Uśmiech Morra... co za nazwa dla tego przybytku. Skoro jednak Zakonowi Rycerzy Kruka nie wadziło takie naigrawanie się z imienia boga, to i Harald von Grossheim nic na ten temat nie mówił. Milczący, poważny rycerz uniósł kielich z czerwonym, wytrawnym, niemalże kwaśnym winem w geście pozdrowienia. Jego towarzysze stanowili nie lada mieszankę... On sam, w swej czarnej zbroi, w zasadzie pasował do tej mieściny. Pełno tu było podobnych do niego, wyznawców Pana Śmierci, członków starożytnego zakonu.
Nie wiedział czego szukają w tym przeklętym rejonie Imperium pozostali siedzący z nim przy stole. Oni nie mówili, on nie pytał. Dla rycerza to był jednak kraj ojczysty. Nie znał innego świata, ani innego życia. Walczył z przeklętymi od wielu lat. To było jego zadanie i jego przeznaczenie.
Ostatnimi czasy panował względny spokój. Jak zawsze, cisza zwiastowała burzę. Słyszał już plotki o martwych powstających znowu z grobów na wezwanie plugawych mocy. Jego siła i broń będzie znów potrzebna, jeśli mieszkańcy tych ziem mieli spać spokojnie w swych łóżkach. Czekał niecierpliwie na kolejną próbę, obiecano mu możliwość złożenia ślubów zakonnych, jeżeli znów wykaże się odwagą.
* * *
Drzwi karczmy trzasnęły, a stary człowiek zaczął wykrzykiwać bez ładu i składu słowa o trupach chodzących po ulicach. –
"Głupcy!" – pomyślał rycerz, słuchając szyderstw innych gości karczmy. –
"Czyż nie wiecie, gdzie mieszkacie? Czyście już zapomnieli?"
Gdy starzec podszedł do nich, zwrócił się do niego suchym, zdecydowanym głosem. –
Spokojnie, ojcze. Mówcie coście dokładnie widzieli. – Gdy starzec zakończył swoją opowieść, Harald obrócił się do kapłanki Morra, której bezpieczeństwa miał strzec. To jej słowo było dla niego wiążące.
- Wielebna?