Wszewłada zmroziło. Trudy życia w dziczy mu były niestraszne. Okrucieństwo jakie zadawali sobie ludzie - nieczęsto miał z nim do czynienia. Nie brak tego okrucieństwa w świecie, bez względu na czas i miejsce. Niemniej, dotąd z reguły udawało się go uniknąć. Dla przejętego dreszczem trwogi i obrzydzenia Wszewłada jedynym zbawieniem mogło okazać się jedynie to, że złe odczucia wzmagały świadomość niebezpieczeństwa. Jak w ogóle można pomóc komuś w takim położeniu?
Czy w ogóle miał zamiar pomagać? Może gdyby zatrzymał się pośród cieni, zamarł w bezruchu, zniknął nie wydając z siebie słowa ni szmeru ni innego dźwięku, poznałby tajemnice kryjące się za czcicielami Knurzyska.
Kto mógł okaleczyć tego człowieka? Czy inni czciciele, żądni ofiary w zamian uratowanego dziecka, czy też ktoś zupełnie inny, komu żałosny nieszczęśnik wszedł w drogę? Na takie rozmyślania Wszewład nie miał czasu. Nie miał też usposobienia bezwzględnie miłosiernego bliźniemu. Jednak pozostawiać dalej tego człowieka na pastwę innych - to również Wszewładowi nie dałoby spokoju. Wszystko co postanowił zrobić, to w miarę możliwości przeciąć linę, by ten człowiek mógł sam zawalczyć o swój los. Później czym prędzej oddalić się, by z bezpiecznej odległości oglądać kolejnych przybyszy. Najpierw jednak musiał dobyć swojego noża. Uznał, że jeżeli go zgubił, pozostanie jedynie biernym widzem, schowanym w gęstwinie, skrytym w nocnych ciemnościach.