Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-06-2018, 09:39   #188
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
MARK

Nie ryzykował schodząc z muru lecz opuścił się w dół na rękach i chyba dobrze, bo wylądował na potłuczonym szkle, którego z góry nie zauważył. Jakieś flaszki, porozbijane na kawałki – zapewne pamiątka po pierwszej ekipie. Dzięki temu, że lądował z mniejszej wysokości zakończyło się tylko na niegroźnym skaleczeniu ręki, którą musiał zamortyzować zejście. Lekkim, krwawiącym zacięciu, które było bardziej piekące i irytujące niż groźne.

Był za murem! Bezpieczniejszy od tego, co zagnieździło się poza nim! Przynajmniej tyle.

W strugach lejącego się nieba deszczu potruchtał skrajem szosy, co jakiś czas oglądając się czy nie goni go jakiś potwór.

Nie gonił.

Lecz kiedy Mark był już tuż przy linii drzew – zalewanego deszczem lasu wyglądającego na tropikalny, zwrotnikowy czy no jakiś taki przynajmniej jak na Florydzie, dostrzegł że w jego stronę pędzi, co sił w silniku, jakiś samochód. Świeciła mu się tylko jedna lampa, a ktokolwiek go prowadził chyba zapomniał o jakichkolwiek podstawach bezpieczeństwa. Było raczej bardziej niż pewne, że zostając na skraju drogi Mark ryzykuje potrącenie. I jeszcze bardziej niż pewne, że samochód mógł oznaczać ocalenie. Szybszą ucieczkę. Tylko czy warto było ryzykować jego zatrzymanie?

APRIL

Los zdecydował i April ostrożnie zaczęła podkradać się w stronę pojazdu. Po chwili zrozumiała, dlaczego światła świecą w stronę lasu. Auto walnęło w drzewo, ale tak jakoś dziwnie, bo bokiem. Chyba musiało wypaść z drogi na lekkim łuku zakrętu, który akurat był w ty miejscu.

Przednia szyba i lewy bok pojazdu były zniszczone. Zmasakrowane. Wyglądały tak, jakby jakiś wariat ostukiwał je młotem dla zabawy.

W samochodzie ktoś był. Jakaś kobieta za kierownicą. Wyglądała na martwą lub nieprzytomną. Ciemnoskóra i chyba zakrwawiona. Nieznajoma nie była sama. Na tylnym siedzeniu zamontowano fotelik, a w nim siedziało dziecko. W strefie nie zniszczonej przez uderzenie. Akurat kiedy podeszła do samochodu dziecko poruszyło się i zapłakało. To była mała, może pięcioletnia dziewczynka. I chyba była ranna.

Deszcz lał się z nieba. Szumiał na czarnych liściach rozłożystych palm i roślin i zagłuszał ten płacz. Ale nie zagłuszył cichego, bolesnego jęku który wydobył się z ust kierującej pojazdem kobiety. Też żyła, lecz jej stan był bardzo kiepski, jak mogła ocenić April. Poza tą dwójką nikogo wokół nie było. A samochód, ciężko było powiedzieć, czy jeszcze nadaje się do jazdy, ale stawiała na to, że raczej nie.

FRANK

Plan przejścia przez mur był prosty i wykonalny. Co mogło pójść nie tak?

A jednak poszło. Poszło i to jak.

Kurtka na łączenie – wykonane!

Podciągnąć się – wykonane!

Polecieć na ryj, z całym cholernym płotem – niespodziewane, ale też wykonane.

Tak właśnie się to skończyło.

Okazało się, że – czy to przez czysty przypadek, czy przez fuszerkę wykonawcy, czy może przez jakieś osłabienie z powodu bliskiego uderzenia meteorytu – cała konstrukcja okazała się niestabilna i zaskoczony Frank poleciał razem z nią na ziemię.

Uderzył o coś twardego, a potem przygniotła go reszta konstrukcji i chyba na chwilę stracił przytomność.

KELLY, PHIL

Uciekli w bok, prze trawnik, w stronę kręgielni. Jedno ze stworzeń ruszyło za nimi. Szybko, ale jakoś udawało się im utrzymywać dystans. W rekordowym chyba czasie pokonali drogę do kręgielni słysząc, mimo ulewy, że to coś nie ustępuje.

Było tuż za nimi!

Uratowała ich, sama o ty nie wiedząc, Madueke, która stała za kręgielnią, przy murze, budując jakąś piramidkę z mebli przy murze. Piramidka była już na ukończeniu.

Słysząc ich czarnoskóra bojowniczka odwróciła się. Widząc Phila w nieudawanym gniewie wrzasnęła:

- Spierdalaj biała świnio! To moja droga ucieczki!

I nagle oczy rozszerzyły się jej z przerażenia. Musiała zobaczyć bestię!
W tym momencie Kelly potknęła się i na chwilę stracili równowagę. I to uratowało im chyba życie. To i Madueke.

Phil poczuł, jak przelatuje nad nim macka, dosłownie ocierając się o niego i rozdzierając ubranie. Kolec, którym była zakończona, na jego oczach przebił Murzynkę.

Madueke wrzasnęła przeraźliwie, ale jej krzyk szybko przeszedł w dziwny gulgot, który wydobywał się nie z jej płuc, lecz dosłownie z wnętrza. Potwór znieruchomiał. Zatrzymał się z Maduedke wbitą na kolec, jak zdobycz szalonego naukowca i najwyraźniej, poprzez swoją mackę, zaczął wlewać w ciało bojowniczki o prawa gender jakąś maź.

To była ich szansa. Phila i Kelly. szybkie wspięcie się po meblach na górę i zeskok w dół. Musieli to jednak robić po kolei, bo konstrukcja nie wytrzymałaby podwójnego obciążenia. Mieli szansę. owszem. Ale czy uda się to zrobić w czasie, gdy potwór faszeruje nieszczęsną Madueke? Druga przechodząca osoba była bardzo, bardzo narażona na atak. Wystawiona na działanie kolca, bez szans na manewry, uniki, czy ucieczkę.

Musieli błyskawicznie podjąć decyzję.

TRIPLE, JACK, FAITH, DIXIE, ALICJA

Oni nie bawili się w szewstwo i w bohaterów. Oni chcieli przeżyć. Wyrwać się z matni. Z miejsca, gdzie byli wystawieni na rzeź, niczym drób w klatce.
Pobiegli przed siebie, a grupa wrzeszczących współtowarzyszy niedoli atakująca bestię, dała im czas i możliwość ucieczki bez obawy, że potwór wsiądzie im na karki. Nie oglądali się za siebie. Nie chcieli widzieć tego, co za chwilę się tam wydarzy. A byli pewni, że będą to sceny krwawe, brutalne i takie, które zapadają w pamięć aż do śmierci. Czyli na kilka minut, jeśli nie uciekną poza zasięg mackowatych kreatur.

Pobiegli przed siebie w stronę wyjścia i nagle – dosłownie – przejście pojawiło się przed nimi. Frank – zjadacz wiewiórek – był pieprzonym geniuszem. Przez chwilę widzieli go na płocie, a potem razem z fragmentem konstrukcji, poleciał na dół, robiąc dziurę w murze! Nikt by nie pomyślał, że tak się da!

Prowadzeni przez instynkt ucieczki popędzili w stronę wyrwy.

I wtedy zobaczyli że Frank leży pod zawalonym, jednolitym elementem konstrukcyjnym, ważącym na około jakieś sto pięćdziesiąt-dwieście kilogramów i się nie rusza. A z rozbitej głowy chłopaka leje się krew.
Było pewne, że sam nie wydostanie się spod ciężaru ogrodzenia. Tylko czy będą tracili czas, na to by go ratować.

Po drugiej stronie widzieli plażę, sztorm i przesłaniające całe niebo, rozświetlane przez dziwaczną burzę. Żadnych budynków, jachtów. Tylko pusta przestrzeń, zalewana deszczem i smagana wiatrem. A za nimi.

Za nimi dział się koszmar.


DAVID, RHYS, PATRICK, KENNETH


Kiedy David chciał stawać do samotnej walki i szukał godnego końca dla bohatera, w jakiego zazwyczaj się wcielał, nie przewidział jednego. Że jego charyzmatyczna brawura pociągnie w to szaleństwo innych. I oto miał obok siebie grupę cudownych wojowników. Kontuzjowanego łyżwiarza figurowego, komika estradowego i wyrywnego bawidamka.

Uzbrojeni w kije, kamienie i noże rzucili się na coś, co najpewniej spadło z kosmosu, przebiło się przez atmosferę nie płonąc przy tym, rąbnęło o ziemię, nie czyniąc sobie szkody. Czegoś, co raczej nie musiało się przejmować bronią napędzaną siłą ludzkich mięśni. Jakie by one nie były.

Szansę dawała im przewaga liczebna. To fakt. Ale wieloramienny stwór najwyraźniej spokojnie potrafił sobie z tą przewagą poradzić. No i miał w zanadrzu jeszcze jedną niespodziankę. Z gatunku tych raczej morderczo nieprzyjemnych.

Jednym słowem, czwórka wyrywnych bohaterów, bardzo szybko przekonała się, że poszła na rzeź.

David rzucił się na bestię z gołymi pięściami. Zwinnie zanurkował pod jedną z macek i uderzył w bulwiasty korpus. Poczuł się tak, jakby gołą pięścią zdzielił kamień. Ból przeszył my rękę, aż do barku. Siła, z jaką zadał cios była taka, że chyba połamał sobie nadgarstek. Zawył z bólu, cofając się. I wtedy oberwał macką. Nie kolcem, lecz samą macką. Bestia walnęła go z siłą, która odrzuciła go w tył, rąbnął o ścianę budynku i spłynął po niej półprzytomny, chyba z połamanymi kośćmi, być może i kręgosłupem.

Kenneth miał mniej szczęścia. Dźgając nożem zdołał tylko kilka razy trafić jedno z ramion, lecz ostrze nie było w stanie poradzić sobie z pancerzem tego czegoś. Za to bestia bez trudu poradziła sobie z komikiem. Kolec przebił mu brzuch, uniósł niecały metr nad ziemią. Nóż wypadł z ręki nieszczęśnika, a ust dobiegł przeraźliwy skowyt. I wtedy Kenneth poczuł, że coś, jakaś siła ssąca wywleka z niego bebechy, a na ich miejsce wtłacza płonący ogień. Ból był tak przeraźliwy, że nie dało się go opisać słowami. A najgorsze w tym wszystkim było to, że żył, kiedy to coś działo się z jego ciałem. Jego mózg nadal odbierał bodźce, mimo że płuca, serce, flaki i to co miał w sobie, zostały usunięte i zastąpione jakąś breją. Kenneth widział wszystko, słyszał wszystko, ale nic nie mógł zrobić. A potem umysł zalała mu szara mgła, wypełniając głowę dudnieniem, sykiem, dźwiękami… w których rozpłynął się po kilku sekundach. Zrozumiał, co się stało i co musi robić.

Kiedy Patrick wślizgiwał się pod macki, w stronę oka, zobaczył co stało się z Kennethem i Davidem. Ujrzał, jak dygocący na masce komik, drga konwulsyjne, a z ust wylewa mu się breja. Ale nie rezygnował. Wcielił w życie swój plan i rąbnął kamieniem w czerwone ślepie. Cios chyba jednak nie wyrządził większej szkody.

I wtedy, z oka bestii, wystrzelił świetlisty płomień. Laser? Plazma? Nieznana ludzkości energia? Nie miał pojęcia.

Wiedział jedynie, że strasznie boli i że – po trafieniu w rękę z kamieniem – ręka i kamień po prostu zmieniła się w kupkę popiołu. Została zdezintegrowana. Bez bólu. Jak cięcie chirurga pod znieczuleniem.

Rhys atakował siekierą. Jednak nawet ten ciężki, strażacki topór, pozostawiał ledwie rysy i wgłębienia w pancerzu stwora. Walka czymś takim, była jak walka siekierą z czołgiem. Równie sensowna. I podobnie chyba męcząca.

Zrozumiał, że przegrali, w momencie, kiedy nieszczęsny Kenneth zawisł – niczym trofeum szaleńca. Zrozumiał, że nie mają szans – kiedy bestia wystrzeliła z czegoś, co wzięli z oko, a co było jakimś rodzajem broni energetycznej i zmieniła prawe przedramię Paricka w żużel.

On miał jeszcze szansę, aby uciec, bo bestia zaprzestała ataków skupiając się na wypełnieniu Kenneta – lub szansę, aby spróbować szczęścia. Wydawało u się bowiem, że jeśli trafi siekierą prosto w ten stos energii, w tym ułamku sekundy, kiedy zbiera się on w tym „oku” ma szansę na zwycięstwo. Oczywiście istniało spore prawdopodobieństwo, że potwór wybuchnie w jakiś spektakularny sposób i Rhys zginie razem z nim.

Patrick odczołgał się w bok. Siadł na trawie, oszołomiony spoglądając na miejsce gdzie jeszcze przed chwilą miał rękę. Wyraźnie był w szoku.
 
Armiel jest offline