choć nie posądzajmy go na wyrost o znanie się na czymkolwiek
.
Wypełniając nakaz trzymania, złapał obu obecnych za łydki, podniósł, po czym zaczął biec byle gdziekolwiek.
Pech zażądał swego. Tam, gdzie biegł Wirkucipałek wyposażony w dwóch towarzyszy niedoli, architektoniczny łuk z którego krasnoludzka wysoko postawiona młodzież melała na warstwy niższe, przebiegał akurat nad halą, gdzie demony jakich nie wymyśliłoby się po zupie z akodinów moczonych w syropie na kaszel, zabawiały się rujnując wszystko co było Gunwnorii warte. Nie mogli nie zauważyć czegoś, co nie pachniało siarką aż tak mocno jak ich własne wydzieliny z otworów, jakich nazw słownik nawet najmniej kulturalnych zielonoludzi nie byłby w stanie opisać.
Wirkucipałek biegł jednak dalej, a jego własny język tworzył warstwę ochronną, która chroniła go niczym becik przed podrzuceniem z rąk ubzdryngolonego ojca zbyt blisko pod sufit. Sufit był dostatecznie blisko, a Partridge i Zbysław musieli chronić swoje czoła przed zdarciem. W końcu pojawiło się światło. Początkowe przecinki dźwiękowe, rzucane na widok oślepiającego światła, zmilkły pod radością, że przed śmiercią uda się skosztować jeszcze wolności.
Jakimś cudem kupa gnoju rzucana przez wentylację urosła tak duża (i obrosła do tego), że nie rozpieprzyli się na podroby ze sklepu Ikea z serii "zrób to sam".
Ale co to byłby za koniec problemów z Gunwnorią? Twierdza nie powiedziała swego ostatniego słowa. Zmieniła się w coś bliższego wieloznaczności swej nazwy, a jej akordem pożegnalnym okazał się wielki, ptasi łeb na długiej, wężowo wyłaniającej się szyi. Ryknął potężnie, a swoim ostrym dziobem złapał za koniec krasnalowego języka. Tenże rozciągnął się, aż Wirkucipałek uległ zadzierzgnięciu - nie myślał o selerze, język nie rozwijał się dalej. Wypuścił Zbysława i Partridge'a, którzy upadli na zielonej niczym nikłe wówczas nadzieje trawce. Pozostał mu w rękach ewentualny egzemplarz elfiego obuwia oraz brud ze stopy Zbysława. Z pełnym impetem, krasnolud uderzył w ptaszysko. Ręce, wyposażone w brud i but, trafiły do ptasich nozdrzy. Siedzenie krasnala trafiło centralnie tam, gdzie znajdował się energetyczny splot demonicznej mocy monstrualnego ptaka. Prosto w trzecie oko! Dotąd pełen energii ptak zatrzymał się. Wypuścił z dzioba Firkucipałka, nadal kurczowo trzymającego przynajmniej but. Próbował zamknąć dziób raz, drugi i trzeci, co jednak okazało się konwulsją. Z wnętrz Gunwnorii dobiegł przytłumiony ryk, porównywalny do nagłego zgłębiania tajemnicy wszechświata przez stado ogromnych, tłustych kaczorów, nakarmionych silosem sfermentowanego ziarna. W końcu zrobiło się cicho, a ptaszysko sflaczało i wturlało się z powrotem do tunelu wentylacyjnego. Ze wszystkich otworów, jakie posiadała upadła krasnoludzka twierdza, zaczęły wydobywać się zielone obłoki. A pośród tych obłoków duszki, które unosiły się ku niebiosom i piskliwymi głosikami wysyłały wyrazy najgłębszej wdzięczności.
-Dzielni wojownicy! Wirkucipałku, Partridge'u i Zbysławie! Dziękujemy za wyzwolenie nas z trzewi Awrukbatrosa, który miał nasze umęczone dusze jeno za bakteryjną florę, czyszczącą nieoczyszczalne!
Trzej bohaterowie po prostu leżeli, jakby zmęczyli się po pływaniu synchronicznym na trawie. Zaduch twierdzy albo dobiegał z niej, albo jeszcze ich nie opuścił. Czuli się, jakby dokonali epickiego czynu, chociaż co oni właściwie zrobili? Każdy sam wiedział.
Jeszcze trzeba było uwzględnić jedną możliwość. To wszystko mogło być jedynie widzeniem Wirkucipałka wędrującego w odległych stanach świadomości, nie mającym nic wspólnego z tą najbardziej bolesną dla niego z rzeczywistości. Jak było naprawdę? Co jeszcze mogło wyjść z ciemności twierdzy Gunwnoria?