Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-05-2018, 00:57   #27
Alaron Elessedil
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację
Isleman spojrzał na okazany przedmiot przez szkła okularów. Uniósł wzrok, kiedy drzwi sklepu otworzyły się wpuszczając niskiego, szczupłego mężczyznę we flanelowej, kraciastej koszuli. Klient wszedł pewnie między regały i zatrzymał się przy półce z suchą karmą dla kota. Właściciel pokiwał głową ze zmarszczonymi brwiami. Ściągnął usta w wyrazie zamyślenia.

- Trudno zapomnieć. To jedyny wadliwy egzemplarz, jaki miałem na stanie. Dobrych kilka miesięcy temu kupił go przyjezdny. Dziennikarz. Nazywał się chyba Arnold Miles. Facet jeździł po świecie sam z kamerą i pokazywał przyrodę. Na początku był normalny, ale sfiksował do reszty. Jak przyszedł kupić ten zeszyt, to bredził coś o cieniach i potworach, o tym, że ktoś dorwie nas wszystkich i starał się przekonać każdego do ucieczki. Ciągle powtarzał, że akurat ten jest idealny. Zawiadomiliśmy doktora Browna i przyjechał najszybciej jak mógł, ale dziennikarz zniknął. Pewnie poszedł do lasu i zabłądził albo spadł ze stromizny. Przykra sprawa, ciała nie udało się znaleźć.

Sprzedawca przerwał. Do kasy podszedł klient niosąc kilka fioletowych paczek ozdobionych głowa kota z głupim wyrazem pyska.


Kelnerka zamrugała kilkukrotnie jakby nie zrozumiała zadanego jej pytania albo przynajmniej miała z tym poważne problemy. Stała z dzbankiem po kawie smętnie wiszącym w na wpół opuszczonej ręce. Nagle doznała olśnienia.

- Mapa? Mapy są u pana Islemana w sklepie. Tutaj nie mamy żadnych map - odparła z nagle objawionym na twarzy smutkiem, lecz szybko się rozpromieniła.

- Ale możemy sprawdzić w internecie! Tam na pewno będą!

Rozentuzjazmowana zniknęła na zapleczu, a po chwili pojawiła się ponownie, bez dzbanka, ale ze starym, grubym laptopem w dłoniach. Kabel zasilacza ciągnął się za nią po podłodze. Zatrzymała się nagle omal nie wypuszczając z rąk sprzętu, gdy zaklinowana między futryną a zamykającymi się drzwiami wtyczka pociągnęła za przewód. Dawn cofnęła się, uwolniła ją i podeszła do stolika przyjezdnych. Sprawnie wpisała w wyszukiwarkę frazę: "mapa Lake Hills". Wyniki pojawiły się po chwili prezentując tereny miasteczka wraz z najbliższą okolicą.

- Nooooo... i wszystko się tu zgadza. Tu bank, tu policja, tu straż pożarna, tu szkoła, a tu my.

Kiedy wychodzili ponownie rzucić okiem na domki, nieznajoma przyjezdna jeszcze została wewnątrz.


Ubita ziemia i kamyki trzeszczały usuwając się pod kołami samochodu Diany. Brak drzwi zdawał się potęgować odgłosy, choć w rzeczywistości jedynie nie wygłuszał ich. Okazało się, że nawet wąskie dróżki w Lake Hills mają swój koniec przemieniając się w bezdroża. Prawie.

Wcześniej, podczas przeprawy przez rzekę dostrzegła trójkę, która wcześniej niż ona opuściła restaurację. Byli nieopodal jej zakrętu, gdy zjeżdżała z mostu.

Drzewa wokół zgęstniały szybko. Z początkiem zjazdu we właściwą drogę, nieopodal Mostu Kolejowego, było ich tylko kilka na przestrzeni dziesięciu metrów, a już po chwili jechała lasem przepuszczającym względnie niewiele promieni słonecznych przez bujne korony.

Zatrzymała się przy jednym z domków i wyłączyła silnik. Natychmiast zauważyła, iż trzy z nich są kompletnie zdewastowane. Powybijane okna, brak drzwi, a jeśli jakoś się uchowały, wisiały na zawiasie. Naprzeciw nich, na pieńku siedział siwy mężczyzna z papierosem w dłoni. Cienka smużka dymu unosiła się w powietrzu. Odwrócił głowę zaciągnął się ostatni raz i pospiesznie zgasił niedopałek butem. Wypuścił dym z płuc na bok.

- Dzień dobry! - zawołał z daleka.

- Frank Cross, właściciel tego ośrodka.
Przedstawił się i pocałował wyciągniętą dłoń z ukłonem. Nie podniósł jej do ust jak kanapki.

- Proszę mi wybaczyć. Zwykle nie palę, ale widzi pani. Trzy domki do generalnego remontu w jedną noc. To może wytrącić człowieka z równowagi. Ale pani przyjechała tu wypocząć, a nie wysłuchiwać problemów starego zrzędy. W czym mogę pomóc? - uśmiechnął się pogodnie.


Alex, Felicia i Richard dotarli w końcu do celu. Owszem, musieli pokonać pół miasta i około drugie tyle poza nim, lecz całe szczęście, iż Lake Hills było niewielkie. Mimo wszystko poruszanie się piechotą było czasochłonne. W końcu samochód Felicii i Reece'a został pod domkami.

Na miejscu stał samochód, który minął ich po drodze, zaś kobieta kończyła właśnie wypakowywanie swoich rzeczy z bagażnika. Wprowadzała się właśnie do domku z numerem 12. Pomagał jej nie kto inny jak sam właściciel kompleksu wypoczynkowego.

Ich domki były natomiast w opłakanym stanie, co było szczególnie dobrze widoczne w dziennym świetle. Wyglądały jakby w pod ich nieobecność odwiedził ich wściekły niedźwiedź. Pierwsze zadrapania widoczne były już na futrynach przy nieistniejących obecnie drzwiach. Wewnątrz panował chaos i zniszczenie. Niewidoczne w nocy niewielkie odłamki potłuczonych, popękanych oraz rozbitych przedmiotów walały się po całej podłodze. Prócz rzucających się w oczy, głębokich wyżłobień, ściany pokrywała gęsta siatka również tych płytkich. Drewno w wielu miejscach było powyginane i powgniatane w stopniu świadczącym o rzucaniu wyposażeniem z ogromną siłą.

Richard spróbował włączyć upiorny telewizor, lecz kineskop nie zabłysł nawet na chwilę. Był całkowicie martwy. Część rzeczy osobistych spotkał ten sam los, zaś inne były lekko uszkodzone. Nieliczne wyszły cało. Nie zaliczał się do nich pilot do kluczy znaleziony przez rysownika w lokum Felicii. Obudowa wraz z zieloną płytką w środku podzieliły się na trzy nierówne fragmenty, przez co nadawały się wyłącznie do wyrzucenia. Kluczyk przytwierdzony do niego był lekko pogięty.

- Nie, dzieciaki. Nikogo takiego tu nie ma.

Frank Cross oderwany od pomocy nowej klientce pokręcił stanowczo głową, zapytany o domek wynajęty przez Chucka Finley'a.

- Jestem absolutnie pewny. Nie mam wielu domków, pamiętam każde nazwisko. To żadna sztuka. Nie wynajmowałem też nikomu, kto tak wygląda. Mieliście ciężką noc i szczęście, że was wtedy nie było. Powinniście się przespać, mówię wam.


Prowizoryczna mapa szybko doprowadziła do celu. Miejsce pobudki wyglądałoby do bólu zwyczajnie, gdyby nie pokrzywiony rower porzucony przez Felicię. Po ciele nocnego cyklisty nie było nawet śladu. Podobnie sytuacja miała się z napastnikiem oraz jego bronią. Krajobraz wyglądał jednocześnie normalnie, co surrealistycznie. Pojazd wydawał się zmaterializować w powietrzu pogięty przez niezidentyfikowaną siłę oraz wylądować.

Nagle Richard zauważył coś. A właściwie nie zauważył czegoś, co powinno być. Sytuacja była podobna ze wszystkimi śladami. Żaden nie prowadził do tego miejsca, jedynie od niego wychodził. Nie było żadnych śladów kół rowerowych świadczących o jeździe czy prowadzeniu do tego miejsca. Nie było żadnych śladów nadchodzącego drwala. Nie było żadnych śladów walki. W końcu nie było żadnych śladów świadczących o tym, że oni sami doszli lub zostali przeniesieni przez kogoś w to miejsce. Wszystkie prowadziły z miejsca, w którym się znajdowali do obozu Wodza.

Alex zobaczyła pod nogami pozostałości po krokach prześladowców. Posuwając się w kierunku, z którego napastnicy przybyli zauważyła, iż po prostu pojawiły się nieopodal. Znikąd. Podczas ich ucieczki wyłaniali się z krzaków bądź zza pni drzew sprawiając wrażenie nagłej materializacji, lecz mogło to być złudzenie. Teraz miała przed sobą miejsce, z którego przybyły te stwory, a jednocześnie nie miało ono żadnego logicznego sensu.

Nieopodal przy zgaszonym ognisku spotkali Indianina. Wyglądał znacznie gorzej niż wtedy, gdy widzieli go poprzednio. Jego ciemną skórę pokrywały plamy różnej wielkości podobne do tych, jakie miała na sobie Felicia oraz liczne rany i skaleczenia. Siedział z zamkniętymi oczami oparty o pień z bezwładnie zwisającą głową. Ręce miał rozłożone na boki. Nie ruszał się.

Podeszli bliżej. Drgnął. Podniósł na nich wzrok i przetarł zaspane oczy. Na pytania Alex o Reece'a jedynie wzruszał ramionami.

Odległość domków od obozu Wodza wydawała się znacznie mniejsza niż poprzednim razem. Pomimo biegu dłużyła się, zaś drzewa zdawał się chcieć pochwycić ich, jakby były kierowane czyjąś wolą. Obecnie stały nieruchomo, a ich groza pozostała wyłącznie niewyraźnym wspomnieniem.


"Sklep wielobranżowy Johna Islemana" wydawał się być dobrym wyborem dla osoby poszukującej nowego środka transportu, jeśli miał mieć dwa koła. Innego wyboru zdawało się nie być.

Właściciel i sprzedawca w jednej osobie podniósł wzrok, gdy zadzwonił dzwonek przy drzwiach obwieszczający przybycie nowego klienta.

- Proszę za mną - powiedział zapytany o rowery. Poprowadził Dianę wzdłuż ściany z półkami wyłożonymi artykułami ogrodowymi. W rogu stały trzy rowery.

- Z racji terenu mam tylko rowery górskie w różnym stopniu przystosowane do bezdroży. Jak pani się zapewne domyśla, ten z najszerszym bieżnikiem jest doskonały do bardzo trudnego terenu. Oczywiście nie jeździ się nim tak łatwo jak pozostałymi. Te dwa są nieco bardziej miejskie. Radzą sobie na szosach i umiarkowanych wertepach. Osłonki na wentyle dodaję gratis. Polecam też zaopatrzyć się w lampki na przód i tył, kask i rękawiczki.

Naprzeciwko jednośladów, podążając za wskazaniem dłoni, znajdowały się pudełka ze oświetleniem. Tuż obok widziały paski oraz kamizelki odblaskowe, a także osłony dłoni, łokci, kolan i głowy. Ostatnich były dwa rodzaje. Jeden przypominał przeciętą na pół piłkę wyłożoną pianką od środka, zaś drugi był nieco podłużny, przez co przypominał nieco sprzęt kolarski.


Z racji odległości sklepu od mechanika na tyle niewielkiej, że można było mówić o sąsiedztwie, zostawiła zakupy i raz jeszcze zjawiła się na podjeździe warsztatu. Mężczyzna zdjął czapkę, by podrapać się po potarganych włosach. Machnął ręką dając nać, by wjechała do środka.

- No to co ja mam pani z tym zrobić? Nie mam takich drzwi. Mogę to pani zakleić i to najlepsza opcja. Mogę też przyspawać kawał blachy, ale wtedy trzeba będzie ją odcinać szlifierką kątową i zostaną ślady na karoserii. Chyba, że zamówi pani lifting karoserii. Wtedy trzeba będzie zedrzeć wszystko jak leci do gołego metalu, wyrównać, a potem nałożyć nową warstwę. Mogę też spróbować założyć jakieś drzwi z tych, które mam. Przycięłoby się zawiasy i przyspawało tak, żeby rozstaw był identyczny, ale wiele więcej nie zrobię. To będzie paskudnie wyglądało i pewnie uszkodzi pani karoserię, bo nie będą pasować, czyli nie zamkną się, czyli będą się obijać w trakcie jazdy. Jakby mnie pani pytała o zdanie, to nie ma dla pani opcji gorszej niż ta z przyspawaniem blachy.

Diana zauważyła stojącego nieopodal mężczyznę z wyrazem twarzy zdolnym wpędzić optymistę w ciężką depresję. Na drugim końcu trzymanego w dłoni sznurka znajdowało się najprawdopodobniej zwierzę. Jeśli się nie myliła, była szansa, iż był to paskudny pies. Wredny i psychopatyczny wyraz jego pyska pogłębiały wyszczerzone, krzywe zęby. Mógł być to zarówno wyraz spoczynkowy pyska jak również przejaw agresji.

- Zawsze może być gorzej. I będzie.

Odszedł niespiesznym krokiem, zaś stworek podreptał nierównym chodem za właścicielem. Z radia popłynęły dźwięki zapowiedzianych Płonących Bydlaków.



Kamienne płyty sterczały z nierównej ziemi kończąc się na wysokości pasa. Wielkie miasta przyzwyczaiły do oglądania wielkich, ogrodzonych nekropolii cechujących się dużym zagęszczeniem płyt nagrobnych. Otwarty z każdej strony cmentarz Lake Hills był zaskakująco mały. Nie musieli wychodzić z samochodu Felicii, by mieć ogląd na cały teren złożony głównie z trawiastych alejek między jedynymi znakami o istnieniu pogrzebanych pod nogami ludzi - pojedynczych, pionowo sterczących kamieni z imionami, nazwiskami, datami urodzenia oraz zgonu.

Nie było żadnej krypty.

Nagle zadzwonił telefon Felicii.
- Czego?... Gdzie jesteś?! Halo?!

Odłożyła telefon.
- To był Reece. Kazał mi natychmiast wyjechać z miasta. Powiedział, że czeka.

Radio samochodowe zagrało utwór Płonących Bydlaków.
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.
Alaron Elessedil jest offline