Po tym, co przeszedł Zbyszek, elf nie dziwił się, że jego uwaga zbiegła gdzieś na peryferia świadomości. Tymczasem wokół nich rozgorzał chaos przez duże ce. W górnych sztolniach wrzało od bitew, zewsząd dochodziły krzyki oraz sporadyczne “jeeeszcze jeden i jeszcze raz!”. Wniosek był taki, że piekielne pomioty najwyraźniej zrobiły sobie eskapadę do podziemnego królestwa. Zważywszy na stan jego mieszkańców, nie miały trudnej roboty. Część krasnoludów wystarczyło pchnąć do przodu, aby wstały dopiero w przyszłą środę.
Mieli zatem dwie opcje. Mogli stawić się za brodaczami i usłyszeć w zamian kilka kalumni pod swoim adresem. Partridge nie wiedział co prawda czym kalumnie są, lecz w pełni wystarczało mu podarowane krzesło.
Nachylił się do Zbysia i podniósł go. W tej samej chwili wszystkie stawy Silverballsa odpowiedziały zawodzeniem, którego nie powstydziłaby się banshee z dwudziestoletnim stażem.
- Lucyno, nie udźwignę go sam. Pomóż mi i zabierajmy się stąd do miejsca, gdzie zamiast fruwających toporów częstują puddingiem. Mmm, pudding... - zamyślił się, upuszczając maga na posadzkę.