Los jeńca był Marcusowi obojętny. Zaatakowali, więc powinni za to zapłacić. Ważniejsze było to, co działo się w obozie. No a tylko trochę mniej ważne było to, że nie wszyscy wyszli z teo starcia cało.
Rana na ramieniu Marcusa krwawiła, a każdy, kto miał choćby kroplę oleju w głowie, wiedział, że każdą ranę trzeba opatrzyć.
Oczywście mógł oderwać rękaw koszuli, ale to by było rozwiązanie bardziej niż tymczasowe. Lepiej było przypomnieć sobie coś z licznych nauk Aemelii na temat ziół wszelakich, tudzież ich zbawiennego działania nie tylko na układ trawienny czy potencję, ale i różnorakie obrażenia.
Problemy były dwa. Po pierwsze - ciemno było, jak to zwykle bywa nocą. A po drugie - w większości przypadków trzeba było robić jakieś maści, napary, zalewać wrzątkiem czy robić inne cuda-niewidy, a do tego warunków w obozowisku nie było.
"Więcej światła!", pomyślał, po czym ze znajdujących się pod ręką materiałów sporządził może i prowizoryczną, ale całkiem nieźle świecącą pochodnię. Z takim to źródłem światła Marcus poszedł w las. Szukał babkę. Nie swoją, rzecz jasna, a takie kiściaste 'coś', co utarte nakłada się na rany, ale babka, na złość chyba Marcusowi, nijak nie chciała rzucić się w oczy. Ale za to, ku szczeremu zaskoczeniu łucznika, po kilkunastu krokach u jego stóp pojawił się dość sporych rozmiarów badylek (za to określenie Aemelia dałaby mu po głowie) o bardzo charakterystycznych liściach. Aloes, a którego po krótkiej chwili zniknęła połowa co dorodniejszych liści.
A kawałek dalej rozłożył swe liście wspaniały okaz żywokostu, który wnet wraz z korzeniami znalazł się w rękach Marcusa.
Chwilę później Marcus siedział przy ognisku, wycinał miąższ z aloesowych liści, by nałożyć go na ranę, a potem obwiązać wszystko odciętym od koszuli sporym kawałkiem rękawa.