|
Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
22-06-2018, 01:48 | #631 |
Elitarystyczny Nowotwór Reputacja: 1 |
__________________ Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena |
22-06-2018, 18:56 | #632 |
Reputacja: 1 |
__________________ A God Damn Rat Pack Mam złe wieści. Świat się nigdy nie skończy... |
25-06-2018, 09:02 | #633 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 84 Cheb; rejon północny; port; Dzień 9 - noc; deszcz; b.zimno. San Marino Zimno. Tak cholernie zimno. I deszcz. Ten cholerny deszcz. To chyba było gorsze niż Nowojorczycy, bagna a nawet te już rozwalone i rozszabrowane kutry nie wydawały się tak straszne i uciążliwe jak to nieustające zimno i deszcz. Co prawda już tak nie lało jak kilka godzin temu gdy szef bandy zarządził kilkugodzinny odpoczynek po rozwaleniu tych cholernych kutrów ale i tak nieustające fale zimna i deszczu wysączały siły i chęci z kogokolwiek kto był wystawiony na ich działanie. A runnerowi zwiadowcy na pewno byli wystawieni na działanie złej aury. Najpierw gdy wiosłowali odkrytą łodzią po rzece by wrócić do grupki okaleczonego Taylora. Ten jednak posłał ich do kolejnego zadania. Zaczęło się całkiem niewinnie. Zapakowali się do łodzi i przepłynęli przez utopiony w bagnie, nocnym mroku i deszczu las. Zaraz potem wypłynęli na rzekę przy której wcześniej cumowala amfibia. Dalej trzeba było przewiosłowac z leniwym nurtem rzeki dłuższy odcinek trasy. Potem był nasączony niepewnością moment błądzenia po ciemku gdy próbowali się zorientować gdzie są i gdzie jest grupa Taylora. W tym nocnym deszczu mimo, że dość zgodnie chyba wszystkim zgodnie wydawało się, że “to gdzieś tutaj” to każdy mijany kawałek brzegu wydawał się być podobny do tego co gdzieś już minęli. Brakowało punktów charakterystycznych odniesienia. Nie było widać ani nomen omen, czarnego vana Tweety i Lenina ani nikogo przy brzegu. Obydwa brzegi wyglądały jakby aura wymiotła je skutecznie z wszelkich, śladów ludzkiej obecności. Na szczęście Bliźniacy rozpoznali niewielki pomost z jakiego odbijali płynąc śladem kutrów i amfibii więc przynajmniej wreszcie mieli pewność, że “tutaj” to te “tutaj” jakiego szukali. Po wyjściu na zalany deszczem pomost a potem bardziej stabilny stały ląd sytuacja się nieco wyjaśniła. Brzeg nie był tak całkiem bezludny. Z ciemności dobiegło ciche gwizdnięcie na co Bliźniacy odpowiedzieli podobnie. No i z ciemności wyszły dwie sylwetki które dopiero z paru kroków w przemieniły się w dwóch ludzi z automatami i zalewanych deszczem skórzanych kurtkach. - To wszyscy?! A gdzie Guido? Gdzie reszta? - dwóch runnerowych strażników wyrażało wyraźny niepokój gdy zobaczyli szczupłość obsady łodzi. Potem ten scenariusz powtórzył się jeszcze kilkukrotnie. Sytuację jak zwykle ratowała niefrasobliwa błazenada pary komediantów których urok osobistej bezczelności zdawał się być niewzruszony na postrzały, złamane kończyny, ujemną temperaturę czy zdawałoby się nieskończoną powódź padającą z nieba już z pół dnia i pół nocy. Najpierw wyjaśnili sprawę czujce przy rzece a potem reszcie. Z tej dwuosobowej czujki jeden zaprowadził ich do obozu a drugi został dalej na posterunku. Taylor nie widział sensu stać bez sensu w tą ulewę nad brzegiem rzeki nie wiadomo jak długo zwłaszcza, że brzeg rzeki nie oferował żadnych sensownych kryjówek. Więc przeniósł się nieco w głąb lądu do jakichś zabudowań. Tam powitanie powracającej z bagien ekipy było prawie identyczne jak pierwsza reakcja czujki. - A gdzie Guido? Gdzie reszta? - Taylor wstał i mimo dwóch ramion na temblakach nadal potrafił siać terror samym głosem i spojrzeniem. Patrzył na powracającą grupkę wzrokiem domagającym się natychmiastowych wyjaśnień. I znowu Bliźniacy okazali się niezawodni biorąc na siebie główny ciężar tłumaczeń i relacji. - Taylor weź wyluzuj bo ci żyłka pęknie co? No weź, gadasz jak jakiś lamus. No pewnie, żeśmy rozjebali te kutry i znasz Guido, został dopilnować sprawy nie? Masz fajka? - po Hektorze groźne spojrzenie zastępcy szefa spłynęło jak po kaczce. Przy czym potrafił tak ustawić opowieść jakby co najmniej sam rozwalił chociaż jeden kuter. - No! Wiecie jak pierdolnęło?! No wrak to pewnie poleciał do samiuśkiego Dża! Te bomby co zmajstrował Krogulec tam tej chatce tamtej laluni nie? No jak wykurwiły to nie było co zbierać! - Paul raźno wsparł kumpla w snuciu relacji a dla poranionych, zmarzniętych i przemoczonych ludzi chłonęli tą zwycięską relację jak gąbki. Podnieśli się na łokciu albo wstali i podeszli bliżej do nowych pogromców tych strasznych kutrów. Ktoś podał fajki, ktoś wyciągnął jakąś butelkę. Tylko Nix coś był skwaszony i psuł ten zwycięski klimat. - Ale to był mój pomysł z tymi bombami. - zauważył patrząc cierpkim wzrokiem na obydwu komentatorów wydarzeń. - Taa… - Hektor machnął ręką tak niedbale, że spora część bandy roześmiała się ironicznymi uśmieszkami. - I kurde no mówię wam. Czacha z Krogulcem jak tam popłynęli normalnie mówię wam, dali czadu! Zanurkowali pod te kutry, prosto pod te lufy i ten cały złom co tam mieli i podłożyli te bomby! I kurwa jak pierdolnęło! No jeszcze Viki tam była no czadersko było, żałujcie, że nie widzieliście! - Latynos wznowił swoją opowieść wskazując odpowiednio na osoby o jakich mówił. Gdy wspomniał Krogulca który został jeszcze z Guido i resztą na bagnach lekko tylko machnął ręką w stronę rzeki. Gangerzy słuchali zaś tego co brzmiało jak fantastyczna, kozacka przygoda i pewnie już zazdrościli, że ich tam nie było. Tylko ten Nix… - Hej! Ja też tam byłem do cholery! Płynąłem razem z Emi! - Pazur rozzłościł się widząc, że jest ewidentnie pomijany w tej relacji. Spojrzał w zdenerwowaniu na Hektora jakby zaraz iał go trzepnąć w potylicę. - Taa… - Paul wiernie poparł wersję kumpla i przejął pałeczkę w ciągnięciu tej opowieści. - No rzeczywiście, coś tam Plakatowy pomagał… - białasowi udało się to powiedzieć tak obojętnie i złośliwie, że całej bandy rozległy się rozbawione i szydercze śmiechy pod adresem Pazura. - No i wiecie trochę te kutry się postrzelały z nami. Bo nasi musieli odpłynąć zanim te bomby wybuchły nie. - białas znowu przy wskazywaniu “naszych” pokazał na obydwie kobiety w skórzanych kurtkach biorące udział w akcji minerskiej ale jakoś pominął przy tym Pazura. - No niestety zjebały sprawę i Hiver z tym jego grubym tyłkiem zdołał się wywinąć. A taki spaślak nie? - białas bez żenady obgadał też mało lubianego Runnera świetne parodiując smutek i udawany żal co znowu wywołało wesołość wśród bandy. Wesoła opowieść, pełna gangerskich zwrotów akcji w wykonaniu paru Bliźniaków jeszcze trochę trwała. Ludzie wydawali się podnieceni i uszczęśliwieni pokonaniem tych strasznych kutrów które siały śmierć i zniszczenie w porcie i wydawały się niezniszczalne i nie do zatrzymania. A teraz banda pod osobistym przywództwem Guido wykończyła je na bagnach i jeszcze wyszła z tego zwycięsko. Brzmiało jak świetna historia i chyba tylko Nixowi nie przypadła do gustu ze względu na optycznie pomijanie albo pomniejszanie jego roli i udziału w opowiadanych wydarzeniach. Bliźniacy sprytnie tak manewrowali bajerą, że albo gdy gdzieś brała udział para nowożeńców to mówili tylko o pannie młodej albo wszelkie zasługi przewalali to na Krogulca to na Guido więc wyglądało, że Pazur jak już tam był i coś robił to na pewno nic ważnego. Co oczywiście frustrowało tego rzeczonego Pazura i w końcu odszedł w kąt by pewnie nie przejść do otwartej kłótni z Bliźniakami. Potem jednak mieli inną, poważniejsza rozmowę i w mniejszym gronie. Ludzie wydawali się być pokrzepieni i uspokojeni bajerą Bliźniaków więc nastrój mimo tak ciężkich warunków i sytuacji znacznie się poprawił. Wszyscy czekali już tylko na powrót ekipy z bagien z ich trofeami i sprzętem jaki tak bardzo chciał zdobyć Guido. No i zdobył. Znowu mu się udało. A Taylor wziął Bliźniaków i parę nowożeńców na stronę no i jak przewidywał na bagnach Guido, rzeczywiście wiedział co trzeba dalej zrobić. Gdy już mniej bajerancko i bardziej realistycznie mogli sobie powiedzieć o planach powrotu na Wyspę no i stratach jakie ponieśli. A te były duże. Guido zabrał na bagna przede wszystkim elitarną grupę Krogulca no i tych Runnerów którzy ocaleli z poprzednich walk w jednym kawałku. A teraz właściwie ci co po starciu na bagnach wyszli cało to w większości stali właśnie przed Taylorem. Guido wróci ale praktycznie z samymi rannymi. Z czego dwoma czy trzema ciężko no i dwoma zabitymi. To już nie było tak bajeranckie i radosne jak to przed chwilą opowiadali reszcie Bliźniacy. - To będziemy pewnie wracać w porcie. Trzeba sprawdzić czy droga jest czysta i się te prezydenckie fajfusy tam nie kręcą. - Taylor zdecydował o potrzebie rekonesansu okolic portowych. Co prawda w taką aurę i noc szanse, że ktoś wylezie na zewnątrz były dość małe. Ale jednak były. A ryzyko było spore bo amfibia to nie był dyskretny sprzęt więc nawet przez tą ulewę słychać ją było z daleka. Tyle, że ponieważ sam Taylor i większość jego bandy też byli ranni i kontuzjowani jeszcze przed wyprawą na bagna wybór zwiadowców był bardzo ograniczony. I tak Tweety odpaliła swoją czarną furgonetkę, Lenin, Czacha, Nix i Bliźniacy, Viki i Bart, ten lekko ranny Runner wsiedli, tym razem do samochodu, i ruszyli do portu. Musieli przejechać przez zaciemnione Cheb. Albo wszyscy spali albo po prostu w środku nocy nie palili żadnych świateł. Ale ta bezludność i wszechobecna czerń nadawały Cheb wyglądu pełnoprawnych Ruin. Tweety z Bliźniakami zostali w samochodzie na posterunku. Bliźniacy mimo bajeranckiego animuszu wyglądali już dość mizernie, zwłaszcza z tymi temblakami i łupkami. Raczej mieliby kłopoty ze sprawnym i dyskretnym przemieszczaniem się. Ale dalej nie dawali za wygraną i raźno twierdzili, że przypilnują i Tweety i fury i jak się ich tak posłuchało to byli ostatnią linią obrony dla tej biednej dziewczyny i tak cennej bryki. Aż się Tweety pośmiała rozbawiona z jakimi dwoma wielkimi wojownikami zostaje sama. W piątkę nie mieli możliwości przeszperać dokładnie tonącego w ciemnościach i deszczu terenu portu w dość wątłym zakresie czasu jaki mieli do dyspozycji. Zostawało przejść sie po budynkach bo w taką noc raczej mało prawdopodobne by ktoś zdzierżył godzinami bez ognia i schronienia na zewnątrz. I tak telepało wszystkimi z zimna nawet jak byli w ruchu przy sprawdzaniu. Ale żadnych Nowojorczyków nie znaleźli. Właściwie nikogo nie znaleźli. Problem pojawił się gdy stwierdzili, że właściwie mogliby wracać. Nix wyskoczył z pomysłem, że właściwe niedaleko jest inna droga, też prowadząca do jeziora. Z buta trochę daleko po nocy i w taki deszcz ale furgonetką już chwila moment. A tamtą drogą byłoby pewnie bezpieczniej ewakuować się z osady niż z samego portu.. W końcu po drugiej stronie rzeki mogli być już żołnierze NYA a w tych warunkach za cholerę nie byli w stanie tego stwierdzić. Tak samo jak tamci pewnie ich myszkowania po tym wybrzeżu. Ale amfibia to coś innego a cały port był do ogarnięcia lufą nawet zwykłego karabinu maszynowego a NYA trochę tego typu zabawek miała. Inna droga, z dala od rzeki, zwiększała szanse na dyskrecję o ile można było mówić o dyskrecji przy sprzęcie wielkości czołgu czy buldożeru. Tu jednak Runnerzy zaczęli kręcić nosami. Po pierwsze zaproponował to Nix czyli nie-Runner do tego typ ledwo tolerowany przez runnerową społeczność. Po drugie Taylor wyraźne mówił o sprawdzeniu portu a to właśnie sprawdzili i było okey na tyle na ile dało się to sprawdzić. Po trzecie i tak mieli w planie zostawić w porcie 1-2 osobową czujkę na wypadek gdyby jednak te przydupasy prezydenta coś jednak próbowali. A jak trójka czy no może sami Bliźniacy, musieli przypilnować wozu no to do czesania terenu robiło się ledwie parę osób. A po czwarte to nikt w porcie nie był pewny ale chyba słyszeli coś z południa. Coś co chyba mogło być odgłosem silnika. Ciężkiego. A to prawie na pewno zwiastowało powrót amfibii i reszty bandy z bagien i pewnie wszyscy poza planowaną czujką, chcieli wreszcie spotkać się z resztą ekipy wracającą z bagien. A Tweety nie mogła się rozdwoić i mieli tylko jedną maszynę do dyspozycji. No i póki podróżowaliby przy rzece mogli zabrać łódź która dla amfibii była tym czym przyczepka dla samochodu. A odjeżdżając w głąb lądu musieliby ją zostawić albo się rozdzielić. Bo na jeden transporter całą bana na jeden kurs to mógł być problem by się zabrać. W końcu jakoś San Marino wyczuła, że ferajna czeka na jej głos bo w końcu była i zaufaną szamanką i Runnerem no i żoną Nixa. Wyglądało na to, że przy niejasnej i kłopotliwej sytuacji czekają co i jak powie. Cheb; rejon południowy; nadrzeczny sklep; Dzień 9 - noc; deszcz; b.zimno. Nico DuClare - No to się narobiło. - Matt obserwował leżącego w boleściach kumpla. Daney leżał na swoim posłaniu. Po desperackiej akcji ratowniczej w strugach zacinającego deszczu udało się go wyciągnąć najpierw do łodzi a potem na pomost, ganek czy co to tam było wokół tego dawnego sklepu. Daney jednak na przemian jęczał i krzyczał, młócił wodę nie gorzej niż to coś obok co się połasiło na jego zanętę. Z najwyższym trudem udało się go wciągnąć na rozchybotaną na tych falach łódź. Potem niewiele łatwiej było go wypakować z łodzi na pomost. Matt stał na łodzi a Nico musiała odebrać ledwo żywego towarzysza. We dwójkę udało się przywlec wędkarza w pobliże pieca. Tam trzeba było pomóc mu się rozebrać z przemoczonych ubrań i założyć suche. Te na szczęście miał w zapasie w swoim plecaku. Ale przy przebieraniu wyszło, że mężczyzna jest ranny. Krwawił z dwóch ran, jednej na nodze a drugiej na boku. Wyglądało na to, że coś go użarło. Może ta ryba a może coś innego. Sama ryba chyba zerwała się w końcu z haczyka bo z zewnątrz znowu dochodziły tylko odgłosy deszczu i nocy. Stan Daney’a nie był zbyt dobry. Była szansa, że ciepło pieca przywróci mu siły i zapobiegnie uciążliwym konsekwencjom wpadnięcia do wody ale pewności nie było. No i na rany Matt założył jakieś opatrunki ale tak naprawdę też nie było wiadomo co dalej z nimi będzie. Trzeba było poczekać do rana i zobaczyć co dalej z tego będzie. A na razie do trzymania warty i przy przemarzniętym i poranionym towarzyszu i przed światem zewnętrznym była ich dwójka. Cheb; rejon centralny; rzeka; Dzień 9 - noc; deszcz; b.zimno. Baba Obserwacja już trochę trwała. Więc razem z Betą 3 czyli Tedem, Bosede mógł się już dość przyzwoicie rozeznać na co się przyglądają. Na zewnątrz panowała paskudna pogoda. Była już ciemna, dżdżysta noc a lał tak mocno i było z dobre kilka stopni poniżej 0*C więc nawet przez grube warstwy futra i zmodyfikowanego ciała mutant odczuwał coraz bardziej dokuczliwe nieprzyjemności. Ciało poruszało mu się jakoś dziwnie. Jakby musiał na nowo uczyć się nim poruszać. Dobrze, że chociaż głodny nie był i ten posiłek zaserwowany w kryjówce Bety mocno mu się przydał. Ted twierdził, że ta sztywność to z osłabienia ranami i na to nakładał się efekt uboczny mocnych painkillerów jakie podali Babie. Tak naprawdę powinien się położyć do łóżka na tydzień co najmniej i tam zregenerować siły a nie włóczyć się w taką pogodę. Daleko jednak nie zaszli. Howie wyprowadził Babę jakimiś kanałami. Te były pełne wody, że nawet jak szli chodnikiem to mężczyźnie sięgały czasem po kolana a czasem po pas a Babie trochę niżej ale też nie szło mu się lekko brnąc przez ten ściek. Wyszli na powierzchnię gdzieś w pobliżu rzeki. Tam przeszli kawałek wzdłuż rzeki zanim nie spotkali się z Tedem właśnie i Beta 3 przejął o Bety 1 obowiązki towarzyszenia King Kongowi. Teraz już Baba orientował się dość dobrze, że znajdują się w południowej części Cheb. Szli dalej w stronę mostu. Aż nie usłyszeli odgłosu silnika za plecami. Ciężkiego silnika. Więc szybko zeszli z drogi i ukryli się. Po chwili czekania ujrzeli parę reflektorów i usłyszeli zgrzyt gąsienic. Wkrótce ciężkie, kanciaste pudło transportera przetoczyło się przez ulicy obok och kryjówki. Pancerz był obsadzony jakimiś uzbrojonymi ludźmi. Baba nie rozpoznawał detali ale kształt transportera był bardzo podobny do M 113, maszyny takiego samego typu jaką schroniarze mieli na Wyspie. Ale z powodu żarłoczności paliwa właściwie jej nie używali. I chociaż nie był pewny czy to ta sama maszyna to jednak szanse na to były całkiem duże bo w końcu nie był to standardowy sprzęt. - To ci Runnerzy. Chyba wracają. Poczekamy aż pojadą to pójdziemy dalej. - Ted szepnął do Baby jakby nie do końca pewny co on widzi czy rozpoznaje no i by zwierzyć się ze swoich zamiarów. Niestety Runnerzy wcale nie pomagali zrealizować zamiarów Bety 3. Wkrótce, chociaż pojazd już zniknął z widoku to wciąż było słychać jego łoskot ten nagle ucichł jakby się zatrzymał a w końcu zgasł zupełnie. Więc pewnie wyłączono silnik. - Cholera, nie mieli gdzie się rozbić. - odezwał się trochę markotnie Ted gdy tak teraz leżeli i obserwowali poczynania tych gangerów. Mimo, że byli pieszo to dogonili postój gangerów całkiem szybko. Gangerzy mimo aury okazali się zaskakująco ostrożni. Baba wypatrzył strażnika na piętrze budynku tylko dzięki swoim odmienionym oczom. Dostrzegł sylwetkę tamtego na piętrze opartą częściowo o framugę i pilnującą podejścia do obozu. Ted ze swoim ludzkim wzrokiem nie dostrzegł go w ogóle ale też i runnerowy strażnik nie dostrzegł dwójki podglądaczy. Strażnicy oznaczało, że Runnerzy nie zatrzymali się tylko na siku czy coś podobnego. Ted miał pomysł by obejść obóz i to spróbowali uczynić ale przy kolejnych krzyżówkach znowu dostrzegli kolejnego strażnika. Też ukrytego w budynku i pewnie dla zwykłych oczy bardzo trudnego do wykrycia w taką noc. Okazało się więc, że aby zrealizować pomysł obejścia obozowiska gangerów trzeba by odbić niezłe koło od rzeki by znów wrócić do niej w centrum osady i tam spróbować wrócić do mostu. Ale Ted miał wątpliwości. W końcu w trakcie takiego nocnego spaceru w ten lodowaty deszcz Runnerzy mogli ruszyć i pewnie by jechali do portu więc manewr mógłby okazać się zbędny. Więc może poczekać? Trochę mogli. Dlatego obserwowali właściwie strażników bo właściwy obóz był skryty za budynkami. By tam się dostać trzeba by minąć tych strażników. Tylko Ted nie bardzo widział potrzebę by tam łazić skoro miał zaprowadzić Babę na most albo do biura szeryfa. - Można by jeszcze się cofnąć i przejść po kładce. - powiedział w końcu gdy obserwował budynek w którym zaczaił się runnerowy strażnik. Takie wyjście pozwalałoby obejść obozowisko gangerów i względnie bezpiecznie znaleźć się po drugiej stronie rzeki. Czyli tam gdzie było biuro szeryfa a i do mostu w centrum też dało się dojść po idąc wzdłuż rzeki tylko po wschodnim jej brzegu. No ale właśnie trzeba było się cofnąć i znowu zrobić obejście. Dlatego Ted miał dylemat co zrobić. Obejść od strony lądu? Cofnąć się i obejść od strony rzeki? Zaczekać aż pojadą? Cheb; rejon centralny; rzeka; Dzień 9 - noc; deszcz; b.zimno. Alice Savage Wypadki przy zdobywaniu części z inżynieryjnego robota wywołały kolejne opóźnienie. Dwójkę bezwładnych mechaników trzeba było przenieść przez zalane podwórko farmy do transportera i złożyć obok już leżących tam ciężko rannych. Alice nie miała pojęcia czy uda im się wrócić do zdrowia czy nie. I czy będzie to pełny powrót do pełni sił, zdrowia i sprawności. Na razie po prostu leżeli. A leżący zabierał dwa czy trzy miejsca osoby siedzącej. Po odpłynięciu łodzi stracili alternatywny środek transportu więc po prostu wszyscy musieli się jakoś pomieścić w lub na transporterze. Guido nie miał zamiaru nikogo zostawiać ani tracić czas na kolejne, powrotne kursy na te zapomniane przez ludzi bagienne ruiny farmy. Tłok i ścisk tak wewnątrz jak na zewnątrz transportera pływającego panował niesamowity. Ludzie siedzieli z podwiniętymi kolanami ściśnięci jeden obok drugiego. Każdy opierał się o kogoś, każdy wbijał swoją broń, kolano czy łokieć w plecy, uda czy ramię towarzysza. Wewnątrz praktycznie wszyscy siedzieli na metalowej podłodze po której pętała się w rytm fal i ruchów amfibii kilkucentymetrowa warstwa bagiennej wody. Na bocznych ławkach leżeli ciężko ranni w walce Runnerzy, na podłodze bezwładni mechanicy. Lżej ranni siedzieli w kucki w resztce przestrzeni w centrum na wymontowanych lufach i zasobnikach z amunicją paląc mniej lub bardziej udane skręty. Pozostali mieli jeszcze gorzej bo musieli ściaśnić się na zalewanej przez bicze wodne z nieba kadłubie pływającego pudła i pilnować się by nie spaść. Prawie w ostatniej chwili, widząc jak bardzo przeciążona i obładowana jest maszyna Guido kazał im przywiązać się czymkolwiek do czegokolwiek nawet pasami. Przydało się bo przez etap rzecznej podróży ze trzy razy z góry dobiegały alarmujące okrzyki, że ktoś osłabiony zimnem i ranami spadł do wody zmyty przez falę. Ale dzięki temu paskowi jakoś w końcu udawało się ich wyciągnąć. Mimo to Guido z bezwzględną stanowczością realizował swój plan powrotu do Cheb a w dalszej perspektywie na Wyspę i nie zatrzymywał się ani na moment. Odpocząć mogli dopiero w Cheb. W pewnym momencie na zachodnim brzegu pojawiła się jakaś wrzeszcząca i machająca postać która okazała się jednym z Runnerów Taylora. Znaleźli też przycumowaną do pomostu posiekaną szrapnelami i zalaną czerwonymi plamami łódź jaką płynęła Czacha, Bliźniacy i reszta. Ten przewodnik zaprowadził ich do tymczasowego obozu pozostawionych tu wcześniej Runnerów. W obozie mogli się poczuć jak zwycięzcy. Okazało się, że wcześniejsza ekipa nieźle już podbiła temperaturę pozostałych kolegów z bandy i gdy transporter w końcu zatrzymał się, zgasł silnik powitały ich wesołe gwizdy, okrzyki, gratulacje i naprawdę można było się poczuć jak wracający ze zwycięskiej wyprawy wojownicy. Nawet do przemoczonych, posiekanych ołowiem i odłamkami ludzi, z różnymi stadiami hipotermii chyba dopiero zaczynało docierać czego niedawno dokonali. Trochę mniej wesoło zrobiło się gdy okazało się, że obydwie grupy składają się obecnie prawie z samych rannych. Ci od Taylora byli obecnie w nieco lepszym stanie bo rozpalili dyskretne ogniska i mieli okazję odpocząć i się ogrzać od czasu rozstania przy rzece. Taylor też poinformował przyjaciela i szef, że wysłał Czachę i parę osób na rekonesans do portu. Niedługo chyba powinni wrócić. Pojechali furą Tweety dlatego ich nie ma. Mafioz wydawał się tym usatysfakcjonowany ale widać było, że się już śpieszy. Nocy już zbyt wiele nie zostało a wciąż mieli kilka kilometrów jeziora do pokonania a następnie leśnych ostępów Wyspy a wolał to zrobić przed nastaniem dnia. Zarządził więc zwijanie obozu. Cokolwiek za informacje przyniesie zwiad nie mogli tutaj zostać dłużej. Bez furgonetki Tweety jednak zapakowanie się dodatkowych kilkunastu ludzi Taylora było właściwie niemożliwe. Ciężko ranni i nieprzytomni zostali w transporterze. Ci lżej ranni podeszli do ognisk rozpalonych w parterze budynku by się chociaż ogrzać. Jedni pakowali swój niewielki dobytek inni się ogrzewali ale panowała atmosfera tymczasowości. To nie był obóz na całą noc i wszyscy gotowi byli wyruszyć dalej w ten deszcz, mrok i czekające kilometry jeziora do przepłynięcia. Detroit; Dzielnica Ligii; siłownia DJ; Dzień 8 - popołudnie; pogodnie; ziąb. Julia “Blue” Faust Max poczekała aż się blondynka przebierze albo zastanawiała się co odpowiedzieć. - Spontan. Po prostu czasem tu przychodzi. - odpowiedziała gdy Blue kończyła się przebierać. Popatrzyła na jej sylwetkę i pokiwała głową widocznie uznając, że jest teraz w porządku. - A co go kręci… Nie wiem. - roześmiała się podchodząc do jakiejś szafki i wyjmując z niej magnetofon. Zaczęła grzebać w kasetach szukając widocznie czegoś odpowiedniego. - Po prostu mogę ci powiedzieć jak to było u mnie. Nie wiem czy tak z nim i z tobą też to tak by było. - podniosła głowę zerkając na blondwłosa rozmówczynię. Pudełka kaset stukały cicho plastikowym odgłosem. W końcu Latynoska zdecydowała się na coś bo wyjęła kasetę z pudełka i włożyła ją do magnetofonu. Włączyła go i z głośnika popłynęła skoczna, rytmiczna muzyka. - Powinno być dobre. Największe hity lat 90-tych. - uśmiechnęła się kładąc magnetofon na półce i robiąc go na cały regulator. Ale na tak dość duże pomieszczenie i tak robiła się z tego muzyka tła. - Najpierw rozgrzewka. - Max zaczęła się rozciągać i przeciągać dając znać Blue by robiła to samo. Chwilę tak się rozciągały aż Max nie podeszła do ściany i z kołków nie zdjęła dwóch skakanek. - Skakanki są niezłe na początek. Chociaż jak nie masz wprawy to zabić się można. - uśmiechnęła się jakby miała związane z tym jakieś zabawne oświadczenia. - Po pierwsze nie wiedziałam na początku, że to “ON”. TEN Steve “White Hand”. Myślałam, że to jakiś typ, nawet ważniak jak widziałam, jak DJ i Gruby wokół niego skaczą no ale do cholery! Nie miałam pojęcia, że to TEN kolo! - zaczęła swoją opowieść Latynoska gdy obydwu kobietom o skoków na skakance już przyzwoicie rozgrzało się ciało a oddech przyspieszył. - Myślałam, że jakiś ważniak Schultzów i tyle. Nie spotkałam go wcześniej na żywo więc jak przylazł ubrany o tak - Max wskazała na sportowy obecnie ubiór jakie obydwie klientki miały obecnie na sobie - No bez tego swojego białego garniaka i merola no to skąd miałam wiedzieć, że to stoję i gadam z White Handem? - rozłożyła ramiona w geście bezradności. Potem przyszła kolej na “dzwony”. Czyli ciężarki z jednym uchwytem które dźwigało się na różny sposób to jedną a to dwoma rękami. - Przychodziłam tu dość często. A on czasami bywał. Zwykle rano. Fajny był. Oko mi się na niego samo ściągało. Prawie nic nie mówił. I taka aura. Wiesz, czasem po prostu wiesz, że to jest KTOŚ. Trochę odstraszające ale i trochę pociągające. No i. Złapałam go na tym, że też czasem mi się przygląda. Uznałam, że mam szansę. No i wciąż nie wiedziałam kto to jest. - Latynoska otarła pot z czoła ale, że na dłoni i ramieniu też miała już warstwę potu więc raczej tylko go rozmazała z jednej warstwy skóry na drugą. Ale odruch był zbyt silny by zastanawiać się nad jego sensownością i skutecznością. - Widziałam jak kopie i boksuje. - Max upiła wody z butelki i otarła znowu pot tym razem ręcznikiem. Wskazała butelką na zawieszony worek bokserski albo gruszkę po sąsiedzku. - Dobry jest. - pokiwała głową patrząc w zamyśleniu na nieruchomo zawieszone pod sufitem worki. - Więc kiedyś jak byliśmy tak wcześnie, że jeszcze byliśmy sami podeszłam do niego z tym. - powiedziała odstawiając butelkę i podchodząc do jakiegoś kosza. Wyjęła z niego pady i rękawice bokserskie. Pady podała blondynce a sama zaczęła zakładać rękawice. - Akurat się boksował z workiem. - wskazała głową w bok w kierunku worka. - I mówię mu, że jak chce, to możemy poćwiczyć razem. Też trochę ćwiczę. - westchnęła i przygryzła nieco wargę. Pokręciła głową i roześmiała się cicho. - Rany. Tak na mnie spojrzał jakby chciał mnie zabić samym spojrzeniem. Ale w końcu się zgodził. No to poćwiczyliśmy. - brunetka wróciła do rzeczywistości i zaczęły ćwiczyć. Kolejne serie ciosów, uderzeń, kopnięć. Max pokazywała jakieś kombo a potem rolą blondynki było ustawić pady w odpowiedni sposób ustawić kombo do ciosów rękawic, kolan, goleni lub stóp brunetki albo zamarkować jakieś ciosy i chwyty. Max okazała się zaskakująco dobra technicznie znająca sporą ilość kombinacji ale Blue polegała na swoim fenomenalnym refleksie i oświadczeniu z bronią białą więc powstawała całkiem ciekawa wymiany doświadczeń. - Wiesz, nie powiedział nic ale myślę, że się zdziwił. Zrobiłam na nim jakieś wrażenie. Nie spodziewał się, że może traktować mnie poważnie. Bo na koniec nawet się uśmiechnął. I powiedział “Jestem Steve”. Uwierzysz? Włazi sobie tutaj White Hand, ubrany tak jak każdy kto tu przychodzi i jak się przedstawia? “Cześć, jestem Steve”! Rany… No to jak głupia powiedziałam, mu, że jestem Max no i na tym się skończyło. Dalej nie wiedziałam, że to “TEN Steve”. - Max roześmiała się gdy wspominała tamte wydarzenia. Oparła dłonie w rękawicach o biodra i pokręciła przecząco głową wpatrzony gdzieś w maty rozłożone na podłodze. - No a potem prawie zawsze jak ja byłam a on też to ćwiczyliśmy coś razem. Zwykle walkę z padami. - powiedziała wskazując na pady trzymane przez blondynkę. - A co go kręci… - dziewczyna znowu rozłożyła ramiona w ręce bezradności i podobnie wykrzywiając usta. - Weź to. - poleciła zdjąć Blue pady i podała jej większy który służył do trzymania oburącz. Poczekała aż sparingpartnerka ustawi się odpowiednio a potem znowu wykonała serię kopnięć. Mocnych. Po każdym Blue musiała cofnąć się o krok dla zachowania balansu a zanim zdążyła zrobić cokolwiek spadał na trzymany przez nią pad kolejny kopniak. Tak w ciągu krótkiej serii ciosów została szybko zepchnięta prawie do samej ściany. Wtedy Max wykonała szczególnie mocny kopniak który rzucił blondynkę na ścianę aż uderzyła o nią łopatkami. Zanim znowu zdążyła coś zrobić Max była już przy niej przyszpilając ją do tej ściany na dobre. Przez jakąś sekundę patrzyła na nią z bliska gy obie już były zdyszane i mokre od potu od tego treningu. A potem nagle jej usta wystrzeliły do przodu wpijając się mocno w usta blondyny. Za ustami powędrował język przemieniając się w mocny, zdecydowany pocałunek. - A potem poszło już szybko. Na tym pudle i na macie. - powiedziała wciąż zasapana Max gdy oderwała się od Blue i trochę odsunęła. Wskazała na będący prawie w zasięgu ręku kosz z rękawicami i padami stojący na macie z ułożonych materacy na jakich trenowały. - To go kręci. - wysapała ocierając znowu ściekajacą po skroni stróżkę potu. - Nigdy nie znałam dnia ani godziny. To on zawsze decydował. Przyjdzie albo nie przyjdzie. Nigdy nie wiedziałam. A jak przyjdzie to też nie wiadomo co zrobi. Czasem po prostu się pokopaliśmy i rozchodziliśmy się w swoją stronę i nic więcej. Czasem w ogóle traktował mnie jak powietrze jakby mnie nie widział. A czasem brał mnie jak leci. No a potem jak już w końcu się dowiedziałam, kim on naprawdę jest no to w ogóle była jazda. Przez jakiś czas przestałam tu przychodzić bo się bałam co się stanie. Ale w końcu przyszłam. Nic mu nie powiedziałam, że już wiem kim jest on też nic nie mówił ani nie pytał. W ogóle niewiele mówi. To nie jest typ z jakim możesz przegadać godzinami całą noc. Przynajmniej nie dla mnie. - Max oparła się wygodniej tyłkiem o kosz z rękawicami i dzieliła się swoimi doświadczeniami z relacji ze Stevem Clandey’em na mieście częściej znanym jako White Hand. Pell; Ruiny; opuszczony budynek; Dzień 9 - noc; deszcz; b.zimno. Luca Seaver Dojedź do jeziora mówili. Dojedź do Cheb mówili. Jedź dalej tą drogą mówili. No. To pojechała. I dojechała. Prawie. Powrót z odległego południa w krainę zdominowaną przez wszelakie jeziora, rzeki, strumyki i lasy był jak powrót z jednej do drugiej, całkiem innej krainy. Piach został zastąpiony przez błoto, bezkresne przestrzenie południa przez pagórki i lasy skutecznie tnące przestrzeń do obserwacji. Gorąc południa ustąpił chłodowi wiosny. A zdarzały się i przymrozki. Właściwie to ostatnie dni pogoda była pod psem. Chociaż jak pamiętała z dawnych czasów w tej okolicy wczesną wiosną to akurat chyba nic dziwnego. Niemniej i tak aura wydawała się ostatnio złośliwa. Gdyby wczoraj nie padało to pewnie już by była w tym całym Cheb. Ale jak gdzieś w południe zaczął się deszcz tak padał do tej pory. Poza popołudniem bo wtedy zaczęło lać jakby ktoś tam na górze szlauch odkręcił. I tak bez przerwy aż gdzieś do północy. Wtedy przestało lać i dla odmiany wrócił standardowy deszcz który padał do tej pory. No i utknęła tutaj. A tutaj znajdowało się w jakimś dawno porzuconym i wielokrotnie splądrowanym domu. Który te już pewnie użyczał gościny takim podróżnikom jak ona o czym świadczyły ślady dawnych ognisk, porzucone puszki, pobite słoiki i butelki, dawno temu obgryzione i zeschnięte kości albo jakieś bazgroły na ścianie. Ale teraz stał pusty i bezpański tak samo jak tyle domów i budynków dookoła czy gdziekolwiek na Pustkowiach. Niemniej jednak widok za oknem już do takich standardowych nie należał. Dawniej była tam jakaś większa infrastruktura rozłożona na płaskiej powierzchni. Chyba lotnisko. Chociaż obecnie porzucone i na tym wielkim, pustym placu zdążyła przez lata wyrosnąć i dość wysoka trawa, i krzaki a tam i tu, pięły się już w górę młode i wiotkie jeszcze ale już drzewka. A jednak jak miała okazję zaobserwować od wczoraj tliło tam się życie. I to całkiem raźne, przyobleczone w dość jednolite mundury życie. I życie to zdawało się koncentrować wokół dwóch, stojących przed budynkami maszyn. Mundurowi chyba ich nie odkryli. Końcówkę wczorajszego dnia, cały wieczór i noc. Byli zajęci swoimi sprawami głównie kręcili się wokół tych dwóch maszyn. Luca ze swoją ferajną była po przeciwnej stronie częściowo już zarośniętego placu. Ale wciąż w pobliżu głównej drogi jaką wcześniej sama podróżowała i jaką pewnie najłatwiej było dotrzeć do Cheb. Z Cheb też wyszła ciekawa sprawa. Niby nic nie wyróżniająca się osada jak setki innych a nazwa była rozpoznawalna całkiem daleko. A im była bliżej tym więcej ludzi ją kojarzyło. Okazało się, że pisano o niej w gazecie. Im bliżej była tego Cheb tym bardziej ludzie się identyfikowali z nazwą jakby co najmniej o ich osadach napisano ten artykuł. Samej gazety i artykuły Luca nie widziała ale wedle dość zbieżnych relacji dowiedziała się, że doszło tam w zimie czyli kilka miesięcy temu, do jakiś walk. I zazwyczaj tubylcy emocjonalnie stali po strone tubylców z Cheb, dających dzielny odpór najazdowi gangerów. Im była bliżej samego Cheb tym rys na obrazku pojawiało się więcej. Nie była pewna co zastanie w tym Cheb ale wydawało się, że podczas tamtych zimowych walk jednak osada oberwała, może nawet przetrącono jej kręgosłup. No ale tam właśnie mieszkał adresat listu jaki wiozła. Chwilowo ciepły, wilgotny język przejechał po jej twarzy. Dalej była noc. Do jej uszu doszło końskie parsknięcie. Po chwili zorientowała się co jest nie tak. Dwie sylwetki w pelerynach przeciwdeszczowych z latarkami w dłoniach. Pewnie ci wojskowi. Byli dość czujni. Często wysyłali patrole dookoła starego płotu lotniska. Tym razem jednak dwie sylwetki zbliżały się do domu jaki obrała sobie za schronienie. Były z kilkadziesiąt kroków od budynku. Nie miała pewności. Idą tutaj? Przejdą ulicą jak zazwyczaj? Coś chcą?
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
03-08-2018, 12:43 | #634 |
Reputacja: 1 | [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=6IrJzEQLKHE[/MEDIA]
|
03-08-2018, 12:43 | #635 |
Reputacja: 1 |
|
05-08-2018, 10:46 | #636 |
Reputacja: 1 | Nico siedziała patrząc posępnie w ogień zastanawiała się co robić, w końcu zdecydowała. -Nie ma sensu płynąć do przodu sprawdzać co może być tam jeśli mamy tu rannego, jutro spakujemy sie i wracamy do miasta.
__________________ A Goddamn Rat Pack! |
07-08-2018, 10:59 | #637 |
Reputacja: 1 | Brudna woda chlupotała i uderzała pieniąc się o betonowe ściany kanałów. Baba momentami nie był pewien gdzie jest. W Cheb? A może w kompleksie pod wiecznie pracującymi fabrykami molocha? Pamiętał podobne kanały. Tylko woda pachniała wtedy inaczej. Była przesycona chemikaliami a powietrze gryzło w gardle i powodowało łzawienie oczu. Grube kable wisiały pod sufitem. Nie tak jak tutaj, gdzie betonowe sklepienie było obsiane jedynie pajęczynami i pleśnią. Nie mógł jednak wyprzeć uczucia, że zaraz natrafi na blaszanego strażnika, na wpół zatopionego w brei pod jego stopami. Karabin zataczał nerwowo półkola sondując powierzchnię wody. Na dodatek to otępienie... Baba miał uczucie, jakby jego głowa była z waty a nogi z ołowiu... Nie chciał się przyznać przed człowiekiem, ale podróż bardzo go męczyła. Nawet mimo panującego chłodu czuł jak jego czoło perli się od potu. Oddech stawał się coraz cięższy... Dopiero gdy wyszli na zewnątrz Baba miał okazję chwilkę odsapnąć. Podróż przestała być aż tak wyczerpująca, a powolne, ludzkie tempo pozwalało Babie odpocząć w ruchu. Amfibia. Klekocząc gąsienicami pojazd zbliżył się i minął skrytą w mroku dwójkę. Baba przysłuchiwał się ciężkiemu terkotaniu silnika. Znał ten dźwięk. Czy nie? Baba zagryzł zęby w bezsilnej złości. Może i nie miał pewności, ale ile amfibii M 113 mogło się kryć w pobliżu? Taak... gangerzy zabrali im ich zabawkę, a Baba nie mógł nic z tym zrobić. Przynajmniej nie teraz. Później. Później zadecyduje czy można z tym coś zrobić. Wpierw musiał uratować swoich przyjaciół. Reszta... reszta się nie liczyła... Utracili wszystko na co pracowali przez ostatnie miesiące... czy na prawdę minął już rok? Musi uratować przyjaciół, może w innym miejscu będą mogli na nowo się osiedlić... a może znów będzie musiał samotnie włóczyć się przez zdewastowany krajobraz? Ruszyli dalej. Jednak nie było im dane zajść daleko. Bosede przez chwilę rozważał propozycję Teda. Potem wzruszył ramionami, co wywołało u niego grymas bólu... - Poczekajmy chwilę. Może dwie godziny. Jak się nie ruszą cofniemy się.. - zadecydował ostatecznie. Nie czuł się na siłach na bardziej odważne rozwiązania. Poczeka. Lub się wróci... przez to otępienie było mu to obojętne. |
07-08-2018, 20:05 | #638 |
Reputacja: 1 | [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=qRKNw477onU[/MEDIA]
__________________ A God Damn Rat Pack Mam złe wieści. Świat się nigdy nie skończy... |
07-08-2018, 21:33 | #639 |
Elitarystyczny Nowotwór Reputacja: 1 |
__________________ Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena |
13-08-2018, 11:33 | #640 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 85 Pell; Ruiny; opuszczony budynek; Dzień 9 - noc; deszcz; b.zimno. Luca Seaver Sony oberwał od kłów i pazurów tych małych bestii. I to bardzo poważnie. Miał kilka ciętych i szarpanych ran więc był niespokojny i obolały. Wyrywał się i jego brązowowłosa opiekunka czuła, że zwie go instynkt który każe mu zwiać, ukryć się i przeczekać by wylizać się z ran. Oszołomiony ranami i upływem krwi pies sprawiał jej spore kłopoty gdy próbowała go opatrzyć. No ale zdawała sobie sprawę, że jeśli nie odkazi i nie zabandażuje jego ran chociaż raz, gdy są najświeższe to jego witalne siły mogą okazać się zbyt słabe aby mógł wylizać się z tego samodzielnie. Może by mu się udało ale ryzyko było duże. Potem jeszcze musiała sprawdzić pozostałą część stada któremu przewodziła. Spakować się, ubrać, osiodłać Kay no i to wszystko trochę czasu jej zajęło nawet jak robiła po trzy rzeczy na raz by skrócić co tylko się dało. Im wszystkim. Wszyscy członkowie stada byli niespokojni. W powietrzu nocnego budynku poza wilgocią i zgnilizną, zapachami dla Ruin dość powszechnymi choć innymi niż na południu gdzie dominował wszechobecny kurz i pył, to wciąż unosiły się zapachy spalenizny, krwi, śmierci i strachu. I dźwięki. Te stworzenia wciąż gdzieś tutaj były. Pod podłogą, nad sufitem, za ścianami. Słychać było ich pazury drapiące o różne powierzchnie. Posilały się. Ciałami swoich zabitych kamratów. Nawet człowiek był w stanie usłyszeć i rozpoznać charakterystyczne odgłosy szarpanego mięsa, ćlamania i przesuwania ciała po podłodze. Warknięcia i syczenie. Stwory na razie straciły zainteresowanie Lucą i jej stadem, może posiłek okazał się zbyt trudny do zdobycia, może zaspokajały wcześniejszy głód kanibalistyczną ucztą ale nie pozostawianie dłużej w tym miejscu wydawało się skrajnie niebezpieczne. Ale udało się. Wyprowadzić za uzdę Kay, przez nadpalony korytarz, przez częściowo rozszarpane ołowiem i pazurami drzwi, przez porzuconą główną salę dawnego sklepu i wyjść w chłod, czarnej, deszczowej nocy. Wyjść prosto na zbliżające się reflektory pojazdu i dotąd tłumiony przez ściany i monotonny i obojętny na ludzkie i nieludzkie losy łomot deszczu o dach i ściany. Ledwo zdążyli! Samochód przyjechał od strony lotniska. Cała gromadka i ich opiekunka ledwo zdążyła czmychnąć w czerń lasu gdy pojazd zatrzymał się przed frontem dawnego sklepu. Przez chwilę stał tak nie gasząc silnika i oświetlając front budynku przednimi reflektorami. A pasażer posiłkował się szperaczem przeczesując skumulowaną wiązką światła okolicę. Musieli pewnie widzieć chociaż część z zabitych na początku stworzeń jakie tam leżały. W końcu trzasnęły drzwi i Luca widziała jak ludzkie sylwetki wychodzą z tylnej rampy pojazdu. Zeskoczyli na ziemię i włączyli latarki. Oświetlali okolicę. Jednego widziała bo szedł między nią a smugami reflektorów. Drugi pewnie podchodził z drugiej strony pojazdu ale widziała tylko promień jego latarki. Ten z jej strony w drugiej ręce trzymał jakiś pistolet. Podchodzili we dwóch, dość ostrożnie jak pies do jeża. Nie miała pojęcia co widzą i słyszą czy to co ona gdy wybiegała pośpiesznie z budynku czy nie. Nie zdążyła ze swoim stadem uciec zbyt daleko. Chroniła ich ciemność deszczowej nocy. Było prawie pewne, że tutaj ludzie mają minimalne szanse ich dostrzec w przy tej pogodzie. Ale ludzie mieli światło. Zwłaszcza te reflektory samochodu i szperacz były groźne. Mogły ich wyłowić z ciemności gdyby tylko wiedzieli gdzie je skierować. Albo zwyczajnie zahaczyli ich przypadkiem. Przednie światła samochodu na razie nie były groźne bo były wycelowane we front budynku. Gorzej było ze szperaczem. Miał mocne światło nawet w taką, deszczową noc. Wracając na drogę mogłaby się przemieszczać szybciej i pewniej. Gdyby minęła ten pierwszy, najbardziej niebezpieczny odcinek i miała trochę szczęścia raczej nie powinni ich chyba dostrzec w tych ciemnościach. Mogła też poczekać. Może teraz oni zaczną się strzelać ze stworami albo po prostu odjadą? No i była jeszcze czarna ściana nocnego pełnego wody lasu tuż za plecami. Tam prawie na pewno nie mogliby ich dostrzec. Ale poruszanie się na przełaj przez taki obcy, las nocą, po ciemku, bez snu nie zapowiadało się jak spacer po parku. No i stało się. Ludzie z samochodu musieli dostrzec jej ślady. Ślady butów, końskich kopyt i psiej pary odbite na błocie i schodach ganku. Przyjechaliby trochę później to taki deszcz pewnie skutecznie by wszystko zalał i zakrył. Trzeba by być już niezłym tropicielem by rozczytać cokolwiek po chodźby godzinie takiego deszczu. No ale prawie się rozminęli. Ślady w błocie musiały być całkiem świeże i wyraźne. I widziała jak światła dwóch latarek zaczęły sunąć po rozmiękniętej ziemi idąc tym tropem. Ale może nie wszystko stracone? Potem była trawa. W trawie już ślady nie były tak widoczne. Nie miała pojęcia co tamci zrobią. Pójdą po śladach? Pójdą sprawdzić sam kierunek? Sprawdzą dom? Odjadą w cholerę? Co teraz? Zostać czy uciekać?! Każdy ruch mógł ją teraz zdradzić ale każda chwila zwłoki zwiększała szanse tamtych jeśli zdecydowaliby się na jakiś pościg. Cheb; rejon południowy; nadrzeczny sklep; Dzień 9 - noc; deszcz; b.zimno. Nico DuClare - Chyba, że weźmiesz łódź i popłyniesz sama. A ja tu z nim zostanę. Zabierzemy go jak wrócisz i razem wrócimy do miasta. No albo na odwrót, ja popłynę sprawdzić a ty zostaniesz z Daney’em. - Matt zakaszlał i splunął na deski starej podłogi gdy po dłuższej chwili wpatrywania się w ogień pieca wymyślił jakąś alternatywę. Popatrzył pytająco na Kanadyjkę. Potem wstał i zaczął rozwieszać wokół pieca ubranie w jakim Daney wpadł do wody. Była szansa, że może do rana wyschnąć, przynajmniej większość o ile utrzyma się w piecu mocny ogień. Tylko nie było wiadomo czy drewna starczy na taki mocny ogień bo pierwotnie go nie planowali, nie na tak długi czas. Do świtu zostało jeszcze jakieś trzy, może cztery godziny. Cheb; rejon centralny; rzeka; Dzień 9 - noc; deszcz; b.zimno. Baba Coś się zaczęło dziać. Dwie postacie spędzające noc w jakimś ciemnym, chłodnym opuszczonym budynku usłyszały zgrzyt i warkot zapuszczanych silników. Obydwie sylwetki nie odważyły się rozpalić ognia by nie zdradzać swojej pozycji no i nie mieli pojęcia ile przyjdzie im czekać. Czy dwie minuty, czy dwa kwadranse czy dwie godziny. Przeczekali już dwie minuty i dwa kwadranse chyba też. Dwie godziny to chyba jeszcze nie. Więc chłód i zwyczajne znużenie dawało się we znaki. Te dwa czynniki skutecznie otępiały umysł zupełnie jak na klasycznej psiej warcie. A w tą noc wydawała się tak psia, że nawet psa było szkoda wypędzić. Oddech zamieniał się w obłoczki marznącej pary gdy dłonie próbowały ogrzać się po kieszeniach kurtki, pod pachami i pod przemoczonym ponczem. Baba mimo, miał większą niż zwykli ludzie odporność na różnorakie szkodliwe czy po prostu męczące czynniki to jednak trzymał się na nogach tylko dzięki zaaplikowanej dawce stymulantów. Ale przez chemiczną, sztuczną mgłę ciało choć dawało się jej oszukiwać, że jest w porządku to jednak wszechstronne wycieńczenie dawało o sobie znać. - Ktoś do nich przyjechał. - powiedział jakiś czas temu Ted, pewnie dlatego by powiedzieć cokolwiek w tej monotonnej, nocnej, mokrej i deszczowej ciszy. Dobrze, że wewnątrz domu chociaż ten deszcz nie padał. Ale Baba też słyszał, że gdzieś tam, niedaleko, najpierw zbliżał się jakiś pojazd a potem jego silnik zgasł. Pasowało gdzieś na okolicę gdzie zrobili sobie przystanek Runnerzy. Znowu jednak nic się jakiś czas nie działo. Nuda, zmęczenie i ziąb znowu objęły dwa ciała w posiadanie. Ale właśnie tym razem po znacznie krótszym czasie wszystko tam ruszyło. Słychać było dźwięki odpalanych silników, zgiełk czyniony przez ruszające pojazdy więc chyba Runnerzy zbierali się do drogi nie czekając na świt. - Chodź, zobaczymy co jest grane. - westchnął Ted i chuchnął w zmarznięte dłonie. Wcale nie wydawał się cieszyć, że trzeba wyjść na zewnątrz ale z drugiej strony wreszcie trafiało się coś co mogło pomóc przezwyciężyć tą otępiającą bezczynność. Gdy dotarli do miejsca gdzie poprzednio Baba dostrzegł czujki Runnerów tych już nie było. Zdążyli jeszcze na tyle szybko dotrzeć na miejsce by dojrzeć jak kilka pojazdów zaczyna ruszać i ostatni ludzie wskakują do środka. Wyglądało na to, że zamierzają ruszyć na północ w kierunku jeziora. Dwa pojazdy, furgonetka i terenówka jednak stały w miejscu ze zgaszonymi silnikami. Chyba nie zamierzały ruszać. Tak samo jak ze dwie czy trzy widoczne jeszcze osoby jakie stały w deszczu zamiast pakować się na transporter albo do łodzi na przyczepce doczepionej do niego. Cheb; rejon centralny; rzeka; Dzień 9 - noc; deszcz; b.zimno. Alice Savage I machina wojny znów ruszyła. Zatrzymała się na moment jak złapana w stopklatkę jakiegoś filmu, przycupnęła w centrum wymarłej osady w tą zimną, deszczową noc na chwilę a teraz znowu ruszyła swoje tryby zdolne zmielić chyba wszystkich i każdego. Alice zdążyła porozmawiać ze swoim przybranym ojcem w Land Roverze Pazurów gdy do obozowiska wjechała furgonetka Tweety i Lenina sprowadzając ze sobą raport z rozpoznania. Było pewne, że czas na rozmowy się kończył. Guido przecież chciał wrócić na Wyspę jeszcze tej nocy a ta noc się już miała ku końcowi. - Obawiam się, że z łącznością nie będzie tak prosto. - najstarszy i największy z obecnych w okolicy Pazurów powiedział poważnym tonem. Krótkofalówki miały za słaby zasięg by chociaż sięgnąć z jednego brzegu jeziora na drugi o komunikacji w głębi Wyspy czy Cheb nie wspominając. Do tego sprzęt łączności był z metalu czyli po tej pladze insektów też szwankował. Tony przypuszczał co prawda, że transporter jakim Runnerzy wracają na Wyspę powinien mieć radio na tyle mocne by mieć odpowiedni zasięg ale raz, że musiałoby działać a dwa “Cass” nie miałby jak odpowiedzieć. Zdołał jeszcze zanieść dwie skrzynki do transportera. Było trochę śmiechu gdy okazało się, że Bliźniacy czymś podpadli swojej siostrze krwi i teraz nie tracąc swojego komedianckiego uroku i bajery udawało im się dość sprawnie udawać, że wcale się nie tłumaczą przed nią i oczywiście wcale przed nią nie uciekają. Alice nie słyszała szczegółów ale chyba poszło o Nixa. Ale nawet to nie mogło odmienić zdania szefa całej bandy. - Runnerzy! Ruszamy! - zawołał do swoich ludzi stojąc na zalewanym deszczem dachu pancerki dając znać do odjazdu. I ludzie zaczęli zwijać się do odjazdu. Pakowali się gdzie kto mógł. Szczęściarze do wnętrza pancerki, mniej szczęśliwi oblepili niemożebnie dach transportera. Rannych przeniesiono do furgonetki która i tak nie mogła przeprawić się przez jezioro. Tweety i Lenin mieli się nimi zająć i spróbować dostarczyć ich do domu Kate. Tylko pogrążoną w letargu Boomer przeniesiono do Land Rovera. Została przy niej Karen która nie miała ochoty na nocną eskapadę z przypadkowo poznaną bandą nawet jeśli zakosili jej łódź. Runnerzy nie wiadomo skąd i gdzie skombinowali jakąś przyczepkę którą na słowo honoru przyczepili do tyłu pudła na gąsienicach. A na tej przyczepce były dwie łodzie, złożone jedna w drugą a w nich kolejni gangerzy. Wyglądała ta straszna prowizorka jak konkurs jazdy na byle czym. - Pilnuj się córeczko. Kocham cię i cokolwiek się stanie to gdzieś tu będę na ciebie czekał. - olbrzymi łysol objął czule niewysoka i drobną dziewczynę po czym pocałował ją równie czule w czoło. Musieli się rozstać. Runnerzy na dachu już wyciągali ku niej ręce by pomóc jej się wspiąć na dach czy raczej wciągnąć ją na górę. Guido już rozgrzewał wciąż nieco zgrzytający silnik maszyny i wszystko zdawało się dopięte na ostatni guzik by zmierzyć się z końcówką tej deszczowej nocy i tym co miała przynieść. Detroit; Downtown; piwnica Franka; Dzień 8 - wieczór; pogodnie; ziąb. Julia “Blue” Faust - Tak. Tak zajebiste, że aż cudowne. I dziwne. Wchodzą na rynek to pewnie sprzedają po taniości. Ale wielu dealerom to nie pasuje. Jak się z kimś nie dogadają to będzie wojna. A nie słyszałam by się z kimś dogadali. Albo myślą, że są silni i naprawdę chuja wiedzą o tym mieście albo rzeczywiście są silni. Tylko dziwne, że nikt wcześniej o nich tutaj nie słyszał a od razu weszli na ulice z takim supergotowcem. Muszą mieć tego całe magazyny albo dużą linię produkcyjną żeby rozprowadzać to tak masowo. No ale… Co mnie to? Póki się da brać ten koks to trzeba korzystać nie? - Max podzieliła się swoimi przemyśleniami na temat nowych prochów i ich dealerów w mieście gdy kończyła prysznic, wycierała się i przebierała się w te rzeczy w jakich tu przyjechała. --- - O! A tu zobacz! Tu jest właśnie to! Widzisz? Nie robiłam cię w balona! Naprawdę tu są! I są jeszcze ubrania! O tutaj, chodźcie pokażę wam! - Dirty jak to chyba miała w zwyczaju z nadmiarem wyrabiała nadwyżki decybeli swoim roztrzepanym, chaotycznym, młodzieńczym entuzjazmem. Oprowadzała dwójkę swoich gości po nie swoich włościach ale w których widocznie jednak ani nie była pierwszy raz a nawet czuła się dość swobodnie. Pomieszczenie, piwnica czy może sutenera w jakiejś starej, nie wyróżniających się od innych kamienicy. Pomieszczenie było dość ciemne i zatęchłe co całkiem pasowało do piwnicy czy lochu. Teraz zapach stęchlizny zaczynał być tłumiony przez zapalone niedawno lampy. Lampy pokonywały swoim światłem mrok ale za to zagracone pomieszczenie pełne było różnych krzyżujących się, groteskowych kształtów. No i wyglądało jak prawdziwa izba tortur. Łóżko i stół z mocowaniami na kończyny, kilka klatek, sporo różnych “środków dyscyplinujących” od jakiś prawie zabawkowych pejczyków po coś co chyba mogło ściąć z nóg małego nosorożca. Troy właśnie sprawdzał jakąś szpicrutę trzaskając nią o blat stołu. W przeciwieństwie do Dirty milczał i nawet przez drogę prawie się nie odzywał ale Blue znała go na tyle by wyczuwać w nim rosnące podniecenie. Zresztą u Dirty przez dostrzegalną chaotyczną radości i entuzjazm też dało się znać coraz bardziej przyspieszony oddech i rozbiegane oczy. Nadal jednak biegle tłumaczyła co jest co, zatrzymując się wreszcie i pokazując na dyby o jakich wcześniej mówiła jeszcze w dzień. Wskazywała na nie z dumą jakby na potwierdzenie własnej solidności. Prawie jednym tchem streściła związaną z dybami historyjkę jak to obrabiało ją w niej trzech typów i chociaż nie na raz niestety i tylko trzech to też widocznie wspominała z rozrzewnieniem. - Stul dziób. - warknął na nią Troy, mało przyjemnym i niskim głosem w którym też już widać było buzujące mu w żyłach hormony jakie udzielały mu się w takim miejscu wybitnie szybko. - A no tak! Kneble! A w ogóle chcecie się przebrać? Jest tu trochę rzeczy, ale głównie dla dziewczyny. - Dirty pacnęła się w czoło gdy uwaga mężczyzny widać przypomniała jej czymś. Albo o tym jak jeszcze w samochodzie ironicznie a trochę ze zirytowania zapytał ją o kneble. I wtedy Dirty chyba wzięła to pytanie jak najbardziej na poważnie bo przytaknęła i dalej podjęła opowieść o cudach - niewidach do zabaw sm w pomieszczeniu do jakiego wówczas dopiero jechali. Teraz też raźno zamachała rączką wskazując by pozostała dwójka podążyła za nią. Podeszła do skrzyni, ławy i wieszaków na których leżały lub wisiały różne części przypadkowych zdawałoby się części garderoby od butów na szpilkach aż po kolana po fikuśne skórzane paski ze skóry połączone łańcuszkami które trzeba było chwilę pogłówkować na co i jak się je właściwie zakłada. Po chwili przyglądania się i przymierzania właściwe dało się zauważyć, że chyba wybór rzeczywiście spory i to nieważne po której stronie bata się ktoś szykował. - A co z nim? - Troy machnął gdzieś głową w bok, w stronę drzwi przez jakie weszli do tej jaskini cierpiącej przyjemności. No tak “on” był owym znajomym rudej wesołej ulicznicy do którego przyjechali i właścicielem tego miejsca. Ciężar negocjacji na siebie wzięła właśnie ona przedstawiając ich dwójkę oraz suuupeeer furę jako swoich znajomych których lubią mocno i ostro się zabawić. Właściwie jak zauważyła Blue, ruda poradziła sobie całkiem sprytnie bo nie mówiła za wiele wprost, i właściwie nawet nie kłamała ale był prawie pewne, że po sprzedanej historyjce właściciel wziął ich za jakich nie wiadomo jakich dzianych gości którzy dali się skusić rudej w kusej spódniczce na ostry numerek we trójkę. Właśnie u niego. I chyba jak wszystko w tym mieście, najbardziej za rolę “dzianych gości” odpowiadała nie tyle bajera Dirty ile zaparkowana na podwórku niebieska superfura. Prezent od Dzikiego zdawał się znowu na mieszkańcach tego miasta czynić cuda. Powiedzenie “jesteś tym czym jeździsz” wydawało się jak najbardziej namacalne. Facet więc zgodził się wpuścić całą trójkę do swojej jaskini i choć sam miał dość obleśny wygląd to wystarczyła mu rola stróża. Miał gdzieś się kręcić w pobliżu “dla bezpieczeństwa” i “na wszelki wypadek”. - Nie przejmuj się Frankiem, zwali sobie konika jak będzie nas podglądał i będzie spokój. Też coś musi mieć z życia nie? O, zobacz, z tego chyba będzie dobry komplet, chyba, że ty chcesz? - Dirty w ogóle nie sprawiała wrażenia, że przejmuję się właścicielem który gdzieś tu “dla bezpieczeństwa” mógł sobie podglądać ich poczynania. W zamian wyciągnęła w stronę pozostałej dwójki zestaw połączonych łańcuszkami pasków które właśnie przymierzała na sobie. Ale widać przypomniała sobie o dobrych manierach więc swoim nowym kumplom była gotowa odstąpić pierwszeństwo w tym skąpym stroju. Był na tyle odkryty i uniwersalny, że spokojnie mógł pasować na nią i na niego. --- Dirty odkąd tylko zatrzymali się przed “jej” ulicą znowu wydawała się jakby wygrała los na loterii. - Przyjechaliście! - pisnęła rozradowana gdy hamulce błękitnej superfury zatrzymały ją wreszcie. Rudowłosa podskoczyła z radości jak najbardziej dosłownie a reszta jej siedzącej na schodach klatki dość młodo wyglądającej paczki przyjaciół też była pod wrażeniem farta jaki spadł na ich kumpelę. Podchodzili ostrożnie do błękitnej fury zwabieni jej groźnym sportowym, pięknem. Ale też próbowali szczęścia. Jakaś blondi zaoferowała się do całkowitej dyspozycji. Jakiś chłopak z irokezem wykrzyczał, że może załatwić wszystko co trzeba. Inny, że zna miasto. Inna dziewczyna oferowała się, że może umyć auto albo popilnować albo właściwie może umyć co tylko blondyna za kierownicą sobie życzy. Dla Dirty brzmiało to widocznie jak najbajeczniejsza muzyka gdy jako jedyna z całej paczki wdzięcznie pakowała się na tylne siedzenie superfury gdy ochroniarz Blue musiał wysiąść by zrobić jej przejście. Typowo sportowa fura bowiem akurat na nadmiar miejsca wewnątrz nie cierpiała. - Oh, jesteście cudowni! - Dirty z tej radości z wrażenia pocałowała już z tylnego siedzenia policzek dwójki siedzącej na przednich sportowych fotelach. Z bliska dało się wyczuć zapach szamponu i kosmetyków jakich używała pewnie dość niedawno. Troy reagował na całą tą młodo wyglądającą hałastrę dość ponurym wzrokiem. Co prawda u kumpli i kumpel rudzielca widać było czasem jakiś nóż, łańcuch czy pistolet ale sprawiali przy ochroniarzu z Vegas dość mierne wrażenie. Zapewne gdyby doszło co do czego jeden Troy byłby wart więcej niż kilku z nich. Ale na razie nie doszło i młodzi wydawali się wciąż być pod wrażeniem jakie roztaczała błękitna superfura i jej obsada. No i to, że ktoś z nich ma prawo wsiąść do takiego wyśnionego marzenia i się przejechać. Za to Troy wydawał się coraz bardziej nie lubić superfury gdy po raz kolejny cały splendor tej bajecznej fury spadał na blondynę za kierownicą a on był tylko dodatkiem. Zwłaszcza, że fura rozmiękały i rozjeżdżały się uda miejscowym pannom. Więc do pojazdu wrócił znowu z ponury i nachmurzony. - A w ogóle popytałam o furę dla ciebie! - w chaotycznym i przepełnionej endorfinami umyśle z rudymi lokami zawitało widać wspomnienie wcześniejszej rozmowy gdy Blue prosiła ją o rozejrzenie się za furą dla jej ochroniarza. I teraz dziewczyna z Det w swój chaotyczny, szczebioczący sposób streściła swoje negocjacje. Tak, kumple z garażu mieli coś akurat. Osobówkę, vana i terenówkę. Znaczy robili właśnie albo mogli zrobić, znaczy dokończyć tak za dzień czy dwa. No ale wiadomo, nie za darmo. Trzeba było mieć papiery no i Troy by musiał zobaczyć co go interesuje. Czyli pewnie pojechać z nią do tego garażu no i z papierami. Rozmowa o własnym środku transport nieco uspokoiła ochroniarza bo zaczął już mniej burczeć a bardziej mówić gdy rozpytywał się o detale tych pojazdów. Do czasu aż dość niefortunnie mruknął, że fura by musiała mieć spory bagażnik by “ją” czyli Blue, w nim wozić. To niestety nasunęło wspomnienia czy skojarzenia Dirty na seks czyli seks w samochodzie czyli w superfurze no i przypomniało jej się, że jeszcze się nie bzykała w tej legitnej superfurze więc jakby mieli z nią ochotę… I właśnie wtedy Troy warknął coś o kneblach co znowu przetoczyło temat dyskusji na docelowe miejsce do jakiego jechali. --- Wcześniejszym postojem panny Faust był budynek dawnego chyba hotelu w którym rezydowała Blue Lady. Czyli dla swojej Tygrysicy to Szafirek. Natrafiła jednak na niezbyt dobry moment. Federatka o niebieskich włosach przywitała się z nią mokro i mocno ale rozmowa była dość nieprzyjemna. Julia spotkała ją w biurze przy garażu a w nim poza van Alpen był też George. Ten spaślak na którego trafiła zdawałoby się wieki temu gdy kombinowała jak z Ally przedostać się na imprezę wyprawianą przez gwiazdę Ligi. No ale zamiast na niego trafiła w objęcia Seiko. - George, damy i dżentelmeni nie rozmawiają o pieniądzach. Oni po prostu je mają. - prychnęła zirytowana von Alpen w stronę swojego doradcy finansowego i głównego księgowego jak się okazało. George łypnął na blondynę podejrzliwym okiem i Blue nie była pewna czy ją rozpoznał czy nie. Jeśli tak to widząc zażyłość gościa z szefową nie odzywał się nic na ten temat. - No ja tylko robię swoją pracę i mówię ci jaka jest sytuacja i rokowania. - grubas wymownie zawiesił głos i pokręcił głową i nie wyglądało to zbyt dobrze. - Daj spokój, George, po tym deathmatch się obłowimy! - Blue Lady z irytacją machnęła dłonią z pomalowanymi na niebiesko paznokciami a drugą dłonią przytrzymywała w pasie swoją Tygrysicę. Ta jednak wyczuwała, wilgoć i nieco za mocny chwyt tej dłoni świadczący jak nie o zdenerwowaniu właścicielki to o podobnym stanie wzburzenia. George wyszedł na ten znak zostawiając szefową z jej Tygrysicą. - E tam, na pewno przesadza. Trochę panikarz i nudziarz. Przecież bez przerwy wygrywam i zgarniam największe pule. Zima się skończyła a nowy sezon dopiero zaczął więc musi trochę czasu upłynąć zanim się uzupełni zimowe braki. A ten już panikuje jakby to nie wiadomo jaka tragedia była. - Maira wydęła pogardliwie niebieskie usta machając równie pogardliwie w stronę drzwi za jakimi właśnie zniknął grubas. Potem siadła na dość zwykłym, obrotowym krześle i posadziła sobie blondynę na kolana by mogła powiedzieć czego się dowiedziała od Dzikiego. A Dzikiego gdy do niego przyjechała zanim pojechała do Szafirka to nie było. Załatwiał sprawy w Mechstone. Właściwie nowy silnik jaką w trybie ekspresowym jego zespół szykował na deatchmatch. Więc blondyna musiała pogadać z manager zespołu czyli z Meg. Rozmawiało się z nią przyjaźnie ale gdzieś przez skórę Julia wyczuwała, że i manager i reszta ekipy Dzikiego traktuję ją jeszcze z rezerwą zapewne nie znając jej i nie wiedząc czego się spodziewać po niej ani jej roli w ich zespole. W każdym razie Meg przyjęła od niej informację o zespole Blue Lady i sama też przekazała swoje. Przede wszystkim to, że szykują podrasowanego pickupa. Poza tym dobrze by było zaplanować wspólną strategię na cały dzień zaczynając od jutra rana. Zanim zespoły ruszą w miasto na poszukiwanie części i informacji a warsztaty ruszą pełną parą. --- A jeszcze wcześniej, w Grzeszniku, swoje trzy grosze do nadmiaru informacji i zdarzeń dołożyła Max. - Odprowadzisz mnie? - zapytała latynoska brunetka tak jednoznacznie kuszącym zaproszeniem, że pewnie mało który facet by się oparł kobiecie z jej wdziękami. Troy też ruszył się od błękitnej superfury Blue ale panna Faust w lot wyczuła, że prawie milcząca całą drogę powrotną Latynoska ma coś do powiedzenia właśnie jej. Więc mimo złości jej ochroniarza we dwie ruszyły w czeluści dawnego kościoła by w końcu wylądować w malutkiej klitce w jakiej urzędowała brunetka. - Przyjemne wakacje. Lubię tańczyć. - Max uśmiechnęła się sympatycznie wskazując gestem dłoni na otaczające ich ściany i sufity. Rzuciła torbę z brudnymi ciuchami na ziemię i oparła się tyłkiem o toaletkę. Przygryzła dolną wargę jakby się nad czymś jeszcze zastanawiała wpatrzona gdzieś w czubki wysuniętych do przodu butów. - Ale zwykle się zajmuję czymś innym. - powiedziała w końcu spoglądając na swojego gościa. - Jestem pośrednikiem. Załatwiam różne rzeczy. Różnym ludziom. Widzę, słyszę i wiem różne rzeczy przy tym załatwianiu. O Lexie też mogę się czegoś dowiedzieć. Albo o tym świecącym złotku u Camino. No ale nie stąd. I nie za darmo. Przydałby mi się jakiś fundusz na start gdy skończę karierę darmowej kurwy w tym kurwidołku. Co ty na to? - bruneta spojrzała na blondynkę proponując jej deal. Chwilę o tym rozmawiały by ustalić szczegóły. Obie były świadome, że w taką ingerencję w grafik nowego nabytku Anny już i tak by musiały dyskutować z samą Anną. Latynoska wydawała się być gotowa użyć swoich kontaktów i wiedzy o mieście w jakiejś sprawie np. w interesie i kierunku zainteresowań panny Faust. Właściwie wychodziło na to, że może być jej pośrednikiem, załatwiaczem czy kontaktem na mieście. No ale właśnie na mieście a nie tutaj. By to załatwić musiała działać w terenie a to oznaczało, że nie mogła działać w Grzeszniku co rodziło oczywisty konflikt interesów z właścicielką tego lokalu. Chyba, żeby pójść na jakiś kompromis. Blue zdawała sobie sprawę, że dziewczynki miały jeden dzień wolny od pracy i trochę swobody w ustawianiu grafiku było. Jako, że Anna dobrała Max do takiej a nie innej roli więc pewnie odpadałyby jej zwłaszcza wieczory i weekendy. Jak daleko Anna była skłonna pójść na kompromis w tej sprawie trudno było się domyśleć. W końcu Max była jej nową zabaweczką i aktoreczką w jej teatrzyku to pewnie chciała się nią nacieszyć no i swoich gości. No i była kwestia ceny usług Max. W terenie działałaby już jako fachowiec pracujący na zlecenie a nie kupiona niewolnica występująca na scenie klubu. Latynoska życzyła sobie konkretnej ceny by mieć twardy gambel na nową drogę życia gdy już przestanie jej ciążyć wiążący ją z tym miejscem łańcuch. Czy by miała zostać, czy nie, wolała nie mieć w tym momencie pustych kieszeni. No i za te usługi musiałaby już płacić Blue z własnej kieszeni. Max najwyraźniej też ją brała za “dzianą laskę” skoro jeździła taaakąąą furą. Blue mogła jeszcz zwyczajnie wynająć sobie Max jak każdy klient którego był na to stać no ale wówczas musiałaby poza stawką dla niej opłacić też i Grzesznika. Niemniej było to najprostsze chociaż najkosztowniejsze rozwiązanie.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić Ostatnio edytowane przez Zombianna : 14-08-2018 o 07:26. |