Prawdę powiedziawszy Berwin ostatnio nie spał zbyt dobrze. Miał koszmar i to tak realny, że po obudzeniu przez chwilę jeszcze rozglądał się dookoła przerażony. Wpatrywał się z niepokojem w twarze towarzyszy. Potem westchnął z ulgą i poszedł napić się wody.
Nie odzywał się przez dłuższą chwilę coś rozważając we własnej duszy, ale kiedy towarzysze znaleźli się sami zagadał ostrożnie dobierając słowa:
- Muszę Wam coś opowiedzieć. Jak Wiecie nie jestem raczej przesądny, ale nie kryję mego oddania Pani Verenie. Jak wszyscy wiemy jej małżonkiem jest Morr władca snów i krainy śmierci. Być może więc miałem sen zesłany przez Morra. Co niewątpliwie byłoby dla mnie wielkim zaszczytem, choć i pewnym kłopotem, bo sen był koszmarnym ostrzeżeniem.
Uczyniwszy to usprawiedliwienie Berwin opowiadał dalej:
- Śniło mi się że jestem pogrzebany i że słyszę śpiew. Jakby nieodparte wezwanie. Wygrzebałem się z grobu i zobaczyłem, jak spod ziemi wygrzebuje się Elmer, potem Santiago i Wilhelm. Wszyscy wyglądaliście jak żywe trupy. Siny i paskudni. Byliśmy na polanie na którego skraju śpiewała stara kobieta i wysoki, chudzielec w typie arystokraty. Stali przy wozie, a wszyscy podążali ku nim.
Przepatrywacz wyciągnął fajkę i zapalił ją. Pykając ciągnął:
- Można by to zignorować, ale tak jakby jesteśmy w pobliżu dość sporego cmentarza, a do jednego z wozów nie mamy dostępu. Z kolei sam sen to trochę mało, by ktoś chciał rozwiązać moje obawy. Co tu robić? Pogadać z Salvadore? Jak nie pomoże, to poprosić o pomoc mnichów? W każdym razie powinniśmy przyjrzeć się tej personie z zamkniętego wozu. A jak wszystko zawiedzie i zostanę uznany za wariata, to przynajmniej zanocujmy w klasztorze. Co o tym myślicie?
Zwrócił się do towarzyszy.