Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-06-2018, 11:14   #160
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
April

Dla Arpil nie istniało takie coś, jak nie da się i już. Oceniła wprawnym okiem parkourowca ogrodzenie. Wypatrzyła obiecujący narożnik tuż obok poligonu. Wzięła rozbieg i odbijając się od krawędzi, niczym nawalona amfetaminą wiewiórka, znalazła się na szczycie ogrodzenia.

Deszcz spływał na nią kaskadami, nad nią niebo płonęło zielonym ogniem, widziała też kilka smug po przelocie meteorytów i usłyszała echa ich odległych uderzeń w ziemię.

W okolicy widziała jedynie pustą przestrzeń – jakieś wzniesienia porośnięte krzakami, grupkami drzew palmowych i trawą. Żadnych zabudowań w zasięgu wzroku, chociaż widziała drogę, prowadzącą do DOMU. Droga znikała w palmowym lesie. Było oczywiste, że musiała prowadzić do miejsca, w którym wylądowali samolotem. Do tego małego lotniska, z którego zapamiętała drinki i limuzynę. Widziała też plażę – część oddzieloną murem, chroniącym prywatność uczestników show i część normalną, otwartą, pozbawioną zabudowań i śladów ludzkiej bytności.

Poza drogą i rozciągniętą wzdłuż niej linią sieci elektrycznej April nie widziała niczego.

Za to wyraźnie widziała dziurę w dachu ich Domu oraz drugi dom, niemal zaraz obok ich, lecz po drugiej stronie muru – naprzeciwko od tej części na której siedziała. I słyszała krzyki dobiegające z obu domostw. Krzyki, które brzmiały jakby właśnie ludzie ginęli okropną, brutalną śmiercią.

Nie zastanawiała się dłużej i zeskoczyła na miękką ziemię. Po drugiej – pozornie bezpiecznej stronie muru. Uciekła z DOMU, lecz co teraz?


Mark


Zamek stawiał opór jego zabiegom prymitywnego włamywacza przez kilka długich sekund. Ale w końcu puścił i „sezam” otworzył się przed Markiem.

W składziku były sporo nieprzydatnej broni do paintballa, maski, ochraniacze, używane przez nich mundury rzucone byle jak, na jakiś materac. Były też inne rzeczy: narzędzia budowlane – w tym siekiery, cztery piły mechaniczne, młotki – rożnych rozmiarów – całkiem nieźle zaopatrzony warsztat. I sprzęt sportowy: wiosła – lekkie, kompozytowe. Kije do mini-golfa. Kije i piłki do bejsbola. Nawet, kurde, repliki średniowiecznej czy też starożytnej broni gladiatorów z pierwszego sezonu DMiK, gdzie zrobiono arenę i eliminacje na wzór rzymskich igrzysk. Przydatne tyle, co nic. Zwykłe, dziecięce zabawki. Ale wyglądały groźnie – to fakt. Prawdziwy raj dla czubków od cosplayów.

Skarby. Prawdziwe skarby, chociaż część z nich dające tylko ułudę poczucia bezpieczeństwa. Ale nawet ta ułuda w szalejącym wokół koszmarze mogła dać Markowi wiarę w to, że wyjdzie stąd żywy.

David

David przepchnął się przez tłumek i dopadł łazienki, gdzie szybko znalazł opatrunki. Zamknął drzwi – tak jakoś bardziej odruchowo niż z potrzeby i zrzucił przemoczone ubranie – kiedy ono zdążyło się przemoczyć ?! – i przyjrzał się ranie. Była długa, krwawiła, lecz nie wyglądała na śmiertelną. Odkaził ją środkiem dezynfekującym, przyłożył opatrunek i zakleił odpowiednią ilością plastra. Wszystko robił mechanicznie, jakby trochę we śnie, ale z wprawą, która mogła zaskoczyć nawet jego samego.

Przez ten czas jednak w domu słyszał jakieś krzyki i bieganinę. (cdn).


Kenneth

Kenneth rzucił się do ucieczki na zewnątrz. Chciał popchnąć Kelly, ale blondi wydarła się jak gwałcony nosorożec i popędziła, przez kuchnię, poświęcając ludziom w niej kilka sekund i wybiegła w noc. Phil pobiegł za nią próbując zatrzymać i uspokoić. A Kenneth nie chcąc zostać samemu, pobiegł za nimi. Przez strefę wojny, w jaką inni mieli zamienić kuchnię. Kiedy przebiegał, widział jak Jack rusza w stronę tunelu i po coś się pochyla, a Rhys go asekuruje.

Widział, jak Faith zaczyna rwać kable ze ściany, a potem wybiegł na zewnętrz – w deszcz i noc rozświetloną zieloną iluminacją na niebie. Kelly i biegnący za nią Phil znikali właśnie z zasięgu jego wzroku i pobiegł za nimi.

Tak pechowo, że gdy tylko przebiegł kilka kroków, pośliznął się i wywalił na plecy. Na szczęście bardziej śmiesznie, niż groźnie, chociaż oczywiście, do śmiechu mu nie było.

Kiedy leżał ktoś przebiegł tuż obok niego. Chyba ta czarna, ale nie był pewien. Chyba go nie zauważyła.

Usiadł na tyłku i gdyby nie groza tego, co wokół się działo, i zielone, przerażające niebo, burza, pioruny i ten dziwny, irytujący dźwięk niby-syreny, pewnie wybuchnąłby niepohamowanym, histerycznym śmiechem obłąkańca.

Został sam, dość blisko Domu.

Kelly, Phil

Kelly wrzasnęła i na pół świadoma popędziła przez kuchnię, na zewnątrz. Nie widziała reszty, szykującej się do konfrontacji. Nie widziała nikogo i niczego - innych ludzi, goniącego za nią Phila. Był tylko deszcz i ona, biegnąca na oślep, po trawie i błocie, w jaką zmienił się teren przyległy do Domu.

W końcu potknęła się o coś, o jakąś niewidoczną przeszkodę i upadła. Poczuła, że noga w kostce zapłonęła jej bólem i przez oszołomiony umysł dziewczyny przebiegła przytomna, jakże świadoma myśl – byle tylko nie złamanie!

Phil, który biegł prawie za nią, widział ten upadek i szybko dobiegł do leżącej, plączącej dziewczyny, która usiadła w błocie i deszczu, trzymając się za nogę i szlochała, płakała czy wręcz wyła, tak rozpaczliwie, dziewczęco i żałośnie, że nawet najtwardszy drań musiałby się wzruszyć. Wyglądała na taką bezbronną, tak potrzebującą opieki, że …

I wtedy Phil coś zauważył.

Odbiegli od DOMU jakieś pół dystansu oddzielających ich od kuchni i koszmaru, jaki się w niej dział. Byli pomiędzy kortem tenisowym a parkiem, na otwartej, oświetlonej ogrodowymi lampkami solarnymi przestrzeni.

A od strony bramy coś się do nich zbliżało. Masywnego, wysokiego jak naprawdę dobrze zbudowany człowiek, i wymachującego wokół siebie sporą ilością macek.

Było na tyle blisko, że mogło ich za chwilę zauważyć lub usłyszeć. A może szło prosto po nich, bo zwabiły go krzyki Kelly.

Phil wiedział, że musi działać szybko. Ratować dziewczynę i spróbować się gdzieś ukryć lub uciec razem z nią, czy zostawić ją samą i zwiększyć swoje szanse na przetrwanie.

Miał chwilę. Kilka uderzeń serca na podjęcie tej, jakże niełatwej decyzji.
Kelly nie widziała monstrum. Tylko Phila, który był obok niej i chyba próbował jej pomóc.

- Boli – usteczka rozrywkowej dziewczyny, może niezbyt bystrej ale na pewno sympatycznej i otwartej, ułożyły się w niemą prośbę.

Faith i Frank

Frank chwycił gaśnicę i zaczął wcielać w życie swój plan. A potem sobie przypomniał. Większość gaśnic w domach takich jak ten była nowoczesnym, chemicznym ustrojstwem, które mogło gasić nawet urządzania elektryczne na pewno więc nie można było jej traktować, jako coś, co stworzono z myślą do przewodzenia prądu. Tutaj bardziej przydałaby się zwyczajna woda.

Gdzieś, w momencie gdy survivalowiec odrzucał stalowy cylinder, nawiedziła go jeszcze jedna refleksja. To cholerstwo spadło z nieba! Przeleciało przez warstwę atmosfery, która spalała kamienie! Naprawdę miał nadzieję, że zatrzyma ją prądem z sieci miejskiej i kałużą wody? A jeśli nie? Jeśli skończy wtedy jak Tornado? Nadziany na jakiś pieprzony kolec. Nafaszerowany mazią, jak indyk na Święto Dziękczynienia? Tego chciał? Jego plan był mniej więcej taki, jakby stwierdził, że pokaże na yotubie jak poluje na niedźwiedzia grizzly z kamieniem. Z tym, że o tym cholernym niedźwiedziu wiedział naprawdę wiele, a o tym, co ich nękało, wiedział gówno.

Faith tymczasem posłuchała prośby Franka. Odłożyła strażacką siekierę i zerwała kabel, wcześniej zabezpieczając sobie dłonie. Na szczęście twórca domu nie robił zabezpieczeń i bez trudu udało się jej wyrwać kable, prując przy tym ścianę kuchni. W ten sposób zyskała spory kawałek druta, na końcu którego jarzyły się wyładowania elektryczne – filmowo, a co!

Tylko co dalej?

Jack, Rhys

Jack działał instynktownie. Podniósł kartę „Generała” z kałuży brudów, które zostawił po sobie mężczyzna. Czuł, że ktoś go asekuruje i to dodało mu pewności siebie, a jego działaniom odpowiedniej sprawności i szybkości.

Karta. Zwykły kawałek utwardzonego plastiku, a jednak mógł oznaczać dla nich drogę na zewnątrz. Możliwe.

Kiedy zabierał się z kuchni, wpadł do niej Frank, a Faith stała z kablem w ręku gotowa wcielić w życie swój plan.

Stwór za plecami „Generała” który już nie przypominał nagiego grubasa, lecz coś przerażającego, coś koszmarnego, coś leżącego na ziemi, w drgawkach i spazmach. Coś, co – tego Jack był niemal pewien – za chwilę rzuci się na nich, niczym jakiś pierdzielony zombie z kiepskich horrorów.

Powoli zaczął wycofywać się z kuchni do wyjścia, a Rhys szedł przy nim.
Pozostawało pytaniem bez odpowiedzi, czy ostatnia dwójka w kuchni – Faith i Frank – zrobią to co oni, czy zostaną, spróbują zmierzyć się z tym, co przybyło nie wiadomo skąd, by ich pozabijać.

Kiedy Generał upadł, coś w cieniu przeszło kawałek do przodu i ujrzeli przerażającą hybrydę ledwie mieszczącą się w łączniku – coś chyba mechanicznego i organicznego, coś mackowatego i groźnego – niczym robot-morderca z kosmosu wyśniony w najgorszym koszmarze.


Triple Kay, Patrick, Dixie


Patrick stanął w progu pokoju. Koniecznie musiał to zobaczyć. To, co zabiło Beth. Musiał. Chciał. Był jej to winien.

Nawet nie poczuł, że jest za nim Triple Kay. Po prostu wpatrywał się w poruszającą Bethany i dym. A potem światło latarek przecięło ciemności w pokoju i zawiesinę dymu i pary i obaj mężczyźni ujrzeli to, co czaiło się w pokoju.

I zobaczyła to również Dixie, która przybiegła do nich w tej właśnie chwili.
To, co zabiło Bethany było duże. Jakieś półtorej razy większe niż człowiek. I miało macki – mnóstwo macek! Czarnych. Wyglądających jak mokry metal i gąsienice od czołgu. Wyglądało niczym maszyna z sennego koszmaru, chociaż przy tej całej mechaniczności było w tym jeszcze coś … organicznego, biologicznego.

I był ten punkt. Czerwone światło otwierające się na łbie przypominającym wielką piłkę do rugby. Ten mały, przerażający otwór, który wyglądał jak cholerne oko, soczewka jakiejś kamery czy wylot broni.

Potwór wypuścił Bethany, która wypełniona breją drgała, miotała się po zasypanej gruzem i szczątkami mebli podłodze, jak ofiara opętania.
To był ten moment. Ostatnia chwila na działanie lub ucieczkę.

Mackowate cholerstwo wyraźnie szykowało się do kolejnego ataku. Czuli to.


Alicja i David

Alicja pobiegła by pomóc Davidowi. Widziała, jak jej idol wbiegł do łazienki na końcu korytarza więc pobiegła za nim zostawiając na razie resztę ich losowi.
Wparowała do środka bez zbędnego pytania, kiedy właśnie Hasselhoff kończył sobie zakładać opatrunek. Cholernie sprawnie mu to poszło, jakby się nad tym zastanowić. No, ale po co było roztrząsać problem.

Stał tam, półnagi i wyraźnie zszokowany. I gdyby ktoś kiedyś powiedział Alicji, że znajdzie się sama w toalecie z do połowy rozebranym Davidem Hasselhoffem, podczas gdy świat wokół pogrążał się w krwawym szaleństwie, to by wyśmiała.

- Pomóc ci?

Jakoś tak samo wyrwało się z jej ust. Chociaż zabrzmiało głupio, to jednak wyrwało byłego gwiazdora z dziwnego stuporu, w jakim się znalazł.

Madueke

Popędziła, niczym smukła gazela, przez deszcz i apokaliptyczny świat, w stronę kręgielni. Po drodze minęła jakiegoś białasa, który wywalił się na plecy goniąc dwójkę innych popaprańców. Nie miała zamiaru tracić na nikogo czasu.
Dobiegła pierwsza do kręgielni widząc, ze nie tylko ona wpadła na ten pomysł.

W środku, w miejscu które najbardziej ją interesowało – a więc składzie z rekwizytami i narzędziami był już ktoś. Mark Bufett.

Ale ten białas interesował ja najmniej.

Bardziej ucieszyła się na widok wnętrza składziku przy kręgielni.

W składziku były sporo nieprzydatnej broni do paintballa, maski, ochraniacze, używane przez nich mundury rzucone byle jak, na jakiś materac. Były też inne rzeczy: narzędzia budowlane – w tym siekiery, cztery piły mechaniczne, młotki – rożnych rozmiarów – całkiem nieźle zaopatrzony warsztat. I sprzęt sportowy: wiosła – lekkie, kompozytowe. Kije do mini-golfa. Kije i piłki do bejsbola. Nawet, kurde, repliki średniowiecznej czy też starożytnej broni gladiatorów z pierwszego sezonu DMiK, gdzie zrobiono arenę i eliminacje na wzór rzymskich igrzysk. Przydatne tyle, co nic. Zwykłe, dziecięce zabawki. Ale wyglądały groźnie – to fakt. Prawdziwy raj dla czubków od cosplayów.


Kurt

Kurt grał, jak nigdy dotąd. Grał, jakby za chwilę miał skończyć się świat.
Dla niego na pewno. Nie miał zamiaru grać inaczej, niż na gitarze. Do samego końca. Aż nadejdzie śmierć. Grał, spokojnie i pewnie, pogodzony z losem.

https://www.youtube.com/watch?v=NckaKvokbi8
 
Armiel jest offline