Niestanka na twarzy miała gniewne zacięcie, sine usta ściągniete w kreskę wąską jak ostrze noża. Od chwili śmierci dziecięcia z bliźnimi porozumiewała się warkotliwie, jakby każden jeden był winien nieszczęścia, co się stało.
O tym, że kapliczkę spaliła rzekła i Jaksie, i Ratomirowi. Jako i otym, że się zwierz jakowyś z kniei odezwał, gdy zarzewie łeb czczony objęło. Może Knurzysko, może dzik, a może jakiś tutejszy zdziczały kmieć, co dzieciątka ubija na chwałę świńskiej głowy, którą powinien w zupie ugotować i dziecku dać, tak wojom oceniła. A strachu po niej widać nie było wcale, jak zresztą zawsze.
Zabrania miejscowych nie komentowała, skinęła im tylko milcząco głową, do Jaksy zbliżyła się i szeptać poczęła młodzieńcowi do ucha. W rękach trzymała mocny powróz.
- Zgoda – rzekł Jaksa po chwili, a Niestanka dwa razy powtarzać sobie nie dała. Na przysposobionym sznurze wywlkoła z szopy jednego z jeńców, kleszych pomocników, a popędziła go przy tym celnym kopniakiem w słabiznę, przez pysk pięścią pociągnęła i przykrępowała do koniowiązu. Potem zaś nozdrza palcami jednej ręki zacisnęła, odczekała, aż z braku tchu niegodziwiec pysk rozewrze i między zęby wepchnęła ostrze swego noża. Nie baczyła, że mu dziąsła i ozór kaleczy, uraczyła go hojnie sołtysową bebłotą.