Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-06-2018, 09:02   #633
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 84

Cheb; rejon północny; port; Dzień 9 - noc; deszcz; b.zimno.




San Marino



Zimno. Tak cholernie zimno. I deszcz. Ten cholerny deszcz. To chyba było gorsze niż Nowojorczycy, bagna a nawet te już rozwalone i rozszabrowane kutry nie wydawały się tak straszne i uciążliwe jak to nieustające zimno i deszcz. Co prawda już tak nie lało jak kilka godzin temu gdy szef bandy zarządził kilkugodzinny odpoczynek po rozwaleniu tych cholernych kutrów ale i tak nieustające fale zimna i deszczu wysączały siły i chęci z kogokolwiek kto był wystawiony na ich działanie. A runnerowi zwiadowcy na pewno byli wystawieni na działanie złej aury.

Najpierw gdy wiosłowali odkrytą łodzią po rzece by wrócić do grupki okaleczonego Taylora. Ten jednak posłał ich do kolejnego zadania. Zaczęło się całkiem niewinnie. Zapakowali się do łodzi i przepłynęli przez utopiony w bagnie, nocnym mroku i deszczu las. Zaraz potem wypłynęli na rzekę przy której wcześniej cumowala amfibia. Dalej trzeba było przewiosłowac z leniwym nurtem rzeki dłuższy odcinek trasy. Potem był nasączony niepewnością moment błądzenia po ciemku gdy próbowali się zorientować gdzie są i gdzie jest grupa Taylora. W tym nocnym deszczu mimo, że dość zgodnie chyba wszystkim zgodnie wydawało się, że “to gdzieś tutaj” to każdy mijany kawałek brzegu wydawał się być podobny do tego co gdzieś już minęli. Brakowało punktów charakterystycznych odniesienia. Nie było widać ani nomen omen, czarnego vana Tweety i Lenina ani nikogo przy brzegu. Obydwa brzegi wyglądały jakby aura wymiotła je skutecznie z wszelkich, śladów ludzkiej obecności. Na szczęście Bliźniacy rozpoznali niewielki pomost z jakiego odbijali płynąc śladem kutrów i amfibii więc przynajmniej wreszcie mieli pewność, że “tutaj” to te “tutaj” jakiego szukali.

Po wyjściu na zalany deszczem pomost a potem bardziej stabilny stały ląd sytuacja się nieco wyjaśniła. Brzeg nie był tak całkiem bezludny. Z ciemności dobiegło ciche gwizdnięcie na co Bliźniacy odpowiedzieli podobnie. No i z ciemności wyszły dwie sylwetki które dopiero z paru kroków w przemieniły się w dwóch ludzi z automatami i zalewanych deszczem skórzanych kurtkach. - To wszyscy?! A gdzie Guido? Gdzie reszta? - dwóch runnerowych strażników wyrażało wyraźny niepokój gdy zobaczyli szczupłość obsady łodzi. Potem ten scenariusz powtórzył się jeszcze kilkukrotnie. Sytuację jak zwykle ratowała niefrasobliwa błazenada pary komediantów których urok osobistej bezczelności zdawał się być niewzruszony na postrzały, złamane kończyny, ujemną temperaturę czy zdawałoby się nieskończoną powódź padającą z nieba już z pół dnia i pół nocy. Najpierw wyjaśnili sprawę czujce przy rzece a potem reszcie.

Z tej dwuosobowej czujki jeden zaprowadził ich do obozu a drugi został dalej na posterunku. Taylor nie widział sensu stać bez sensu w tą ulewę nad brzegiem rzeki nie wiadomo jak długo zwłaszcza, że brzeg rzeki nie oferował żadnych sensownych kryjówek. Więc przeniósł się nieco w głąb lądu do jakichś zabudowań. Tam powitanie powracającej z bagien ekipy było prawie identyczne jak pierwsza reakcja czujki. - A gdzie Guido? Gdzie reszta? - Taylor wstał i mimo dwóch ramion na temblakach nadal potrafił siać terror samym głosem i spojrzeniem. Patrzył na powracającą grupkę wzrokiem domagającym się natychmiastowych wyjaśnień. I znowu Bliźniacy okazali się niezawodni biorąc na siebie główny ciężar tłumaczeń i relacji.

- Taylor weź wyluzuj bo ci żyłka pęknie co? No weź, gadasz jak jakiś lamus. No pewnie, żeśmy rozjebali te kutry i znasz Guido, został dopilnować sprawy nie? Masz fajka? - po Hektorze groźne spojrzenie zastępcy szefa spłynęło jak po kaczce. Przy czym potrafił tak ustawić opowieść jakby co najmniej sam rozwalił chociaż jeden kuter.

- No! Wiecie jak pierdolnęło?! No wrak to pewnie poleciał do samiuśkiego Dża! Te bomby co zmajstrował Krogulec tam tej chatce tamtej laluni nie? No jak wykurwiły to nie było co zbierać! - Paul raźno wsparł kumpla w snuciu relacji a dla poranionych, zmarzniętych i przemoczonych ludzi chłonęli tą zwycięską relację jak gąbki. Podnieśli się na łokciu albo wstali i podeszli bliżej do nowych pogromców tych strasznych kutrów. Ktoś podał fajki, ktoś wyciągnął jakąś butelkę. Tylko Nix coś był skwaszony i psuł ten zwycięski klimat.

- Ale to był mój pomysł z tymi bombami. - zauważył patrząc cierpkim wzrokiem na obydwu komentatorów wydarzeń.

- Taa… - Hektor machnął ręką tak niedbale, że spora część bandy roześmiała się ironicznymi uśmieszkami. - I kurde no mówię wam. Czacha z Krogulcem jak tam popłynęli normalnie mówię wam, dali czadu! Zanurkowali pod te kutry, prosto pod te lufy i ten cały złom co tam mieli i podłożyli te bomby! I kurwa jak pierdolnęło! No jeszcze Viki tam była no czadersko było, żałujcie, że nie widzieliście! - Latynos wznowił swoją opowieść wskazując odpowiednio na osoby o jakich mówił. Gdy wspomniał Krogulca który został jeszcze z Guido i resztą na bagnach lekko tylko machnął ręką w stronę rzeki. Gangerzy słuchali zaś tego co brzmiało jak fantastyczna, kozacka przygoda i pewnie już zazdrościli, że ich tam nie było. Tylko ten Nix…

- Hej! Ja też tam byłem do cholery! Płynąłem razem z Emi! - Pazur rozzłościł się widząc, że jest ewidentnie pomijany w tej relacji. Spojrzał w zdenerwowaniu na Hektora jakby zaraz iał go trzepnąć w potylicę.

- Taa… - Paul wiernie poparł wersję kumpla i przejął pałeczkę w ciągnięciu tej opowieści. - No rzeczywiście, coś tam Plakatowy pomagał… - białasowi udało się to powiedzieć tak obojętnie i złośliwie, że całej bandy rozległy się rozbawione i szydercze śmiechy pod adresem Pazura. - No i wiecie trochę te kutry się postrzelały z nami. Bo nasi musieli odpłynąć zanim te bomby wybuchły nie. - białas znowu przy wskazywaniu “naszych” pokazał na obydwie kobiety w skórzanych kurtkach biorące udział w akcji minerskiej ale jakoś pominął przy tym Pazura. - No niestety zjebały sprawę i Hiver z tym jego grubym tyłkiem zdołał się wywinąć. A taki spaślak nie? - białas bez żenady obgadał też mało lubianego Runnera świetne parodiując smutek i udawany żal co znowu wywołało wesołość wśród bandy.

Wesoła opowieść, pełna gangerskich zwrotów akcji w wykonaniu paru Bliźniaków jeszcze trochę trwała. Ludzie wydawali się podnieceni i uszczęśliwieni pokonaniem tych strasznych kutrów które siały śmierć i zniszczenie w porcie i wydawały się niezniszczalne i nie do zatrzymania. A teraz banda pod osobistym przywództwem Guido wykończyła je na bagnach i jeszcze wyszła z tego zwycięsko. Brzmiało jak świetna historia i chyba tylko Nixowi nie przypadła do gustu ze względu na optycznie pomijanie albo pomniejszanie jego roli i udziału w opowiadanych wydarzeniach. Bliźniacy sprytnie tak manewrowali bajerą, że albo gdy gdzieś brała udział para nowożeńców to mówili tylko o pannie młodej albo wszelkie zasługi przewalali to na Krogulca to na Guido więc wyglądało, że Pazur jak już tam był i coś robił to na pewno nic ważnego. Co oczywiście frustrowało tego rzeczonego Pazura i w końcu odszedł w kąt by pewnie nie przejść do otwartej kłótni z Bliźniakami.

Potem jednak mieli inną, poważniejsza rozmowę i w mniejszym gronie. Ludzie wydawali się być pokrzepieni i uspokojeni bajerą Bliźniaków więc nastrój mimo tak ciężkich warunków i sytuacji znacznie się poprawił. Wszyscy czekali już tylko na powrót ekipy z bagien z ich trofeami i sprzętem jaki tak bardzo chciał zdobyć Guido. No i zdobył. Znowu mu się udało. A Taylor wziął Bliźniaków i parę nowożeńców na stronę no i jak przewidywał na bagnach Guido, rzeczywiście wiedział co trzeba dalej zrobić. Gdy już mniej bajerancko i bardziej realistycznie mogli sobie powiedzieć o planach powrotu na Wyspę no i stratach jakie ponieśli. A te były duże. Guido zabrał na bagna przede wszystkim elitarną grupę Krogulca no i tych Runnerów którzy ocaleli z poprzednich walk w jednym kawałku. A teraz właściwie ci co po starciu na bagnach wyszli cało to w większości stali właśnie przed Taylorem. Guido wróci ale praktycznie z samymi rannymi. Z czego dwoma czy trzema ciężko no i dwoma zabitymi. To już nie było tak bajeranckie i radosne jak to przed chwilą opowiadali reszcie Bliźniacy.

- To będziemy pewnie wracać w porcie. Trzeba sprawdzić czy droga jest czysta i się te prezydenckie fajfusy tam nie kręcą. - Taylor zdecydował o potrzebie rekonesansu okolic portowych. Co prawda w taką aurę i noc szanse, że ktoś wylezie na zewnątrz były dość małe. Ale jednak były. A ryzyko było spore bo amfibia to nie był dyskretny sprzęt więc nawet przez tą ulewę słychać ją było z daleka. Tyle, że ponieważ sam Taylor i większość jego bandy też byli ranni i kontuzjowani jeszcze przed wyprawą na bagna wybór zwiadowców był bardzo ograniczony.

I tak Tweety odpaliła swoją czarną furgonetkę, Lenin, Czacha, Nix i Bliźniacy, Viki i Bart, ten lekko ranny Runner wsiedli, tym razem do samochodu, i ruszyli do portu. Musieli przejechać przez zaciemnione Cheb. Albo wszyscy spali albo po prostu w środku nocy nie palili żadnych świateł. Ale ta bezludność i wszechobecna czerń nadawały Cheb wyglądu pełnoprawnych Ruin. Tweety z Bliźniakami zostali w samochodzie na posterunku. Bliźniacy mimo bajeranckiego animuszu wyglądali już dość mizernie, zwłaszcza z tymi temblakami i łupkami. Raczej mieliby kłopoty ze sprawnym i dyskretnym przemieszczaniem się. Ale dalej nie dawali za wygraną i raźno twierdzili, że przypilnują i Tweety i fury i jak się ich tak posłuchało to byli ostatnią linią obrony dla tej biednej dziewczyny i tak cennej bryki. Aż się Tweety pośmiała rozbawiona z jakimi dwoma wielkimi wojownikami zostaje sama.

W piątkę nie mieli możliwości przeszperać dokładnie tonącego w ciemnościach i deszczu terenu portu w dość wątłym zakresie czasu jaki mieli do dyspozycji. Zostawało przejść sie po budynkach bo w taką noc raczej mało prawdopodobne by ktoś zdzierżył godzinami bez ognia i schronienia na zewnątrz. I tak telepało wszystkimi z zimna nawet jak byli w ruchu przy sprawdzaniu. Ale żadnych Nowojorczyków nie znaleźli. Właściwie nikogo nie znaleźli.

Problem pojawił się gdy stwierdzili, że właściwie mogliby wracać. Nix wyskoczył z pomysłem, że właściwe niedaleko jest inna droga, też prowadząca do jeziora. Z buta trochę daleko po nocy i w taki deszcz ale furgonetką już chwila moment. A tamtą drogą byłoby pewnie bezpieczniej ewakuować się z osady niż z samego portu.. W końcu po drugiej stronie rzeki mogli być już żołnierze NYA a w tych warunkach za cholerę nie byli w stanie tego stwierdzić. Tak samo jak tamci pewnie ich myszkowania po tym wybrzeżu. Ale amfibia to coś innego a cały port był do ogarnięcia lufą nawet zwykłego karabinu maszynowego a NYA trochę tego typu zabawek miała. Inna droga, z dala od rzeki, zwiększała szanse na dyskrecję o ile można było mówić o dyskrecji przy sprzęcie wielkości czołgu czy buldożeru. Tu jednak Runnerzy zaczęli kręcić nosami. Po pierwsze zaproponował to Nix czyli nie-Runner do tego typ ledwo tolerowany przez runnerową społeczność. Po drugie Taylor wyraźne mówił o sprawdzeniu portu a to właśnie sprawdzili i było okey na tyle na ile dało się to sprawdzić. Po trzecie i tak mieli w planie zostawić w porcie 1-2 osobową czujkę na wypadek gdyby jednak te przydupasy prezydenta coś jednak próbowali. A jak trójka czy no może sami Bliźniacy, musieli przypilnować wozu no to do czesania terenu robiło się ledwie parę osób. A po czwarte to nikt w porcie nie był pewny ale chyba słyszeli coś z południa. Coś co chyba mogło być odgłosem silnika. Ciężkiego. A to prawie na pewno zwiastowało powrót amfibii i reszty bandy z bagien i pewnie wszyscy poza planowaną czujką, chcieli wreszcie spotkać się z resztą ekipy wracającą z bagien. A Tweety nie mogła się rozdwoić i mieli tylko jedną maszynę do dyspozycji. No i póki podróżowaliby przy rzece mogli zabrać łódź która dla amfibii była tym czym przyczepka dla samochodu. A odjeżdżając w głąb lądu musieliby ją zostawić albo się rozdzielić. Bo na jeden transporter całą bana na jeden kurs to mógł być problem by się zabrać. W końcu jakoś San Marino wyczuła, że ferajna czeka na jej głos bo w końcu była i zaufaną szamanką i Runnerem no i żoną Nixa. Wyglądało na to, że przy niejasnej i kłopotliwej sytuacji czekają co i jak powie.




Cheb; rejon południowy; nadrzeczny sklep; Dzień 9 - noc; deszcz; b.zimno.




Nico DuClare



- No to się narobiło. - Matt obserwował leżącego w boleściach kumpla. Daney leżał na swoim posłaniu. Po desperackiej akcji ratowniczej w strugach zacinającego deszczu udało się go wyciągnąć najpierw do łodzi a potem na pomost, ganek czy co to tam było wokół tego dawnego sklepu. Daney jednak na przemian jęczał i krzyczał, młócił wodę nie gorzej niż to coś obok co się połasiło na jego zanętę.

Z najwyższym trudem udało się go wciągnąć na rozchybotaną na tych falach łódź. Potem niewiele łatwiej było go wypakować z łodzi na pomost. Matt stał na łodzi a Nico musiała odebrać ledwo żywego towarzysza. We dwójkę udało się przywlec wędkarza w pobliże pieca. Tam trzeba było pomóc mu się rozebrać z przemoczonych ubrań i założyć suche. Te na szczęście miał w zapasie w swoim plecaku.

Ale przy przebieraniu wyszło, że mężczyzna jest ranny. Krwawił z dwóch ran, jednej na nodze a drugiej na boku. Wyglądało na to, że coś go użarło. Może ta ryba a może coś innego. Sama ryba chyba zerwała się w końcu z haczyka bo z zewnątrz znowu dochodziły tylko odgłosy deszczu i nocy.

Stan Daney’a nie był zbyt dobry. Była szansa, że ciepło pieca przywróci mu siły i zapobiegnie uciążliwym konsekwencjom wpadnięcia do wody ale pewności nie było. No i na rany Matt założył jakieś opatrunki ale tak naprawdę też nie było wiadomo co dalej z nimi będzie. Trzeba było poczekać do rana i zobaczyć co dalej z tego będzie. A na razie do trzymania warty i przy przemarzniętym i poranionym towarzyszu i przed światem zewnętrznym była ich dwójka.




Cheb; rejon centralny; rzeka; Dzień 9 - noc; deszcz; b.zimno.




Baba



Obserwacja już trochę trwała. Więc razem z Betą 3 czyli Tedem, Bosede mógł się już dość przyzwoicie rozeznać na co się przyglądają. Na zewnątrz panowała paskudna pogoda. Była już ciemna, dżdżysta noc a lał tak mocno i było z dobre kilka stopni poniżej 0*C więc nawet przez grube warstwy futra i zmodyfikowanego ciała mutant odczuwał coraz bardziej dokuczliwe nieprzyjemności. Ciało poruszało mu się jakoś dziwnie. Jakby musiał na nowo uczyć się nim poruszać. Dobrze, że chociaż głodny nie był i ten posiłek zaserwowany w kryjówce Bety mocno mu się przydał. Ted twierdził, że ta sztywność to z osłabienia ranami i na to nakładał się efekt uboczny mocnych painkillerów jakie podali Babie. Tak naprawdę powinien się położyć do łóżka na tydzień co najmniej i tam zregenerować siły a nie włóczyć się w taką pogodę.

Daleko jednak nie zaszli. Howie wyprowadził Babę jakimiś kanałami. Te były pełne wody, że nawet jak szli chodnikiem to mężczyźnie sięgały czasem po kolana a czasem po pas a Babie trochę niżej ale też nie szło mu się lekko brnąc przez ten ściek. Wyszli na powierzchnię gdzieś w pobliżu rzeki. Tam przeszli kawałek wzdłuż rzeki zanim nie spotkali się z Tedem właśnie i Beta 3 przejął o Bety 1 obowiązki towarzyszenia King Kongowi. Teraz już Baba orientował się dość dobrze, że znajdują się w południowej części Cheb. Szli dalej w stronę mostu. Aż nie usłyszeli odgłosu silnika za plecami. Ciężkiego silnika. Więc szybko zeszli z drogi i ukryli się. Po chwili czekania ujrzeli parę reflektorów i usłyszeli zgrzyt gąsienic. Wkrótce ciężkie, kanciaste pudło transportera przetoczyło się przez ulicy obok och kryjówki. Pancerz był obsadzony jakimiś uzbrojonymi ludźmi. Baba nie rozpoznawał detali ale kształt transportera był bardzo podobny do M 113, maszyny takiego samego typu jaką schroniarze mieli na Wyspie. Ale z powodu żarłoczności paliwa właściwie jej nie używali. I chociaż nie był pewny czy to ta sama maszyna to jednak szanse na to były całkiem duże bo w końcu nie był to standardowy sprzęt.

- To ci Runnerzy. Chyba wracają. Poczekamy aż pojadą to pójdziemy dalej. - Ted szepnął do Baby jakby nie do końca pewny co on widzi czy rozpoznaje no i by zwierzyć się ze swoich zamiarów. Niestety Runnerzy wcale nie pomagali zrealizować zamiarów Bety 3. Wkrótce, chociaż pojazd już zniknął z widoku to wciąż było słychać jego łoskot ten nagle ucichł jakby się zatrzymał a w końcu zgasł zupełnie. Więc pewnie wyłączono silnik.

- Cholera, nie mieli gdzie się rozbić. - odezwał się trochę markotnie Ted gdy tak teraz leżeli i obserwowali poczynania tych gangerów. Mimo, że byli pieszo to dogonili postój gangerów całkiem szybko. Gangerzy mimo aury okazali się zaskakująco ostrożni. Baba wypatrzył strażnika na piętrze budynku tylko dzięki swoim odmienionym oczom. Dostrzegł sylwetkę tamtego na piętrze opartą częściowo o framugę i pilnującą podejścia do obozu. Ted ze swoim ludzkim wzrokiem nie dostrzegł go w ogóle ale też i runnerowy strażnik nie dostrzegł dwójki podglądaczy. Strażnicy oznaczało, że Runnerzy nie zatrzymali się tylko na siku czy coś podobnego.

Ted miał pomysł by obejść obóz i to spróbowali uczynić ale przy kolejnych krzyżówkach znowu dostrzegli kolejnego strażnika. Też ukrytego w budynku i pewnie dla zwykłych oczy bardzo trudnego do wykrycia w taką noc. Okazało się więc, że aby zrealizować pomysł obejścia obozowiska gangerów trzeba by odbić niezłe koło od rzeki by znów wrócić do niej w centrum osady i tam spróbować wrócić do mostu. Ale Ted miał wątpliwości. W końcu w trakcie takiego nocnego spaceru w ten lodowaty deszcz Runnerzy mogli ruszyć i pewnie by jechali do portu więc manewr mógłby okazać się zbędny. Więc może poczekać? Trochę mogli. Dlatego obserwowali właściwie strażników bo właściwy obóz był skryty za budynkami. By tam się dostać trzeba by minąć tych strażników. Tylko Ted nie bardzo widział potrzebę by tam łazić skoro miał zaprowadzić Babę na most albo do biura szeryfa. - Można by jeszcze się cofnąć i przejść po kładce. - powiedział w końcu gdy obserwował budynek w którym zaczaił się runnerowy strażnik. Takie wyjście pozwalałoby obejść obozowisko gangerów i względnie bezpiecznie znaleźć się po drugiej stronie rzeki. Czyli tam gdzie było biuro szeryfa a i do mostu w centrum też dało się dojść po idąc wzdłuż rzeki tylko po wschodnim jej brzegu. No ale właśnie trzeba było się cofnąć i znowu zrobić obejście. Dlatego Ted miał dylemat co zrobić. Obejść od strony lądu? Cofnąć się i obejść od strony rzeki? Zaczekać aż pojadą?




Cheb; rejon centralny; rzeka; Dzień 9 - noc; deszcz; b.zimno.




Alice Savage



Wypadki przy zdobywaniu części z inżynieryjnego robota wywołały kolejne opóźnienie. Dwójkę bezwładnych mechaników trzeba było przenieść przez zalane podwórko farmy do transportera i złożyć obok już leżących tam ciężko rannych. Alice nie miała pojęcia czy uda im się wrócić do zdrowia czy nie. I czy będzie to pełny powrót do pełni sił, zdrowia i sprawności. Na razie po prostu leżeli. A leżący zabierał dwa czy trzy miejsca osoby siedzącej. Po odpłynięciu łodzi stracili alternatywny środek transportu więc po prostu wszyscy musieli się jakoś pomieścić w lub na transporterze. Guido nie miał zamiaru nikogo zostawiać ani tracić czas na kolejne, powrotne kursy na te zapomniane przez ludzi bagienne ruiny farmy.

Tłok i ścisk tak wewnątrz jak na zewnątrz transportera pływającego panował niesamowity. Ludzie siedzieli z podwiniętymi kolanami ściśnięci jeden obok drugiego. Każdy opierał się o kogoś, każdy wbijał swoją broń, kolano czy łokieć w plecy, uda czy ramię towarzysza. Wewnątrz praktycznie wszyscy siedzieli na metalowej podłodze po której pętała się w rytm fal i ruchów amfibii kilkucentymetrowa warstwa bagiennej wody. Na bocznych ławkach leżeli ciężko ranni w walce Runnerzy, na podłodze bezwładni mechanicy. Lżej ranni siedzieli w kucki w resztce przestrzeni w centrum na wymontowanych lufach i zasobnikach z amunicją paląc mniej lub bardziej udane skręty. Pozostali mieli jeszcze gorzej bo musieli ściaśnić się na zalewanej przez bicze wodne z nieba kadłubie pływającego pudła i pilnować się by nie spaść. Prawie w ostatniej chwili, widząc jak bardzo przeciążona i obładowana jest maszyna Guido kazał im przywiązać się czymkolwiek do czegokolwiek nawet pasami. Przydało się bo przez etap rzecznej podróży ze trzy razy z góry dobiegały alarmujące okrzyki, że ktoś osłabiony zimnem i ranami spadł do wody zmyty przez falę. Ale dzięki temu paskowi jakoś w końcu udawało się ich wyciągnąć. Mimo to Guido z bezwzględną stanowczością realizował swój plan powrotu do Cheb a w dalszej perspektywie na Wyspę i nie zatrzymywał się ani na moment.

Odpocząć mogli dopiero w Cheb. W pewnym momencie na zachodnim brzegu pojawiła się jakaś wrzeszcząca i machająca postać która okazała się jednym z Runnerów Taylora. Znaleźli też przycumowaną do pomostu posiekaną szrapnelami i zalaną czerwonymi plamami łódź jaką płynęła Czacha, Bliźniacy i reszta. Ten przewodnik zaprowadził ich do tymczasowego obozu pozostawionych tu wcześniej Runnerów.

W obozie mogli się poczuć jak zwycięzcy. Okazało się, że wcześniejsza ekipa nieźle już podbiła temperaturę pozostałych kolegów z bandy i gdy transporter w końcu zatrzymał się, zgasł silnik powitały ich wesołe gwizdy, okrzyki, gratulacje i naprawdę można było się poczuć jak wracający ze zwycięskiej wyprawy wojownicy. Nawet do przemoczonych, posiekanych ołowiem i odłamkami ludzi, z różnymi stadiami hipotermii chyba dopiero zaczynało docierać czego niedawno dokonali.

Trochę mniej wesoło zrobiło się gdy okazało się, że obydwie grupy składają się obecnie prawie z samych rannych. Ci od Taylora byli obecnie w nieco lepszym stanie bo rozpalili dyskretne ogniska i mieli okazję odpocząć i się ogrzać od czasu rozstania przy rzece. Taylor też poinformował przyjaciela i szef, że wysłał Czachę i parę osób na rekonesans do portu. Niedługo chyba powinni wrócić. Pojechali furą Tweety dlatego ich nie ma. Mafioz wydawał się tym usatysfakcjonowany ale widać było, że się już śpieszy. Nocy już zbyt wiele nie zostało a wciąż mieli kilka kilometrów jeziora do pokonania a następnie leśnych ostępów Wyspy a wolał to zrobić przed nastaniem dnia. Zarządził więc zwijanie obozu. Cokolwiek za informacje przyniesie zwiad nie mogli tutaj zostać dłużej. Bez furgonetki Tweety jednak zapakowanie się dodatkowych kilkunastu ludzi Taylora było właściwie niemożliwe.

Ciężko ranni i nieprzytomni zostali w transporterze. Ci lżej ranni podeszli do ognisk rozpalonych w parterze budynku by się chociaż ogrzać. Jedni pakowali swój niewielki dobytek inni się ogrzewali ale panowała atmosfera tymczasowości. To nie był obóz na całą noc i wszyscy gotowi byli wyruszyć dalej w ten deszcz, mrok i czekające kilometry jeziora do przepłynięcia.




Detroit; Dzielnica Ligii; siłownia DJ; Dzień 8 - popołudnie; pogodnie; ziąb.




Julia “Blue” Faust



Max poczekała aż się blondynka przebierze albo zastanawiała się co odpowiedzieć. - Spontan. Po prostu czasem tu przychodzi. - odpowiedziała gdy Blue kończyła się przebierać. Popatrzyła na jej sylwetkę i pokiwała głową widocznie uznając, że jest teraz w porządku.

- A co go kręci… Nie wiem. - roześmiała się podchodząc do jakiejś szafki i wyjmując z niej magnetofon. Zaczęła grzebać w kasetach szukając widocznie czegoś odpowiedniego. - Po prostu mogę ci powiedzieć jak to było u mnie. Nie wiem czy tak z nim i z tobą też to tak by było. - podniosła głowę zerkając na blondwłosa rozmówczynię. Pudełka kaset stukały cicho plastikowym odgłosem. W końcu Latynoska zdecydowała się na coś bo wyjęła kasetę z pudełka i włożyła ją do magnetofonu. Włączyła go i z głośnika popłynęła skoczna, rytmiczna muzyka. - Powinno być dobre. Największe hity lat 90-tych. - uśmiechnęła się kładąc magnetofon na półce i robiąc go na cały regulator. Ale na tak dość duże pomieszczenie i tak robiła się z tego muzyka tła.

- Najpierw rozgrzewka. - Max zaczęła się rozciągać i przeciągać dając znać Blue by robiła to samo. Chwilę tak się rozciągały aż Max nie podeszła do ściany i z kołków nie zdjęła dwóch skakanek. - Skakanki są niezłe na początek. Chociaż jak nie masz wprawy to zabić się można. - uśmiechnęła się jakby miała związane z tym jakieś zabawne oświadczenia.

- Po pierwsze nie wiedziałam na początku, że to “ON”. TEN Steve “White Hand”. Myślałam, że to jakiś typ, nawet ważniak jak widziałam, jak DJ i Gruby wokół niego skaczą no ale do cholery! Nie miałam pojęcia, że to TEN kolo! - zaczęła swoją opowieść Latynoska gdy obydwu kobietom o skoków na skakance już przyzwoicie rozgrzało się ciało a oddech przyspieszył.

- Myślałam, że jakiś ważniak Schultzów i tyle. Nie spotkałam go wcześniej na żywo więc jak przylazł ubrany o tak - Max wskazała na sportowy obecnie ubiór jakie obydwie klientki miały obecnie na sobie - No bez tego swojego białego garniaka i merola no to skąd miałam wiedzieć, że to stoję i gadam z White Handem? - rozłożyła ramiona w geście bezradności. Potem przyszła kolej na “dzwony”. Czyli ciężarki z jednym uchwytem które dźwigało się na różny sposób to jedną a to dwoma rękami.

- Przychodziłam tu dość często. A on czasami bywał. Zwykle rano. Fajny był. Oko mi się na niego samo ściągało. Prawie nic nie mówił. I taka aura. Wiesz, czasem po prostu wiesz, że to jest KTOŚ. Trochę odstraszające ale i trochę pociągające. No i. Złapałam go na tym, że też czasem mi się przygląda. Uznałam, że mam szansę. No i wciąż nie wiedziałam kto to jest. - Latynoska otarła pot z czoła ale, że na dłoni i ramieniu też miała już warstwę potu więc raczej tylko go rozmazała z jednej warstwy skóry na drugą. Ale odruch był zbyt silny by zastanawiać się nad jego sensownością i skutecznością.

- Widziałam jak kopie i boksuje. - Max upiła wody z butelki i otarła znowu pot tym razem ręcznikiem. Wskazała butelką na zawieszony worek bokserski albo gruszkę po sąsiedzku. - Dobry jest. - pokiwała głową patrząc w zamyśleniu na nieruchomo zawieszone pod sufitem worki. - Więc kiedyś jak byliśmy tak wcześnie, że jeszcze byliśmy sami podeszłam do niego z tym. - powiedziała odstawiając butelkę i podchodząc do jakiegoś kosza. Wyjęła z niego pady i rękawice bokserskie. Pady podała blondynce a sama zaczęła zakładać rękawice.





- Akurat się boksował z workiem. - wskazała głową w bok w kierunku worka. - I mówię mu, że jak chce, to możemy poćwiczyć razem. Też trochę ćwiczę. - westchnęła i przygryzła nieco wargę. Pokręciła głową i roześmiała się cicho. - Rany. Tak na mnie spojrzał jakby chciał mnie zabić samym spojrzeniem. Ale w końcu się zgodził. No to poćwiczyliśmy. - brunetka wróciła do rzeczywistości i zaczęły ćwiczyć. Kolejne serie ciosów, uderzeń, kopnięć. Max pokazywała jakieś kombo a potem rolą blondynki było ustawić pady w odpowiedni sposób ustawić kombo do ciosów rękawic, kolan, goleni lub stóp brunetki albo zamarkować jakieś ciosy i chwyty. Max okazała się zaskakująco dobra technicznie znająca sporą ilość kombinacji ale Blue polegała na swoim fenomenalnym refleksie i oświadczeniu z bronią białą więc powstawała całkiem ciekawa wymiany doświadczeń.

- Wiesz, nie powiedział nic ale myślę, że się zdziwił. Zrobiłam na nim jakieś wrażenie. Nie spodziewał się, że może traktować mnie poważnie. Bo na koniec nawet się uśmiechnął. I powiedział “Jestem Steve”. Uwierzysz? Włazi sobie tutaj White Hand, ubrany tak jak każdy kto tu przychodzi i jak się przedstawia? “Cześć, jestem Steve”! Rany… No to jak głupia powiedziałam, mu, że jestem Max no i na tym się skończyło. Dalej nie wiedziałam, że to “TEN Steve”. - Max roześmiała się gdy wspominała tamte wydarzenia. Oparła dłonie w rękawicach o biodra i pokręciła przecząco głową wpatrzony gdzieś w maty rozłożone na podłodze.

- No a potem prawie zawsze jak ja byłam a on też to ćwiczyliśmy coś razem. Zwykle walkę z padami. - powiedziała wskazując na pady trzymane przez blondynkę. - A co go kręci… - dziewczyna znowu rozłożyła ramiona w ręce bezradności i podobnie wykrzywiając usta. - Weź to. - poleciła zdjąć Blue pady i podała jej większy który służył do trzymania oburącz.





Poczekała aż sparingpartnerka ustawi się odpowiednio a potem znowu wykonała serię kopnięć. Mocnych. Po każdym Blue musiała cofnąć się o krok dla zachowania balansu a zanim zdążyła zrobić cokolwiek spadał na trzymany przez nią pad kolejny kopniak. Tak w ciągu krótkiej serii ciosów została szybko zepchnięta prawie do samej ściany. Wtedy Max wykonała szczególnie mocny kopniak który rzucił blondynkę na ścianę aż uderzyła o nią łopatkami. Zanim znowu zdążyła coś zrobić Max była już przy niej przyszpilając ją do tej ściany na dobre. Przez jakąś sekundę patrzyła na nią z bliska gy obie już były zdyszane i mokre od potu od tego treningu. A potem nagle jej usta wystrzeliły do przodu wpijając się mocno w usta blondyny. Za ustami powędrował język przemieniając się w mocny, zdecydowany pocałunek.

- A potem poszło już szybko. Na tym pudle i na macie. - powiedziała wciąż zasapana Max gdy oderwała się od Blue i trochę odsunęła. Wskazała na będący prawie w zasięgu ręku kosz z rękawicami i padami stojący na macie z ułożonych materacy na jakich trenowały. - To go kręci. - wysapała ocierając znowu ściekajacą po skroni stróżkę potu.

- Nigdy nie znałam dnia ani godziny. To on zawsze decydował. Przyjdzie albo nie przyjdzie. Nigdy nie wiedziałam. A jak przyjdzie to też nie wiadomo co zrobi. Czasem po prostu się pokopaliśmy i rozchodziliśmy się w swoją stronę i nic więcej. Czasem w ogóle traktował mnie jak powietrze jakby mnie nie widział. A czasem brał mnie jak leci. No a potem jak już w końcu się dowiedziałam, kim on naprawdę jest no to w ogóle była jazda. Przez jakiś czas przestałam tu przychodzić bo się bałam co się stanie. Ale w końcu przyszłam. Nic mu nie powiedziałam, że już wiem kim jest on też nic nie mówił ani nie pytał. W ogóle niewiele mówi. To nie jest typ z jakim możesz przegadać godzinami całą noc. Przynajmniej nie dla mnie. - Max oparła się wygodniej tyłkiem o kosz z rękawicami i dzieliła się swoimi doświadczeniami z relacji ze Stevem Clandey’em na mieście częściej znanym jako White Hand.




Pell; Ruiny; opuszczony budynek; Dzień 9 - noc; deszcz; b.zimno.




Luca Seaver



Dojedź do jeziora mówili. Dojedź do Cheb mówili. Jedź dalej tą drogą mówili. No. To pojechała. I dojechała. Prawie. Powrót z odległego południa w krainę zdominowaną przez wszelakie jeziora, rzeki, strumyki i lasy był jak powrót z jednej do drugiej, całkiem innej krainy. Piach został zastąpiony przez błoto, bezkresne przestrzenie południa przez pagórki i lasy skutecznie tnące przestrzeń do obserwacji. Gorąc południa ustąpił chłodowi wiosny. A zdarzały się i przymrozki. Właściwie to ostatnie dni pogoda była pod psem. Chociaż jak pamiętała z dawnych czasów w tej okolicy wczesną wiosną to akurat chyba nic dziwnego. Niemniej i tak aura wydawała się ostatnio złośliwa. Gdyby wczoraj nie padało to pewnie już by była w tym całym Cheb. Ale jak gdzieś w południe zaczął się deszcz tak padał do tej pory. Poza popołudniem bo wtedy zaczęło lać jakby ktoś tam na górze szlauch odkręcił. I tak bez przerwy aż gdzieś do północy. Wtedy przestało lać i dla odmiany wrócił standardowy deszcz który padał do tej pory. No i utknęła tutaj.

A tutaj znajdowało się w jakimś dawno porzuconym i wielokrotnie splądrowanym domu. Który te już pewnie użyczał gościny takim podróżnikom jak ona o czym świadczyły ślady dawnych ognisk, porzucone puszki, pobite słoiki i butelki, dawno temu obgryzione i zeschnięte kości albo jakieś bazgroły na ścianie. Ale teraz stał pusty i bezpański tak samo jak tyle domów i budynków dookoła czy gdziekolwiek na Pustkowiach.

Niemniej jednak widok za oknem już do takich standardowych nie należał. Dawniej była tam jakaś większa infrastruktura rozłożona na płaskiej powierzchni. Chyba lotnisko. Chociaż obecnie porzucone i na tym wielkim, pustym placu zdążyła przez lata wyrosnąć i dość wysoka trawa, i krzaki a tam i tu, pięły się już w górę młode i wiotkie jeszcze ale już drzewka. A jednak jak miała okazję zaobserwować od wczoraj tliło tam się życie. I to całkiem raźne, przyobleczone w dość jednolite mundury życie. I życie to zdawało się koncentrować wokół dwóch, stojących przed budynkami maszyn.





Mundurowi chyba ich nie odkryli. Końcówkę wczorajszego dnia, cały wieczór i noc. Byli zajęci swoimi sprawami głównie kręcili się wokół tych dwóch maszyn. Luca ze swoją ferajną była po przeciwnej stronie częściowo już zarośniętego placu. Ale wciąż w pobliżu głównej drogi jaką wcześniej sama podróżowała i jaką pewnie najłatwiej było dotrzeć do Cheb. Z Cheb też wyszła ciekawa sprawa. Niby nic nie wyróżniająca się osada jak setki innych a nazwa była rozpoznawalna całkiem daleko. A im była bliżej tym więcej ludzi ją kojarzyło. Okazało się, że pisano o niej w gazecie. Im bliżej była tego Cheb tym bardziej ludzie się identyfikowali z nazwą jakby co najmniej o ich osadach napisano ten artykuł.

Samej gazety i artykuły Luca nie widziała ale wedle dość zbieżnych relacji dowiedziała się, że doszło tam w zimie czyli kilka miesięcy temu, do jakiś walk. I zazwyczaj tubylcy emocjonalnie stali po strone tubylców z Cheb, dających dzielny odpór najazdowi gangerów. Im była bliżej samego Cheb tym rys na obrazku pojawiało się więcej. Nie była pewna co zastanie w tym Cheb ale wydawało się, że podczas tamtych zimowych walk jednak osada oberwała, może nawet przetrącono jej kręgosłup. No ale tam właśnie mieszkał adresat listu jaki wiozła.

Chwilowo ciepły, wilgotny język przejechał po jej twarzy. Dalej była noc. Do jej uszu doszło końskie parsknięcie. Po chwili zorientowała się co jest nie tak. Dwie sylwetki w pelerynach przeciwdeszczowych z latarkami w dłoniach. Pewnie ci wojskowi. Byli dość czujni. Często wysyłali patrole dookoła starego płotu lotniska. Tym razem jednak dwie sylwetki zbliżały się do domu jaki obrała sobie za schronienie. Były z kilkadziesiąt kroków od budynku. Nie miała pewności. Idą tutaj? Przejdą ulicą jak zazwyczaj? Coś chcą?
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline