którym kierowca zdążył wyłączyć silnik kończąc swoją jazdę. Robert odsunął boczne drzwi do czarnego vana a tam ukazał się wujek i pani doktur. Znaczy Robert, że był podobny budową do wujka zasłaniał całkiem sporo ale Angie i tak dojrzała, że właściwie to najpierw była pani doktur. Właściwie jej tył, plecy, włosy i w ogóle. A zaraz za nią był wujek. Tylko on akurat był przodem i siedział na rogerowej ławeczce na pace. Siedział z opuszczonymi do kostek spodniami ale dalej to właśnie zasłaniała najpierw pani doktur i jej plecy a potem stojący przed drzwiami Robert. Robert zaś coś dziwnie znieruchomiał i zaniemówił po otwarciu tych drzwi.
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Everyone will come to my funeral,
To make sure that I stay dead.
Czarna jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:35.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172