-
Tak, poproszę. – rzekła odruchowo Verita wpatrując się w drzwi, za którymi znikła kobieta.
„Nowe miejsce i nowe tajemnice, spiski, intrygi. Czy naprawdę wierzyłam, że od tego ucieknę?”
Dziewczyna odetchnęła ciężko, a westchnienie to mimowolnie powtórzyła, gdy Andrzej w końcu odsunął się od niej i zasiadł przy stole. Widać każdy miał tu z góry ustalone miejsce, bowiem mężczyzna przeszedł do drugiego końca ławy i tam spoczął po prawicy miejsca naprzeciw Verity – miejsca, które pewnie zajmował Albrecht.
Dalsza część posiłku minęła spokojnie w przyjaznej atmosferze pełnej uprzejmości. Nikt już nie poruszał kłopotliwych tematów, a opowiadania starego kniazia i kłótnie bliźniaków uniemożliwiały zapadniecie ciszy. W pewnym tylko momencie jakiś wojak stawił się w drzwiach komnaty i oznajmił Andrzejowi, że wszyscy na niego czekają na placu. Bojar wstał i złożywszy głęboki ukłon księżniczce oraz mrugnąwszy do niej przelotnie, wyszedł z sali. Po jakimś czasie obowiązkami wymówiła się również lady Dagmara, a korzystając z tej okazji, Verita również wstała i podążyła do wskazanego przez służbę skrzydła – jej własnych pokoi.
Szła dość swobodnym krokiem przez puste korytarze, rozglądając się wokół. Musiała przyznać, że zamek był raczej zimny i surowy, bowiem ilość ozdób ograniczono do kilku portretów przodków, a drzwi i okna były do siebie bliźniaczo podobne. Dziewczyna przystanęła przy framudze okiennej i wyjrzała na zewnątrz. Na placu przed zamkiem trwała właśnie musztra. Verita pochyliła się nad szybą, by lepiej dojrzeć wojaków.
- I tak wszyscy umrą... – odezwał się głos obok niej.
Księżniczka podniosła wzrok i znieruchomiała. Wytrzeszczonymi oczami wpatrywała się w półprzeźroczystą postać obok.
Ta jednak nie patrzyła na Veritę, ale przez okno. Z pewnością była to kobieta i to - o ile kniaziówna mogła się zorientować – dość młoda.
- Wszyscy zemrą, a my będziemy tu czekać na nich przez wieki... – szeptały kredowoblade usta.