Wątek: [SF] Parchy
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-06-2018, 00:53   #347
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=hD5hIqeKNVE[/MEDIA]
Tak to już bywa, że kiedy człowiek ucieka przed swoim strachem, może się przekonać, że zdąża jedynie skrótem na jego spotkanie. Niektórzy wyczyniali cuda, byle odegnać od siebie to, co nieuniknione. Zawierali pakty, odwlekali podejmowanie ważnych decyzji, by nie musieć mierzyć się z konsekwencjami, póki grała muzyka, a krew żywo pulsowała w ciele. Uchylali się od obowiązków, bądź w pogoni za wyślizgująca się z rąk normalnością zostawiali tych, którym coś niegdyś obiecywali. Dawali słowo, zobowiązywali się do wspólnego trwania, albo wspierania. Zostawiali za sobą szybko stygnące trupy czując pustą radość tylko z tego, że tym razem nie padło na nich. Zaciskali zęby i pięści, modląc się o przyszłość, jakąkolwiek. Czystą kartkę papieru, na której mogli rysować kreski pod przyszłe plany. Ludzka ręka niestety bywała omylna. Osuwała się, kreski nie wychodziły tak jakby naiwna ludzka dusza chciała. Przeznaczenie zaś bezlitośnie wykorzystywało owe momenty przestoju, z szyderczym uśmiechem na ustach dościgając miotającą się panicznie ofiarę: słabą, mdłą larwę bez cienia godności. Skazaną od samego początku raptem na pogardę, niesmak.
Stłoczona w trwożną masę, cywilna tłuszcza wywoływała w Nash obrzydzenie. Irytowała ją sama konieczność oddychania tym samym, ciężkim powietrzem zatłoczonego korytarza. Prawie mogła dostrzec jak wraz z kolejnymi haustami powietrza, wydychają strach. Czuła go w ich ruchach, postawie. Rozbieganych, rozszerzonych oczach parę minut temu patrzących martwo przed siebie… lecz to się zmieniło. Zwęszyli nadzieję, ich miękkie ciała od razu ją podchwyciły, wchodząc z jałowego biegu na najwyższe obroty. Otaczali ją, zwabieni nagłym pojawieniem się obcych twarzy niczym ćmy wabione płomieniem świecy. Liczyli na ratunek i srogo się zawiedli.
Byli głupi i ślepi. Nie zasługiwali na współczucie, przynajmniej według pokręconych, zwichrowanych norm moralnych rudowłosego Parcha. Ona od zawsze twierdziła, że przeznaczenie jest nędzną wymówką dla frajerów, pozwalającą aby sprawy toczyły się same, zamiast wziąć je we własne ręce.
Patrzyła więc na tłum spokojnie, uśmiechając się w duchu z satysfakcją. Nie na co dzień dało się być świadkiem upadku poukładanego pod linijkę świata tak dużej zgrai ślepców. Praworządnych, miałkich potakiwaczy Federacji, przyzwyczajonych do jej opiekuńczo-ochronnego parasola, rozstawionego specjalnie dla wygody ich nędznych żywotów. Całej tej zbieraniny, uwielbiającej osądzać innych, spijając słowa wyroków z ust sędziów na podobieństwo konających z pragnienia rozbitków pośrodku upalnej pustyni. Tych, którzy cieszyli się na każdy przejaw nieszczęścia drugiej osoby, hołobli fałsz i często na własne życzenie nie chcieli ujrzeć czegoś więcej poza wygodną makietę pozorów porządku oraz praworządności. Nie zamierzała ukrywać, iż nie sprawia jej to absolutnie żadnej przyjemności. Mogła sobie na to pozwolić - ostatnie chwile przyjemności. W końcu zostało jej w porywach do siedmiu godzin życia.

Siedem przeklętych godzin - niby sporo, lecz w rezultacie upłyną szybciej niż da się zauważyć, bo nie szykowali się nie piknik. Centrala nie zapomniała o swoich krnąbrnych owieczkach, system bez zająknięcia odfajkował zadanie na poprzedni Checkpoint i od razu dał następne, a jego treść na moment zburzyła wystudiowany spokój Ósemki.
Górka wydała na Parchy wyrok śmierci, nie nazwała jedynie rzeczy po imieniu. Spoglądając na mapę i nowy cel ciężko szło nie mieć wrażenia, że oto zbliżają się do końca pobytu na Yellow. Transport bomby z lotniska do oddalonego o ponad trzydzieści kilometrów punktu wydawał się nierealny nawet na papierze. Pomysłodawcom planu również musiało to się obijać o głowy, bo pula czasowa w porównaniu do poprzednich zadać została horrendalnie wydłużona, lecz i tak… nie było co liczyć na udane zakończenie misji.
Nowe wytyczne rozproszyły całą radość z widoku zagubionej grupy mundurowych, z Mahlerem i Hasselem na czele, choć akurat ten fragment nie trwał długo. Zdążyli się raptem zobaczyć, przesłać szerokie uśmiechy na widok w miarę nienaruszonego oddziału, gdy zza rogu wyłonili się MP.
Wystarczył jeden rzut oka, aby z piegowatej gęby odeszła cała krew, upodabniając ją do ofiary krioburzy - trupiobladej i zimnej niczym sama Kostucha.

Więc to koniec… cały trud ukrycia paru wrażych dla Góry elementów nie powiódł się. Mimo starań i ryzyka podejmowanego zwłaszcza przed Młodą, przegrali. Saper aż za dobrze widziała kapitana żelaznych łbów podchodzącego do Hassela. Spięła się, dłoń w rękawicy odruchowo powędrowała tam gdzie szlufki granatów, by zastygnąć tam, z palcami zaciśniętymi na obłej puszce. Nie mogła zacząć rozróby, pieprzony kundel nie chciałby tego: śmierci kogokolwiek z bezcennych mundurów, nieważne czy mieli go właśnie skuć i zamknąć. Poza tym podobnym ruchem narobiłaby jeszcze więcej smrodu, zarówno jemu jak i Hollyardowi, Mahlerowi… Patino. To już nie byłby czerwony nakaz, ale i atak terrorystyczny przy próbie ucieczki. Staliby się taki jak Nash: znienawidzone, pogardzane, nic nie warte śmieci z krwią na rękach. Bez szans na uniewinnienie.
Zostawało patrzeć, słuchać, mieląc w głowie gorzkie stwierdzenie - nie postarała się… znowu kogoś zawiodła. Trwała w bezsilnej złości, przełykając gorzkie na podobieństwo piołunu myśli. O dziwo na przegubach Raptora nie pojawiły się kajdanki, nie padły napuszone słowa o pozbawieniu wolności i podobne bzdury. Miast tego zaczęła się rozmowa za zamkniętymi drzwiami dwóch oficerów o podobnych stopniach, przez którą Black 8 sterczała jak na szpilkach i gdyby się dało, wygryzłaby dziurę w sklejce udającej bejcowany dąb. Ledwo mogła oddychać, balansując na granicy furii i obawy, gdy mięśnie ramion drżą niekontrolowanie, a suchość w ustach przyprawia o szaleństwo. Znała niepokojące uczucie, choć cholernie chciała o nim zapomnieć. To było… chore, głupie. Niepotrzebne i do końca nie wiedziała co się dzieje, ale bała się. Pierwszy raz od dawna. Z powodów jakich nie potrafiła pojąć, a raczej udawała przed sama sobą, że nie pojmuje. Tak było prościej, chyba… nie życzyła Raptorowi śmierci - jedno nie ulegało wątpliwości.

Drzwi skrzypnęły, otwierając się ponownie i wtedy wyszedł on, cały na bojowo. Z resztkami szronu, brudu i zakrzepłej krwi na pancerzu jednostki antyterrorystów. Wyszedł bez kajdan, o własnych siłach. Nikt go nie niósł w stanie wskazującym na użycie brutalnej perswazji. Za nim, na podobieństwo cienia, kroczył MP o sępiej gębie. Wskoczył na stół i zaczął mówić. Do swoich towarzyszy, do obcych żandarmów. Do coraz gęstszego tłumu i tych paru wciąż żywych Parchów. Bez zająknięcia przedstawił wizję nowego porządku, zamykając ochronny parasol Federacji i zdzierając część klapek z oczu ślepców, a ruda saper zastanawiała się co owa wolność oznacza w praktyce. Odroczono mu wyrok? Sarze i chłopakom też? Mogli przestać się chwilowo chować? Wszak kwarantanna objęła każdego na tym pierdolonym księżycu, brakowało rąk do pracy. Teraz przyda się każdy, szczególnie ludzie umiejący walczyć, technicy. Droniarze. Każdy przeklęty żołnierz był na wagę złota.
Z mętliku czarnych scenariuszy wyrwał ją… znowu on. Na trzy uderzenia serca złapali kontakt wzrokowy, obserwując się w ciszy, co wywołało u Ósemki zmieszanie. Czego się tak lampił? Dookoła miał masę ciekawszych celów do obserwacji. Pewnie sprawdzał czy ciągle tu jest, nie odwaliła niczego i nie dała skasować rudego łba ładunkom wybuchowym Obroży. Przecież mu powiedziała, że postara się ogarnąć cokolwiek zanim przytoczy się do schronu, był więc ciekaw co udało się zdziałać. Jakie ma dla niego informacje, musiał pamiętać o ostatniej rozmowie jeszcze na lotnisku. Wspólny cel - ochrona jego kumpli. Terrorysta i antyterrorysta ratujący razem ludzi… paranoja.
Tak, definitywnie chodziło o to. Albo o znalezienie lekarza, zapasów. Cel przybycia do klubu znali doskonale oboje. Mógł też szukać Diaz, a bujały się razem. Wykluczone, aby chodziło o coś innego.
Strach znów złapał kalekie gardło w okowy. Najgorszy był lęk przed czymś, czego nie dało się nazwać. Na lęki bez imienia nie pomagały nawet strzykawki.
Szczęśliwie sprawa szybko się wyjaśniła, wraz z nową porcją rewelacji dotyczącą punktu dostawy bomby. Słysząc że Centrala skierowała ich w samo serce roju, Nash przymknęła powieki, wypuszczając powoli wstrzymywane przed chwilą powietrze. Więc w ten sposób przyjdzie jej skończyć - w wielkiej eksplozji pośród krwiożerczych bestii. Złote oczy otworzyły się równie powoli, blada broda podjechała do góry, a wątpliwości odeszły, tak samo jak puste rozterki. Wszystko się wyjaśniło, brakujące puzzle wskoczyły na odpowiednie miejsca. Nie gapił się na nią z żadnej durnej przyczyny, umykającej jej spektrum pojmowania. Sprawdzał, czy nadaje się do dalszego działania.
Transport ładunku to jedno, należało go jeszcze ustawić i odpalić - zadanie sapera. Nash. Black 8. Parcha. Do przyjęcia, zaakceptowania. Nie zamierzała narzekać, chyba nawet się ucieszyła. Siedem godzin, maksymalnie… a potem wreszcie odpocznie i nikt więcej, nigdy więcej, nie zafunduje jej pobytu w Piekle.
Czekała cierpliwie aż Raptor skończy mówić, a MP zaprowadzi własne porządki, odchodząc gdzieś w głąb korytarza. Hasselowi zostawił dwóch ludzi do pomocy, lecz dla Ósemki wyglądali bardziej na stróżów. Nie każda niewola nosiła widoczne stygmaty. Ich obecność komplikowała plany rozmowy w cztery oczy, chyba że da się nadzór jakoś obejść - sprawa na “zaraz”. Teraz najgorszy ścisk minął, dało się podejść swobodnie do stołu i samego oratora, co też zrobiła. Powoli, ostrożnie, jakby podchodziła do uzbrojonej bomby.

Po serii wypowiedzi obydwu kapitanów nastąpił mniej lub bardziej głośny i kontrolowany chaos. Biurko z jakiego niedawno przemawiał Raptor było niejako epicentrum tego chaosu i hałasu. Teraz jednak on dość szybko rzedniał. Jeden oficer odszedł kierując się ku wciąż otwartej bramie do prywatnych części schronu a drugi wydawał jeszcze polecenia swoim i nie swoim ludziom bo pytań do niego było całkiem sporo. W końcu ten etap też się przemienił, ucichł i rozmył w wyczuwalnym tuż pod skórą pośpiechu. Raptor dostrzegł stojącą o kilka kroków od niego Nash i popatrzył na nią. Chwilę tak krzyżowali się spojrzeniami.
- A więc tobie też się udało dotrzeć. Dobrze. Dobrze, że chociaż czasami coś się tutaj udaje. - powiedział rozkładając ręce i wskazując na ten ukierunkowany chaos jaki się przelał bardziej do sal gdzie na korytarzu zostały tylko jego resztki, głównie z grupy przyprowadzonej przez Raptora.

Parę prostych, nieskomplikowanych zdań wypowiedzianych zmęczonym tonem wystarczyło aby Nash ścierpła skóra, choć nie należało to do odczuć nieprzyjemnych. Dziwnych - tak. Nie do końca zdefiniowanych - również. Ale nie niemiłych.
Spękane wargi spróbowały się uśmiechnąć, lecz mięśnie twarzy nie za bardzo pamiętały w tym momencie jak to zrobić, więc wyszedł szybki grymas uniesienia kącików ust ku górze. Lepsze niż nic.
- Nie tak łatwo się mnie pozbyć - lektor wyszczekał monotonnie, złote oczy wpatrywały się w te drugie. Bardziej ludzkie i schowane częściowo w cieniu zmieszanym z brudem. Saper wzruszyła ramionami jakby zbywając temat, a może próbowała zrzucić z siebie obce wrażenie, drapiące skórę od wewnętrznej strony? Potrząsnęła głową chcąc się skupić na tym co tu i teraz.
- Jesteś ranny? - wystukała sztywnymi paluchami, starając się nie mrugać - Wyglądasz. Jak stado nieszczęść. Trzeba cię ogarnąć. Nie możesz straszyć cywili jeżeli mają cię słuchać.

- Myślisz, że ty wyglądasz w tej chwili lepiej?
- kapitan uśmiechnął się nieco ironicznie wskazując dłonią na podobnie uwalaną we wszelakim syfie sylwetkę skazańca. Tylko u niej wszystko zdążyło już odmarznąć i zaschnąć a u niego było jeszcze dość świeże, mokre i zimne. - Od postrachu jest tutaj MP. I dziękuję, nic mi nie jest. Chociaż nie wszystkim się udało. - oficer przestał się uśmiechać i zerknął w bok na ścianę pod którą leżały trzy, rozprute, nieruchome ciała. Dwa jakichś mundurowych i trzecie skazańca w Obroży.

Ósemka drgnęła i jak na rozkaz spojrzała w dół po niezbyt czystym i wyględnym pancerzu, by finalnie westchnąć kanciasto. Fakt, z tego wszystkiego zapomniała się ogarnąć, woląc latać jak kot z pęcherzem po podziemnym kurwidołku.
- Miałam. Inne zajęcia - zmrużyła ślepia, wpatrując się intensywnie w kundla przed sobą do momentu, gdy prychnęła pod nosem, ślizgając paluchami po holoklawiaturze - Nie postrach. Postrach jest od MP. Ale. Coś czego oni nie dadzą - zrobiła przerwę na zagryzienie wargi i przeklnięcie się w myślach tak z pięćdziesiąt razy.
- Nadzieja. - dopisała, dając za wygraną - To też. Ważne. Ważniejsze. Niż strach. Ale - zmusiła się do uśmiechu, tym razem dłuższego niż dwie sekundy, choć reszta piegowatej twarzy pozostawała spięta - Teraz wyglądasz nie jak nadzieja. Kloszard. Trzeba to zmienić. Szybko. Póki jest czas. Okazja. Nie zbawi cię 5 minut. Doprowadzisz się do porządku. Mają tu prysznice. I jacuzzi. Całkiem niezłe. Obie opcje - klepała zażenowana, kontynuując wieszanie wiązanek pochwalnych na własnym łbie - I tak. Też… przyda mi się umyć. Znam drogę. Oszczędność czasu.

- Nadzieja? - oficer powtórzył słowo użyte przez skazańca. Popatrzył przez częściowo otwarte drzwi na ogólne sale gdzie w porównaniu do wcześniej obserwowanego marazmu i beznadziei teraz panował chaos i hałas jak w mrowisku czy innej maklerskiej giełdzie. Praktycznie każdy tam coś mówił, krzyczał, przebiegał, pakował się albo szukał czegoś w pakunkach. Ludzie kłócili się, przekonywali, wyzywali od idiotów i w ogóle wyglądało to jak klasyka działania obcych sobie ludzi w stresowej sytuacji. Gdzieś tam przechadzało się dwóch żandarmów z oznaczeniami MP na poplamionych mundurach. Przez te czarne oznaczenia i barwy wyglądali jak para kruków w kolorowym karmniku w jaki rzucono ziarno więc od razu rzucali się w oczy nawet w takim tłumie.
- To nasza jedyna szansa. Inaczej się z tego nie wygrzebiemy. Nikt stąd nie wyjdzie żywy. - twarz gliniarza nadal była wpatrzona w ten pstrokaty tłum rozgorączkowanych twarzy i sylwetek. W końcu pokręcił głową i spojrzał w stronę otwartych drzwi do prywatnej części schronu.
- Jacuzzi? - powiedział jakby to było coś wybitnie ohydnego. Patrzył w kierunku widocznych ochroniarzy i prywatnych sektorów “zwykłego biznesmena” jak diabeł na bramy niebios. - Chyba nie stać mnie na taki luksus. - powiedział w końcu uśmiechając się półgębkiem. - Ale fakt, trzeba się ogarnąć póki jest okazja. - powiedział przenosząc spojrzenie na umorusanych i poranionych ludzi którymi teraz zarządzała pod jego nieobecność dwójka kaprali, Mahler i Mason. Wszyscy wyglądali podobnie. Przy rannych klęczał Grey 35 doglądając ich zranień i kontuzji.

Chrypiący wizg wydawany przez Parcha z grubsza nawet przypominał śmiech. Pojawił się on przy kwestiach sanitarnych i trwał przez uderzenie serca, bądź dwa.
- Jacuzzi - Nash powtórzyła lekko rozbawiona, oddychając przez uchylone wargi. Trąciła też gliniarza barkiem w odpowiednim kierunku - Mam bilet, mogę cię tam zabrać. Za free. Skoro to i tak koniec. - uniosła rudą brew akcentując ową kwestię - Twoi ludzie są w dobrych rękach. Chodź, urwiesz się na parę minut. Odetchniesz. Od tego się nie umiera. - dorzuciła do kompletu drugą brew, rozkładając ramiona w geście bezradności - Wódę też mają. Żarcie. Co złe jest tam, za bramą - kiwnęła brodą na wyjście z bunkra - Możesz powiedzieć że cię uprowadziłam.

Gliniarz też się zrewanżował podobnym parsknięciem.
- Wiesz, ja mogę nawet machnąć odznaką i kazać sobie przynieść szampana do tego jacuzzi. Takie mam teraz uprawnienia. - Raptor popatrzył z rozbawieniem na Nash a potem gdzieś ponad jej ramieniem na w prywatne włości Rosjanina.
- Tylko nie chcę. - powiedział gdy uśmiech spływał z jego twarzy zmieniając się w nieprzychylną maskę. Cokolwiek się nie działo on i “zwykły biznesmen” widocznie nie byli w stanie na zbyt długo zakopać topora wojennego.
- Tu coś mi się wydaje, że tutaj też chyba się znajdzie coś by się odświeżyć. - rozejrzał się po korytarzu i Black 8 wiedziała, że ma rację. W publicznej części też były prysznice co ostatnio nawet miała okazję sprawdzić z Patino. Część ludzi Hassela zaczęła wynosić swoich rannych kierując się do ambulatorium. Widać ambulatorium w publicznej części bunkra też było bo nie kierowali się ku prywatnej części schronu i znajdującemu się tam przybytkowi Kozlova.

Co by się nie działo, Hassel nie zapominał o połkniętym kiju, usztywniającym mu nie tylko plecy, lecz również cztery litery. Kij albo zasady - ludzi z tymi drugimi coraz ciężej szło znaleźć. Gdyby chodziło o długi kawał drewna nie rozmawialiby teraz i to na dość… luźnej stopie, o ile Ósemka potrafiła poprawnie odczytać i zinterpretować zachowanie gliniarza. Ewentualnie się myliła, co wielkiego zaskoczenia by w niej nie wywołało.
- To skorzystaj z nich. Z uprawnień. Zarekwiruj prysznice. Są tu, nawet wygodne. - pchnęła go barkiem tym razem pokazując odrobinę inny kierunek. - Szampana nie lubię. Jak można lubić szampana? - parsknęła kanciasto, łypiąc na rozmówcę z ukosa. Ciężkich tematów wolała nie poruszać, przynajmniej przez te kilka chwil gdy otaczali ich ludzi i mogli słuchać - Prysznice. Teraz. Mam whisky. Szkolenie. Twoje. Musieli cię uczyć. - wyszczerzyła się nagle prawie jak człowiek i dostukała - Z terrorystami się nie negocjuje - raz jeszcze kiwnęła rudym łbem we właściwym kierunku.

- Wiem, że są tutaj prysznice. - stróż prawa pokiwał głową zerkając w stronę korytarza który prowadził do tych pryszniców. Potem spojrzał w przeciwną gdzie po ostatnich przeprawach stała część jego ludzi. Głównie rozmawiali przyciszonymi głosami paląc do tego papierosy. Z każdego ruchy wyzierały dwie skrajnie przeciwne emocje. Zmęczenie od tych ostatnich walk w ekstremalnych warunkach z nieustępliwym i podstępnym wrogiem i szczęście przemieszane z radością, że jednak wciąż są żywi i udało im się wbrew wszystkiemu dotrzeć do bezpiecznego schronienia.
- A właściwie powiedz bo chyba nie kojarzę. Co ma whisky do prysznica? - zapytał Raptor wracając spojrzeniem do złotych oczu saper. Uśmiechnął się przy tym lekko pod nosem.

- Gnidy maja brudne pazury. Trzeba się odkazić. Terapia taka. - Ósemka za to zmrużyła ślepia, przekrzywiając nieznacznie kark w lewo. Że też musiała mu tłumaczyć tak oczywiste oczywistości - Umyjesz się, ale nie zdezynfekujesz i wda się zakażenie. Gorączka. Zwidy i haluny. Nie chcesz tego. Słyszenia głosów, starczy nam szaleństwa jak na jeden dzień. Nigdy nie brałeś prysznica z whisky? - tym razem uniosła krytycznie prawą brew i pokręciła głową wystudiowanym ruchem - Nic dziwnego że taki brudny chodzisz. Mówię ci, szampan jest dla mięczaków. Tylko whisky. Może się czegoś nauczysz, ponoć nigdy nie jest za późno. Na naukę. Bez dodatkowych uszu - wskazała wzrokiem otaczający ich ludzki harmider - Przyjemne. Pożyteczne. Bez haczyków.

- Bez dodatkowych uszu? W łaźni publicznej? Z tym może być trochę trudności.
- gliniarz pokiwał głową lekko wykrzywiając wargi w półuśmiechu. - I widać prysznic z whisky mnie jakoś ominął. - powiedział odwracając się w stronę swoich ludzi.
- Dawać chłopaki, trzeba przenieść ciała do magazynu. - wskazał na trzy bezwładnie leżące przy ścianie ciała. Pociągnął za sobą Black 8. Przy okazji zagonił też do roboty pozostałych na korytarzu skazańców. Razem przeszli pod jego wskazówkami do jakiegoś magazynu. Było tam dość pusto i chłodno. Tam zostawili zabitych.
- Dobra to póki jest okazja wszyscy pod prysznic. - powiedział znowu do swoich i mniej swoich ludzi. Znowu ich poprowadził w znanym Black 8 już z wcześniejszej wizyty w tym miejscu. Tam ludzie rozdzielali się na większą, męską część populacji i kobiecą mniejszość kierując się do odpowiednich przebieralni za którymi były prysznice. Sam został na korytarzu póki wszyscy nie weszli.

- Tak. No to chodźmy sprawdzić te whisky pod prysznicem. - powiedział wskazując głową gdzieś w głąb korytarza i znowu gdzieś poszli. Te gdzieś kończyło się w małej łazience z napisem, że tylko dla personelu. Była podobna standardem do tego prysznica które Nash też zdołała odwiedzić z pokiereszowanym droniarzem w schronie pod lotniskiem. Raptor nie bawił się w subtelności. Po zamknięciu drzwi po prostu zaczął bez ceregieli rozpinać swój ekwipunek i pancerz a potem zdejmować ubranie.
- Przypuszczam, że nie będzie spokoju dłużej niż parę chwil. - powiedział zdejmując z siebie bluzę mundurową.

Prywatny show, odstawiany przez gliniarza w podziemnym burdelu, konkretnie kiblu dla personelu. Podczas wojny, zawieruchy i jednego, niezmierzonego dołka chujni, w jaką zmieniło się Yellow 14. Striptiz na życzenie, z własnej woli, do którego brakowało tylko muzyki… gdyby ktoś powiedział Ósemce, że zobaczy jak Hassel ściąga przed nią łachy… nie, nie wyśmiałaby go, raczej olała. Z debilami wszak nie było sensu rozmawiać. Jedno trzeba było kundlowi przyznać - nie cackał się, i dobrze. Czasu rzeczywiście nie mieli za wiele.
- Latający kamień. Ten co świeci - wystukała, wchodząc pod prysznic w pancerzu i odkręciła kurki chcąc pozbyć się brudu z wierzchniej warstwy. Ciężkie blachy hermetyków miały ten plus, że pod spód nie przepuszczały za wiele, prócz krwi z ran, ale jej nie dało się zniwelować podczas potyczek z gnidami. - Artefakt Jenkinsa. Tego astroarcheologa. Jakoś się włączył. Zaczął odwalać. - doprecyzowała robiąc krok do przodu i z ulgi aż zachrypiała, gdy ciepła woda zaczęła padać na jej głowę. Karabin poszedł w odstawkę, złote oczy nie opuszczały rozbierającego się Raptora, śledząc każdy jego ruch, rejestrując blizny i tatuaże. Miał ich sporo, największe wrażenie robiła plama tuszu o kształcie ptaka na piersi. Reszta też była niczego sobie, choć patrząc na niego pod rudą kopułą jazgotała natrętna myśl, utrudniająca złapanie porządniejszego oddechu.
To nie był Patino… jej przeklęta, złodziejska nemezis siedziała na lotnisku. Z rozwaloną nogą, albo i martwa - Nash nie wiedziała. Ostatni kontakt ze sobą mieli w kiblu podobnym do tego w którym znajdowała się teraz.
- To nadajnik. Obcy. Wysyła sygnał w przestrzeń, daleko poza księżyc - stukała jedną ręką, pozornie skupiając się na oczyszczaniu pancerza, a w praktyce walcząc z mętlikiem w głowie. Czemu się przejmowała? Powinna w ogóle to robić? Skąd nagle równie bezsensowne rozterki…
- Zakłóca pracę elektroniki. Świateł, monitoringu, mojego lektora. Komunikatorów - w dłoni Ósemki pojawiła kwadratowa butelka z czarno-białą etykietką. Kobieta odkręciła korek i zaraz pociągnęła zdrowo z gwinta, wzdychając przeciągle, nim wróciła do pisania. Na Hasselu pozostawało coraz mniej ciuchów, co… rozpraszało dodatkowo. Syknęła zrezygnowana, ponawiając odkażanie wewnętrzne - Centrala widzi go z orbity, przysłała MP. Próbowałam cię ostrzec. Zakłócenia. Nie dało się - w monotonny, beznamiętny głos lektora wdarł się odgłos zgrzytania zębami, a ich właścicielka cofnęła się do tyłu, wychodząc poza zasięg wodnej kotary. Tam wypięła się z pancerza, odrzucając go razem z resztą szpeju.
- Próbowałam was znaleźć. Kamery z Hell. Monitoring. Zniknęliście. Były tylko gnidy, greye i MP. - przerwała gadanie, aby pozbyć się reszty łachów i z butelką w garści dołączyć do mężczyzny pod prysznicem. Wystawiła ku niemu szkło, spoglądając ku górze. Nie należała do karypli, lecz on i tak był od niej wyższy.
- Jesteś bezpieczny? Przy MP? Co z nakazem, Sarą? Chłopaki? - wystukała serię krótkich pytań, a w złotych tęczówkach przelewał się niepokój, w żaden sposób nie ukrywany.

Antyterrorysta rozebrał się do końca i po prostu wszedł do kabiny prysznicowej. Tam wystawił twarz i włosy pokryte zaskorupiałą warstwą potu, krwi, brudu, błota i zmrożonych drobin z czeluści Yellow 14. Dłuższą chwilę nie odzywał się pozwalając po prostu by woda ściekała po jego twarzy, głowie i ciele. W końcu schował twarz w dłoniach i oparł łokcie o ścianę. Nadal nic się nie odzywał i w ciszy stał pod oparami gorącej, czystej wody.
- Dorwali mnie. Dorwali nas wszystkich. Teraz wszyscy jesteśmy skazani. - powiedział w końcu cichym, zmęczonym głosem.

Chwile zwątpienia zdarzały się każdemu, bez patrzenia na zwyczajowe opanowanie. Nie istniały jednostki w stu procentach opanowane, etapujące beznamiętnym spokojem bez względu na okoliczności przyrody. Mogły dobrze udawać, wykazywać spokój pod presją chwili… następnie zaś przychodził moment na odchorowanie. Przetrawienie słabości, stresu. Strachu i zrezygnowania wobec problemów piętrzących się na podobieństwo ziemskich Himalajów. Hassel nie był tu wyjątkiem, tylko zwykłym człowiekiem. Z całym arsenałem powiązanych z owym faktem następstw.
Człowiekiem mającym definitywnie dość, zmęczonym. Obolałym, popadającym w przygnębienie. Bojącym się co przyniosą najbliższe minuty, godziny. Kimś, kto właśnie zorientował się, że wpadł w pułapkę bez wyjścia. Sidła, zastawione obcą ręką… niekoniecznie ludzką.
Potrzebował się wygadać, każdy czasem tak miał. Tylko… czemu padło na nią?
Nie szło ich nazwać przyjaciółmi, ba! nawet lepszymi znajomymi. Na miejscu Ósemki powinien znaleźć się Hollyard, bądź ktoś inny. Ktokolwiek, kurwa. Nie Parch. Nie ona.
Patrząc z perspektywy ostatnich godzin, do wrażenia bycia nie na miejscu Nash winna się przyzwyczaić, tak samo jak do obecności Obroży i coraz to nowych ran na zmaltretowanym ciele. Wciąż niestety nie umiała przywyknąć, każdorazowo dusząc w sobie chęć do olania tematu i natychmiastowej ewakuacji poza skażony rozterkami teren. Nie umiała nic poradzić na nagłą sztywność mięśni, odruch by cofnąć się do tyłu, obrócić przez ramię i trzasnąć drzwiami od łazienki. Od tej zewnętrznej strony, dzięki czemu sama przestanie się wydurniać niepotrzebnie… niestety nic nie szło tak, jak zakładała przy zrzucie orbitalnym.
Co miała mu powiedzieć? Że jakoś się ułoży? Dadzą radę i odlecą ku cywilizacji z laurami zwycięzców na czołach? Że nikt nie zginie, że się uda? Gliniarz dostanie awans i nową, pozłacaną tabliczkę na biurko? Na podobne brednie oboje byli za dorośli i zbyt twardo stąpający po ziemi. Poza tym ruda saper nienawidziła kłamać. Przepiła whisky, skoro towarzysz niedoli się do tego nie kwapił. Procenty rozeszły się przyjemnie po ciele, łaskocząc przełyk i sunąc ożywczą falą ciepła aż do żołądka, skąd owe ciepło rozchodziło się na resztę ciała. Pomagały również znieść obraz nędzy i rozpaczy, stojący tuż obok. Powinna na niego nasyczeć, nawrzeszczeć, kopnąć w dupę, następnie wyszydzić i wskazać drogę dalej. Niestety… Raptor nie należał do zgrai bydła, nie mogło być aż tak łatwo.
Wzięła jeszcze jeden łyk i odstawiwszy butelkę na półkę aby nie naleciała do środka woda, złapała gliniarza za ramię. Pchnęła go, obracając aż do momentu, gdy stanął do niej frontem a plecami podpierał ścianę. Zaskoczenie nie trwało długo, lecz starała się je wykorzystać zanim minie. Spod sufitu sączyła się powoli wodna mgiełka o temperaturze przyjemnie rozgrzewającej zastałe, obolałe i nadwyrężone mięśnie.
- S..Sv.. k-khh - próbę powiedzenia jego imienia przypłaciła atakiem suchego kaszlu, wprawiającego całą sylwetkę w urywane spazmy. Słowa zawodziły, zostały alternatywy. Sięgnęła więc w dół gdzie dłoń raptora i złapała ją za nadgarstek, ciągnąc od razu ku górze, aby finalnie przyłożyć do wytatuowanej piersi po lewej stronie i przycisnąć własną ręką.
- Nie dorwali. - czego nie dała rady powiedzieć, przekazała lektorem, patrząc uparcie do góry, tym razem z zacięciem. Przez złączone kończyny dało się wyczuć mocne pulsowanie serca gdzieś w klatce piersiowej pieprzonego gliny, ale chyba o tym zapomniał.
- Póki to działa. Póki to czujesz - wskazała wzrokiem na jego pierś tam gdzie ręce - Póty możesz zmienić. Los. Wyrok. Nie masz Obroży, nie musisz tu umierać. Ale umrzesz. Jeżeli się poddasz. Nie rób tego. Nigdy tego nie rób. Walcz. Zawsze. Nawet jak nie ma wyjścia. - syknęła krótko przez zęby.
- To pozory. Wyjście jest zawsze. Czasem trzeba je wyciąć. Wyburzyć. Wypalić. Zdychasz dopiero kiedy stracisz wolę walki, znajdź ją i nie puszczaj. Wpadniesz w otępienie to już jesteś martwy. Nie chcę żebyś był martwy, masz to przeżyć. Chłopaki, cywile... inni cię potrzebują. Działaj, walcz. Na przekór. Wyrokom, przeciwnościom. Wtedy to ma sens i szansę. Coś zmienić - zamknęła oczy, wzdychając ciężko i opuściła dłonie, dostukując krótkie - Napij się, czasem trzeba. Tak łatwiej.

Mężczyzna oparty o ściankę kabiny prysznicowej spojrzał na wyciągniętą butelkę. Chwilę się w nią wpatrywał i wyglądało, że zastanawia się czy skorzystać czy nie. Albo nad tym co powiedziała saper zalewana kolejnymi strugami z prysznica. W końcu pokręcił przecząco głową. Wziął butelkę i zajrzał do niej jakby sprawdzał co jest w środku.
- To nie tak. - powiedział w końcu wciąż wpatrzony w otwartą butelkę.
- Rozmawiałem z Yefimovem. - powiedział przygryzając wargę i kręcąc butelką. Ciemny płyn w kanciastej butelce zaczął wirować w środku pod wpływem tego ruchu. - Powiedzmy, że dał mi odroczenie. Póki trwa burza i to wszystko, ale też ma swoje rozkazy i musi je wypełnić. - antyterrorysta zasępionym głosem wpatrywał się w bujający się w butelce płyn. - Nie mam do niego żalu. Próbuje robić swoją robotę tak jak i ja na jego miejscu bym robił. Rozkaz to rozkaz. - wzruszył w końcu nagimi ramionami i upił wreszcie duży łyk z butelki. Sapnął, skrzywił się i otarł usta ramieniem.
- Wygląda mi na dobrego glinę. Tylko z innej firmy. Normalnie pewnie byśmy byli kolegami z innego biura. - dodał trochę się uśmiechając jakby ta przewrotność fortuny w jakiej się zaplątał jak i wszystko dookoła nawet go trochę rozbawiło. - Powiedział, że gdyby mnie teraz aresztował tu i teraz nie przyniosłoby to niczego dobrego. A obaj wiemy, że właśnie to powinien zrobić by mieć odfajkowane swoje. Potem lot do kosmoportu i miałby z bani. - Raptor widocznie bez trudu mógł się wczuć w intencje i motywy “gliniarza z innej firmy” jak i zdawał sobie sprawę z jego możliwości.
- Zgodziłem się. Powiedział, że wystarczy mu jeden z nas. Na resztę przymknie oko. I jakoś to wytłumaczy. I dogadałem się z nim, że da mi swobodę manewru tutaj. W tej akcji w tych jaskiniach. Rozwalić ten pierdolnik tą bombą to nasza jedyna szansa by się wygrzebać. Inaczej po nas. Po całym Yellow 14. To tylko kwestia czasu i kolejności jeśli nam się nie uda z tą bombą. - Raptor oparł się o ścianę prysznica i mówił w zamyśleniu wpatrując się gdzieś w sufit nad sobą i machinalnie trzymając kanciastą butelkę. Gdy skończył wciąż wpatrzony w ten zaparowany sufit pociągnął znowu z butelki.

Rude brwi powędrowały ku górze i zostały tam, nadając całej twarzy saper wybitnie niedowierzający wyraz. Jak to, do jasnej cholery, zgodził się poświęcić w zamian za pozostałych? Sam podał się na tacy, aby… ochronić pozostałych. Znajomych, przyjaciół… niedorzecznie. Ludzie się tak nie zachowywali, zwłaszcza ci w mundurach i mający cokolwiek wspólnego z wojskiem, albo podobnych syfem. Miała ochotę nim potrząsnąć, wrzeszcząc ile sił w płucach aby się obudził. Uciekał, póki ma szansę… a potem doszła do niej pozostała część tego co mówił. Ramiona rudzielca opadły, z piersi wydarło się chropowate westchnienie. MP dał mu czas, nie zabierał od razu, a skoro nie zawijał w kajdanach za po burzy, wciąż… mogli coś zdziałać.
- Yefimov wie za co Góra ściga chłopaków? - wystukała powoli, przełykając gorzką ślinę przelewającą się w jej ustach. - Gnidy w piersi, usuwanie świadków i śladów? No i Młoda, ona nie może z nami jechać. - saper zamrugała, wsadzając łeb pod prysznic zanim rozmówca zauważył wilgoć w kącikach złotych ślepi - To dzieciak. Cywil. Nie poradzi sobie, a przyda się w HQ. My to załatwimy, ale nie wysyłaj jej z nami. Zanim tu przyszedłeś złapałam - też spojrzała gdzieś w bok, przez dwa uderzenia serca zbierając siły, choć najchętniej osunęłaby się na podłogę i tam dokończyła flaszkę - Poprosiłam Roya, kolesia z Seres, żeby zabezpieczył resztki po operacji i schował je przed MP. Wie o co chodzi, jest po naszej stronie. Tak sądzę - złote oczy wróciły do Raptora - Kozlov szykuje prochy dla Hollyarda, Patino i Ortegi. Potrzebujemy Ortegi. Pilnie. Tych dwóch też, a jak się nie muszą kryć Sanders ich poskłada. Będzie miał czym i umie. Jest też Green 4, Horst. Drugi lekarz. Ten który składał chłopaków. Ale. - splunęła w bok - Ruscy go zamknęli i pilnują. Namówił jakąś laskę aby pocięła inną. Są wkurwieni. Ale - powtórzyła nadużywane ostatnio słowo - To też lekarz. Nie mamy ich za wielu. Przyda się, tam pod ziemią. Bombę trzeba dostarczyć. Jeden Sanders nie wydoi z taką ilością rannych. Jesteś kurwa głupi. Zabiją cię, zamiotą pod dywan. Wrzucą w statystyki. Tak się skończy bajka o Hasselu w lśniącej zbroi - prychnęła wreszcie, robiąc do kompletu kwaśną minę zaś przez ciemne punktu źrenic przelała się fala goryczy, której Ósemka nie chciała pokazywać. Skurwysyn zgrywał bohatera, osłaniającego bliskich własną piersią. Naiwny głupiec.
Stali tak przez dobre ćwierć minuty, naprzeciw siebie, patrząc każde w inna stronę, aż wreszcie w szum wody wdarło się krótkie chrypnięcie. Kobieta rozejrzała się po wnętrzu prysznica, skupiając się na ścianach i półeczkach, pod zwichrowaną kopułą narodził się nagły impuls. Pociągnął on mięśnie do działania, wytaczając poobijany, posiniaczony worek mięsa poza kabinę. Tam po krótkich poszukiwaniach znalazło się co potrzeba, więc uzbrojona w niewielki ręcznik i butelkę z fikuśną etykietką, Parch wróciła na poprzednia pozycję. Bez słowa zmoczyła ręcznik, następnie wylała na niego porcję jasnozielonego żelu pachnącego intensywnie trawą cytrynową i grapefruitem. Wyrażenie werbalnego wsparcia nieszczególnie jej wychodziło, o wspieraniu kogokolwiek nie wspominając. Normalny człowiek wiedziałby co powiedzieć, albo zrobić. Nash mogła… być. Mało pocieszająca opcja, lecz na obecny moment jedyna dostępna.
- To jeszcze nie koniec - lektor zachrzęścił, gdy materiał zetknął się z barkiem antyterrorysty i przesunął się w dół ramienia, zmywając po drodze plamy wymieszanego z krwią błota. Dalej pracowała w ciszy, czyszcząc ramię aż do nadgarska i wróciła dotykiem ku górze, a gdy uznała że skończyła, prześlizgnęła improwizowaną gąbkę na wytatuowaną pierś i dalej, na drugie ramię.

- Maya? Nie ma wyjścia. Musi dotrzeć na czas do kapsuły. Jak każdy z was. Ale rzeczywiście do tego czasu jest pewna możliwość manewru. - Raptor zgodził się z pomysłem saper tak samo jak na jej zabiegi pielęgnacyjne. Poddawał się im z widoczną ulgą i przyjemnością.
- Yefimov ma rozkaz przywieźć naszą piątkę do kosmoportu. Nie rozpytywałem go co mu popisali w wytycznych. Nic to nie zmienia ani w tym co zrobił ani w tym co zrobi. - gliniarz pokręcił głową na znak, że w tym punkcie nie widzi potrzeby drążenia tematu. - Ale kto wie. Być może to jest jakiś sposób na opuszczenie księżyca. Przewiezienie z jakiegoś adresu na tym księżycu na inny globalnie wiele pewnie nie zmieni. Za to z takim priorytetem jaki na nas wystawiono kto wie, może nawet i ktoś by pofatygował się po nas z orbity. Chociaż trudno przewidzieć co potem. - przyznał po chwili zastanowienia kapitan.
- Niemniej to, że Yefimov przymknął chwilowo oko na mnie i dał mi swobodę manewru nie ryzykowałbym afiszowania się i łażenia samopas przy nim i przy MP, przy kamerach. Bo dość trudno będzie im się wtedy wytłumaczyć dlaczego ich nie zgarnęli. Nie wiem gdzie są w tej chwili ale jeśli tam są, lepiej niech tam zostaną. Przynajmniej póki MP się stąd nie zawinie. A nie zrobi pewnie póki trwa burza. - po chwili zastanowienia gliniarz jedna wydawał się nie do końca być pewny swobody działania pod okiem żandarmerii polowej. Albo czy te przymknięcie oka rozciąga się też na resztę poszukiwanych.
- Z tym wkurzającym doktorkiem nie znam sprawy z tą laską. Ale jak go dorwali ludzie Morvinovicza za numer na ich terenie a teraz jeszcze sam Morvinovicz wrócił to nie wróżę mu różowego końca. Zwłaszcza jak chodzi o pociętą laskę. - gliniarz widocznie ani nie przepadał za Green 4 ani nie wróżył mu zbytnio zbyt wielkich szans na wyjście cało skoro wpadł w łapy ludzi “zwykłego biznesmena”.
- A bombą. Tak, trzeba ją dostarczyć. Muszę skontaktować się z srg. Johnson. Sprawdzić gabaryty i udźwig. Chociaż to jest gdzieś w Szczelinie Kaufamana. Głęboko. Nie wiadomo jak głęboko. Ale dość głęboko jest na tyle szeroka by wjechać samochodem. Na piechotę nie macie szans. Więc trzeba zorganizować transport. Nawet jak bombę da się załadować na “Eagle” to nie wleci do jaskiń. Poza tym poza bombą wiele już nie wejdzie. Więc samochód. Nawet kilka. Albo drugi latacz. I drugi zestaw pilotów. No chociaż jeden. Drugi znany mi pilot w okolicy jest ciut oporny do współpracy. Może mieć też silne opory przed wzięciem udziału w misji tego typu. Jest więc nad czym myśleć. - Hassel przedstawił szkic swoich przemyśleń na temat czekającego ich zadania. Mówił dość wolno i z wyraźnym namysłem wpatrzony gdzieś w przestrzeń przed sobą i te planowanie zdawało się go pochłaniać coraz bardziej.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline