Triple Kay się bał. Cholera… naprawdę się bał! Nigdy nie lubił burzy i zawsze w ich trakcie czuł się nieswojo. Wielki jak ściana chłop, któremu żadna bitka, rana, czy złamanie nie były niestraszne… Wiadomo. Wstyd. Ale niby co z tego? Każdy przecież kurwa ma jakieś swoje słabości! A przecież to, że nie lubił burz nie znaczyło, że w ich trakcie lał po gaciach, chował gdzieś czy w ogóle jakoś dawał to po sobie znać. O co to to nie. Trzymał fason. Zawsze. Nawet gdy był sam. Pozostawiał ten strach w środku. Zabijał go wódą, lub prochami. Dalej jakoś szło. Ale to kurwa co się wyrabiało za oknem to nie miało zajekurwa nic wspólnego ze zwykłą burzą! To było coś nieludzkiego! Jak z jakiegoś kiepskiego filmu z badmovies.org. Niebo dosłownie nienawidziło ziemi teraz. I Triple Kay za nic w świecie by nie dał się wyciągnąć do wyjścia na zewnątrz. Był pewien, że deszcz zrobił się kwaśny i napewno by wypalił mu skórę, powietrze trujące, a szalejący wiatr gotów byłby go porwać w tę straszliwą otchłań paskudnej czerni, zieleni, huków i wrzasków. Nic teraz nie było niemożliwe. Nie istniały prawa fizyki. Nie istniał zdrowy rozsądek. Nie istnieli bliźni.
Wielki wrestler niebaczny na wydarzenia obok basenu cofnął się od okna wgłąb pokoju i wypadł na korytarz, a potem do kibla by już nie patrzeć na to straszne widowisko. W ciemności rozjaśnianej rozbłyskami dziwnych gromów zacisnął oczy i w milczeniu liczył do dziesięciu. Raz, drugi, trzeci...
__________________ "Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin |