Zasada, do której zwykle stosowali się wędrowcy, była jedna - bez względu na przeszkody trzeba było iść naprzód.
Noc w wiosce minęła, a teraz trzeba było opuścić gościnną chatę i ruszyć dalej, najlepiej w tym samym kierunku. I, najlepiej, po jakimś śniadaniu.
Zostawiszy tę ostatnią, jakże ważną kwestię, w dłoniach Jasmal Thazar ruszył na zwiedzanie okolicy. Z wioski niewiele się ostało, lecz były i inne rzeczy do obejrzenia... i nie chodziło tu o biusty współtowarzyszek podróży, choć te warte były uwagi. Niestety bywały chwile, gdy nie przyjemności i ładne widoki były najważniejsze, i z takimi niestety chwilami co rusz rozbitkowie musieli się mierzyć.
Ślady na piasku były na tyle wyraźne, że nawet taki profan jak zaklinacz nie miał najmniejszych nawet trudności w podążaniu tropem tych, co wędrowali nie podnosząc zbyt wysoko nóg.
Nawet nie musiał iść zbyt daleko... Cała grupa żywych trupów stała wpatrzona w odległy punkt, jakby stamtąd miał nadejsć ratunek... lub druga, ostateczna już śmierć.
Thazar nie zamierzał stać i czekać na to coś. Obrócił się na pięcie i ruszył niemal biegiem w stronę wioski, dziękując bogom za to, iż tuposze nie byli zainteresowani tym, co się dzieje dokoła nich.
Za to mag był bardzo zainteresowany tym, co za licho objawiło się w wiosce. Gdyby się okazało, że musieli z wioski uciekać, to z pewnością nie wzdłuż brzegu.