Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-06-2018, 13:08   #47
Flamedancer
Konto usunięte
 
Flamedancer's Avatar
 
Reputacja: 1 Flamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputację
Gdy przychodził zmierzch, dla skąpanego w blasku słońca świata przychodziła chwila odpoczynku. Wszystko jakby milkło, wsłuchując się w grę rozespanych świerszczy rozpoczynających swoją wieczorną sonatę do wschodzącego księżyca rzucającego jedwabny blask na ponownie obieraną przez siebie we władanie domenę, zawisając na wytkanym błyszczącymi brylantami Desny nocnym firmamencie. Yastra kochała tą magiczną porę. Pochłaniała ją. Fascynowała. Inspirowała. Uspokajała. Właśnie wtedy, na granicy pomiędzy dniem a wspomnieniem, marzeniem a cieniem, gdy barwy dwóch światów splatały się w romantycznym uścisku, wszystko stawało się możliwe. Zawsze spędzała te chwile na dachu starej katedry, obejmowana przez ciepły wieczorny wietrzyk niosący za sobą zapach oczekiwania wzniecający płomień wyobraźni. Z jego wielobarwnych języków tkała w swych myślach piękne obrazy, przelewając je później na płótno swojej kreatywności, aby dłonie podjęły rytm tej artystycznej pieśni, utrwalając jej nuty przy użyciu malarskiego pędzla.
Teraz, gdy na kurtynie smolistego dymu rozżarzone iskry zrodzone z zniszczenia tańczyły walca w akompaniamencie rozpaczliwych krzyków i drwiących śmiechów, wszystko zdawało się być takie odległe. Trawiący nadzieje prostego ludu ogień wznosił się coraz wyżej ku ciemnym niebiosom, w swej chciwości i okrucieństwie chcąc pożreć wszystko, co piękne. Świat zamarł, w milczeniu obserwując tą tragedię. Powietrze niosło w sobie zapach śmierci. Pokryte rosą zielone trawy straciły swego ducha, więdnąc ze zgryzoty. Zwierzęta uciekły czym prędzej, przerażone przekazem przedstawianego przez aktorów dzieła. Pozostały jedynie kamienie, beznamiętnie stojąc na swojej warcie, będąc milczącymi świadkami dla następnych pokoleń… Ich opowieść miała nigdy nie zostać usłyszana.
Teraz tylko cień, wraz z czającymi się w nim demonami, był ich jedynym przyjacielem. Nawet jej ukochany księżyc mógł ich przypadkiem zdradzić, narcystycznie pławiąc się w swoim blasku i nie zwracając uwagi na wydarzenia dziejące się pod nim. Dokładnie tak, jak dekadę temu…
Gdzie byli bogowie, gdy byli potrzebni?
Gdzie...?

Cień. Płacz. Uderzenie. Krzyk. Śmiech.
Milczenie.
Nie było już nic poza nowym mieszkańcem ich starego domu - niechybną zgubą oczekującą na gości w czarnej wieży.

Każdy głośniejszy odgłos ze strony prowadzonej przez nią grupy sprawiał, że jej ciężko łomoczące niczym gigant w biegu serce gubiło jedno uderzenie lub dwa, a spłoszona dusza podskakiwała, chcąc gdzieś zniknąć. Naprawdę chciała wszystkich wyprowadzić z Phaendar, a miała wrażenie, jakby nawet najdrobniejszy szelest mógł ich wydać w każdym momencie. Na samym początku w karczmie jeszcze miała nieco inne odczucia - ot każdy powinien zajmować się sobą, ale teraz... zależało jej na tych ludziach jak nigdy. Nie potrafiła wyjaśnić nawet tego uczucia - nie miała nawet na to czasu. Po tylu latach spędzonych w miasteczku po prostu przywiązała się do nich. Uznała, że to po prostu właściwa rzecz do zrobienia. Być może była to jedynie forma zatrzymania przeszłości bądź choć odrobiny ulatującego wraz z dymem życia?
Tak samo jak dawno temu, gdy w tamtą koszmarną noc zabrała swojemu bestialsko zamordowanemu mistrzowi tą czarną, zdającą się pochłaniać wszelkie światło katanę. Mikazuki… tak ją nazwała jako hołd dla Syriu, jej rodzimej krainy na dalekim wschodzie oraz widocznego wtedy księżyca budzącego w niej tyle emocji.
I ten horror znów się powtarzał, napełniając ją jeszcze większą trwogą. Ale tym razem nie chciała stać w kącie, kryjąc się jak szczur. Chciała działać.
I działała. Dla dobra innych. Dla dobra swojego. Dla pamięci Syriu. Dla pamięci Noelana. Dla Aubrin, Jet i wielu innych polegających na niej.

Gdy się przekradali, skupiała się na otoczeniu, wytężając wszelkie zmysły, by jako pierwsza dostrzec czyhające na każdym rogu zagrożenia. Kroki zdawały się być zbyt ciężkie. Dym wgryzał się w płuca, powodując ból. Oddechy zbyt szybkie. Dźwięki z placu zbyt przerażające.
Odwróciła się nagle, jakby czując zbliżające się niebezpieczeństwo, napotykając jedynie puste spojrzenie powracającego Kharricka. Nie wahając się ani chwili przemknęła do niego. Dostrzegła krew na jego ubraniu. Już sam jej zmarkotniały wyraz twarzy wskazywał, że nie spodziewała się dobrych wieści.
- Co z nim? - szepnęła ponaglająco, kątem oka spoglądając na Rhynę sprawdzając, czy ta nie podsłuchuje ich konwersacji. W odpowiedzi mężczyzna patrzył przez chwilę na nią bez mrugnięcia okiem ani zmiany mimiki. W końcu przymknął powieki i kiwnął głową wskazując jej resztę grupy. Mijając ją położył niedbale dłoń jej na barku. Ona jeszcze przez chwilę wpatrywała się w powietrze tam, gdzie przed chwilą jeszcze stał. Nie spodziewała się dobrych wieści, ale po prostu było jej smutno. Jednak jego zachowanie było… dziwne. I ta krwawa plama… Co on tam ujrzał? Co się stało? Miała wiele pytań, a czasu niewiele.

Tym razem to dom Belernów był ich celem - i wcale nie zamierzała się z tym sprzeczać, wręcz przeciwnie. Zbyt dużo zawdzięczała Maxowi, głowie tej rodziny. Trzeba było przyznać, że Yastra nigdy nie żyła w jakimś dostatku, a biorąc pod uwagę jej czasami zbyt rozrzutny na swoje możliwości tryb życia, po prostu brakowało jej pieniędzy na funkcjonowanie. Wtedy z jakiegoś powodu z pomocą zawsze przychodził stary Belern, kupując od niej kilka namalowanych fantazji, ratując ją z finansowego dołka. Tak samo zawsze mogła na niego liczyć, gdy potrzebowała jakichś malarskich bzdur bądź pragnęła spełnić jakiś swój kaprys, jak sprowadzenie posiadanego przez nią orientalnego fletu. Miała teraz szansę się mu odwdzięczyć za pomoc, jaką jej okazał. Miała nadzieję, że jeszcze żyją…
I akurat na drodze musiały stanąć im trzy hobgobliny.
Nie zwróciła uwagi ani na krew, ani na ciała. Cała siła wściekłości i morderczych intencji, jaką poczuła wcześniej, znalazła wreszcie ujście w tej jednej krótkiej chwili, gdy chwyciła katanę oburącz i skupiła się na niej. Czuła jej formę, strukturę i położenie w przestrzeni - chłodną czarną stal oblekającą ją, gdy jej umysł szedł on po idealnie wyważonym ostrzu aż po sam czubek. Jej czuły szept - coś, czego nie słyszała z żadną inną bronią - wypełnił jej uszy niczym łagodny cichy śpiew dawnych legend. Przepływ mocy w żyłach, gdy sięgała wgłąb duszy miecza, wypełniając go energią.. Ojciec zawsze mówił, że broń i dzierżący ją wojownik powinni stanowić doskonale rozumiejącą się parę.
Oni byli czymś więcej - byli jednością.
Mikazuki nagle przestał pochłaniać światło - teraz zdawał się lśnić tajemnym blaskiem, a na ji, płaskiej stronie ostrza, zaraz przed habaki, osłoną “jelca”, zaczął błyszczeć złotym światłem znak w starominkajskim - języku, jaki uczył ją Syriu.


Wystrzeliła w stronę chwiejącego się wroga, w szarży wykonując techniczny zamach ostrzem od dołu, celując pod pachę - słaby punkt niemal każdego pancerza. Zależało jej na szybkim zakończeniu potyczki, by zredukować ryzyko wezwania wsparcia. Mikazuki zaśpiewał swą subtelną pieśń, przecinając pachnące śmiercią powietrze.
Brzdęk! Brzeg ledwie ustawionej na linii cięcia tarczy zablokował morderczy cios na wysokości chronionego skórznią uda. Machinalnie pchnęła więc, z łatwością rozpruwając ciało hobgoblina, który wydał z siebie krótki wypełniony bólem skowyt, uciszony przez niosący śmierć bełt Kharricka, gdy ten trafił go prosto między pożółkłe oczy.
Choć przeciwnik był już był martwy, ona jeszcze przeskoczyła za niego, wykonując obszerny zamach z góry. Mikazuki rozciął kreaturę jakby kroił masło, czysto przechodząc przez ciało od ramienia zatrzymując się dopiero na środku torsu, ochlapując krwią nie tylko jej piękne lico, ale również ubrania, skórę...
… i duszę.

Nie trudziła się nawet, by ją zetrzeć, tylko od razu, zaraz po dobiciu śpiących z jakiegoś powodu przeciwników, zaczęła wskakiwać po schodach na górę. Jeśli gdziekolwiek mogli być Belernowie, to na pewno tak?
- Jest tu kto? Tu Yastra! Z pomocą przybyliśmy! - krzyknęła. Miała nadzieję, że płomienie jeszcze nie przedostały się do budynku. Dym z pożaru potrafił być naprawdę zabójczy, odbierając życie znacznie szybciej niż ogień.
 
__________________
[FONT="Verdana"][I][SIZE="1"]W planach: [Starfinder RPG] ASF Vanguard: Tam gdzie oczy poniosą.[/SIZE][/I][/FONT]
Flamedancer jest offline