Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-06-2018, 20:50   #168
sunellica
tajniacki blep
 
sunellica's Avatar
 
Reputacja: 1 sunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputację

Chaaya oddalała się dziarskim krokiem (krokiem rozzłoszczonej nastolatki, która była zła na cały świat) od nieszczęsnego, elfiego cmentarza do którego i tak nie mogłaby wejść z powodu tradycji pustynnej kultury. W tym przypadku tego nie żałowała, gdyż uniknęła w ten sposób spotkania z duchem, który swoją egzystencją zadawał kłam całej pustynnej filozofii życia po śmierci, jakim była wędrówka dusz z powłoki do powłoki, aż do uzyskania kompletnego oświecenia.
Dodatkowo… Chaaya była zła…
Zła nie tylko na owego ducha, że istniał tu i teraz, na cmentarzu, w swoim nieżyjącym życiu po życiu, ale także na Nveryiotha, który ją do tego ducha zabrał, zupełnie jakby chciał jej w ten sposób powiedzieć: „HAHA! Popatrz, wszystko w co wierzysz to bzdura!”. Była również zła na Starca, za to, że nie zabił jej kiedy miał ku temu okazję, lecz opętał jej ciało i zamienił jej życie…
No właśnie… w co? Przecież nie żyła źle, więc czemu się na niego tak strasznie złościła?
I dlaczego ten pieprzony rogacz nie powiedział Gamnierze czego od niej chciał? Dlaczego trzymał ją w niepewności, zapraszając, przy jednoczesnym nie zapraszaniu, na spotkanie?! W ogóle jakim prawem to Vittorio miał być powiernikiem jej potencjalnej odpowiedzi na owe zaproszenie, które zaproszeniem nie było?! DLACZEGO ON?! Bo co? Bo ma bar?!
Nie zapominajmy oczywiście również o cholernej Godivie i jej ciągłych ekscesach, które mierziły bardkę do tego stopnia, że coraz częściej miała ochotę po prostu przywalić smoczycy prosto w pysk. Tak by zabolało i tak… by został ślad.
A Jarvis… i to jego miasto we mgle. Bogowie… dziewczyna wolałaby zostać żywcem zeżarta przez komary (czemu była całkiem bliska), lecz poczuć na skórze choć promyk słońca, niż ciągle gnić w tej metropolii, która odurzała elfim majestatem i obrzydzała ludzkim bezguściem.
W takich miejscach jak to… tancerka nie dziwiła się, że biali, nie nadawali się nawet na niewolników dla jej nacji. Byli jak durne i zawszone psy, które napawały odrazą każdego kto na nie spojrzał.
Zero kultury. Zero tradycji. Zero wyrafinowania. Zero filozofii. Religia, której nie dało się przełknąć bez gorzkiego skrzywienia. Obskurni mężczyźni, którzy nawet ułamka sekundy nie poświęcili choćby na myśl o tym, by zadbać o samego siebie, a dopiero później szukać pięknej kobiety. Nieumiarkowanie w każdej dziedzinie życia. Przesadność egzystencji…
La Rasquelle przypominało tawaif zbiorowisko grubo ciosanych kołków, które próbowało udawać wyższą sferę. I jedynie dobrze rozbudowana rozrywka oraz zaawansowany poziom magii w jakiś sposób ratował twarz całej społeczności.

Ale tak to właśnie jest, gdy ktoś wyżej sra, niż dupę ma.
Tak… tak… Nie to co naród pustyni. Ci ludzie mają szyk. Ci ludzie mają dryg. Ich kuchnia jest najsmaczniejsza, kobiety najnamiętniejsze, poezja najpiękniejsza, muzyka najbardziej chwytająca za serce, sztuka na najwyższym poziomie, tradycja sięgająca setek, jeśli nie tysięcy, lat wstecz. Wojownicy to prawdziwi bogowie wojny. Zaś sami bogowie to gwiazdy. A gwiazdy to ludzie!
Perjasi. Zerrikańczycy. Ifrijczycy. Aqalijczycy. Zorbostanie. Malhari. DHOLIANIE! HA! Ci ostatni to wręcz nadludzie!
TAK!
HAI!
I…

„Nie jestem pewna czy się przypadkiem nie zagalopowałaś w tych swoich peanach do Rozgrzanych Piasków…” Babka cmoknęła jak bezzębna lama, gotowa do splunięcia jakiemuś chłopowi w twarz. „Malhari to barbarzyńcy. Ranveer XI odziedziczył jednak większość cech po swojej matce… która jak sama dobrze wiesz, została porwana z domu nawaba Zerrikanu. Jego ojciec Ranveer X nie miał, i zapewne dalej nie ma, w sobie ani ziarnka kultury jakiejkolwiek poza mordobiciem i dupczeniem jak dzikie zwierze.”
„Nie jestem pewna czy twoje zrzędzenie to starcza chęć zwrócenia na siebie uwagi, czy może kieruje tobą zazdrość?”
Odpowiedź padła szybko. Zwięźle. I… prosto w punkt.
„AĆHA! Deewa… Deeew-aaani!” Umrao zapiała teatralnie, kląskając językiem o podniebienie. Brzmiała jak podekscytowany, zniewieściały facet, udający kobiecy orgazm… zawsze się w takiego zamieniała, gdy na horyzoncie świtała kłótnia między arcykurwami.
Do tego miana zaliczały się tylko najbradziej wpływowe kobiety Pawiego Tarasu. Laboni - tancerka tradycyjnych tańców pustyni i stepów, śpiewaczka tradycyjna oraz mistrzyni dholi. Leelaikari - mistrzyni sitaru oraz skrzypiec. Nadin Ana - poetka i śpiewaczka chórowa. Chaaya - tancerka tradycyjnych tańców pustyni oraz stepów, śpiewaczka balladowa. Bismillah - śpiewaczka ariowa i flecistka.
„No, no, no… co ty na to babciu?”
„Przymknij się” burknęła matrona do rozemocjonowanej maski, gotując się z matroniego gniewu i tym bardziej zacietrzewiając się w swojej matronowatości.
Po czym jak gdyby nigdy nic, zwróciła się zimnym tonem do pyskatej małolaty.
„Nie jestem, aż tak stara jak ci się wydaje… i, no proszę, ale czego tu zazdrościć? Gdyby Kamala go nie nauczyła jak być delikatnym, pieprzyli by się dalej jak dwa konie na padole.”
Kilka panien zasyczało w odpowiedzi, niczym węże, głodne i ciekawskie dalszego przebiegu dyskusji.
Chłopczycy bardzo nie podobało się, że ktoś oczerniał jej ulubionego kochanka, lecz nim kolejny atak zostanie przepuszczony, spytała jakby niewinnie.
„Aaaach, a więc kieruje teraz tobą troska… czy mówisz z doświadczenia?”
„Pfff…oczywiście. Nie jednego ogiera gościłam w swej alkowie…”
Babce jednak nie było dane dokończyć, bo przerwał jej złośliwy śmiech małej tyranki.
„W to nie wątpię. Pytanie czy ten arab, był przyuczony do siodła czy może jeździłaś na nim na oklep… O, albo to może on ciebie ujeżdżał?”
Dziewczęta zaczęły cicho chichotać, gdy jedna z nich dobitnie zainsynuowała myśl jakoby ich opiekunka dawała dzikim koniom.
„Słuchaj ty mała, rozwydrzona lafiryndo!” Laboni zaskrzeczała niczym wściekły kruk, gotowy do ataku.
„Nie! To TY-MNIE posłuchaj!” Deewani również brzmiała na wściekłą. ”Ranveer XI jest… był moim ulubieńcem! Faworytem! Największym skarbem! Najlepszą zabawką! Najsmaczniejszym słodyczem! I wara tobie, ty stara krowo, od jego spuścizny! Rozumiesz?!”
Kobiety w głowie tancerki zaczęły dostawać spazmów od zbyt wysokich emocji w tej potyczce.
„Ty kurwi pomiocie, rzygowinowa pomyjo, wypierdku zgwałconego wielbłąda!” Zaczęło bluźnić wspomnienie opiekunki, tracąc całkowicie przybraną fasadę.
„Ty końska obciągaro! Zawszony łonie! Robaku z psiego zadka! Mam po dziurki w nosie twoją niechęć do mojego jedenastego! Jesteś zazdrosna, bo ciebie nie chciał chędożyć, ani dziesiąty, ani nawet dziewiąty! Oto cała prawda! Jesteś starą, rozpustną, dupodajką, która zazdrościła własnej wnuczce, że jest szczęśliwa! Gdyby nie ty cholerna wampirzyco męskiego nasienia, nie musielibyśmy uciekać i umierać na obcej ziemi, wśród obcych ludzi i bogów! To twoja wina! TWOJA!”
Mała tancerka zdawała się stracić nad sobą całkowicie panowanie. Darła się jak paw o zachodzie i w dużej mierze przypominała tą, która zdawała się najbardziej nienawidzić.
„Oj… Deewani…” Seesha odezwała się cicho i czule do swojej towarzyszki. „Ona nie jest prawdziwa…”
„Wiem, że nie jest… my też nie jesteśmy… nawet ONA nie jest prawdziwa! To wszystko… jest do dupy…”

Wyimaginowana dyskusja w najwyraźniej wyimaginowanym umyśle, dobiegła niespodziewanego końca, gdy bardka usłyszała za sobą głośny szelest i strzelanie łamanych patyczków. Przestraszona odwróciła się przez ramię i przyśpieszyła kroku, chcąc uciec od potencjalnego zagrożenia.
W swoim zamyśleniu już dawno minęła ponurą wieżę, którą zasiedlały zielonoskóre gobliny i aktualnie znajdowała się w równomiernym, dzikim i nieznanym… buszu.
Niepokojące odgłosy nie zbliżały się, ale też i nie oddalały. Zdawały się krążyć wokół znerwicowanej dziewczyny, która nie tylko zgubiła się w dżungli, ale i w samej sobie.
Strach i bezsilność mieszały się w jej drobnym ciałku, powodując nieodpartą chęć płakania, krzyczenia i drapania się po twarzy. Gdyby tylko nie ten szelest. Gdyby nie ten intruz (zapewne dybiący na jej życie), może straciłaby nad sobą kontrolę tak jak to zrobiła Deewani, Laboni i wiele innych głosów z jej przeszłości, które nie chciały lub nie potrafiły odejść.
Popadła by w wyczerpującą histerię i załamanie, które skutkowałoby kolejną śmiercią jej wolnej woli. Osobowość roztrzaskałaby się o klify wspomnień, pchana nieustannie teraźniejszymi wydarzeniami, poczciem oderwania i osamotnienia oraz… miłości.
Miłości tak silnej, że aż przerażającej i obezwładniającej.
Miłości, która była jej światem, powietrzem, strawą, życiem, lecz była także jej śmiercią. Sundari wiedziała, że żeby mieć miejsce na coś nowego… trzeba wyrzucić coś starego… coś, co przestało się już kochać. Coś co od wielu lat było martwe i już nigdy nie powróci do życia.
Nie potrafiła jednak… tak po prostu…

- Wyłaź z ukrycia! Nie boje się ciebie! - zawołała kurtyzana w liściastą przestrzeń, tuląc się do wątłego drzewka, jakby miało ono conajmniej cudotwórcze zdolności lecznicze, lub przynajmniej trening w samoobronie.
- Wyłaź! Słyszysz?! - krzyczała, nie zważając na to, że spotkanie w takiej głuszy jakiegoś osobnika, który posługuje się wspólna mową, oraz na dodatek z jakiegoś powodu postanowił uprzykrzyć życie Kamali, było znikome i zapewne kobieta wydzierała się na dzika, albo inne, równie mało szlachetne, zwierzę, które postanowiło sobie albo użyć, albo zjeść korzonki.
- Ik, ik, ik pau, pau, hau! - odpowiedział jej głos potencjalnego i zapewne „śmiertelnie groźnego” zagrożenia, jakim musiał być ów osobnik…
Tawaif nie wiedziała co mądrego odpowiedzieć na tego typu postulat, więc tylko wymieniła drzewo na takie z grubszym pniem i większą ilością gałęzi.
Po chwili z zarośli wyszło coś… co przez ułamek sekundy, znerwicowany umysł Dholianki, wziął za borsuka.
Niestety radość i ulga trwała krótko, ponieważ to coś… nawet nie stało nigdy obok borsuka.
Sądząc po wyglądzie, był to młody lis.
A w zasadzie Lis Świeżbicowy, nazywany potocznie Świeżblisem. Całkiem powszechny gatunek w tym rejonie. Ceniony za śliczne futro, oraz za silnie toksyczną ślinę, którą pluje, gdy czuje się zagrożony i która powoduje niewyobrażalne swędzenie na całym ciele oplutego przeciwnika.
Bardka już i bez tego się drapała z powodu komarów, które również były całkiem powszechnym gatunkiem na tych bagnach. Nie za bardzo więc chciała drapać się jeszcze bardziej… tym bardziej, że… ów lis był również cholernie terytorialny i odważny, jeśli wręcz nie brawurowy, w swych działaniach. Mógł więc zaatakować ją tylko i wyłącznie dlatego, że stała na jego ulubionym kamieniu.
Na potwierdzenie tych obaw zwierzak zaskrzeczał ponownie, a jego chrapki drgały spazmatycznie, odsłaniając żółte ząbki, po czym jak gdyby nigdy nic, zadarł nogę i osikał chude „cudotwórcze” drzewko, do którego nie tak dawno tuliła się kobieta.
Zły znak… bardzo zły znak.

Być może dlatego Chaaya postanowiła uciekać, nie czekając na to, co mogło nastąpić i piszcząc mało dumnie i dystyngowanie, uciekła przed psowatym ssakiem, wielkości tłustego kota, wpadając jeszcze do sadzawki z błotem gdzie oblazły ją krwiożercze żabie kijanki.
Odmiana w jej monotonnej teraźniejszości… nawet tak prozaiczna jak odrywanie przyssanych, glutowatych mordek z ogonkami ze swojej szyi, pozwalała jej zachować zdrowy rozsądek i zakorzeniała ją w czasie i miejscu, jakie przyszło jej dzielić z czarownikiem.


Nveryioth oddalał się od cmentarza nieco podłamany i zrezygnowany. W takich chwilach jak ta, czuł się wyjątkowo samotny i niezrozumiany. Nie potrafił też pojąć, dlaczego jego partnerka nigdy podobnych problemów nie doznawała. Zupełnie jakby była kobrą, która hipnotyzowała swoje ofiary, w tym wypadku przyjaciół, i wykorzystywała. Gad chciałby się kiedyś nauczyć od niej owej sztuki, może wtedy Sual’dasair zechciałby bawić się w zagadki i przestał być taki protekcjonalny?
Smoki, choć z reguły były istotami żyjącymi samotnie, lubiły mieć kogoś na wzór ludzkiego odpowiednika przyjaciela, z którym mogłyby od czasu do czasu (czyli od kilkudziesięciu do kilkuset lat) móc porozmawiać. Zielonołuski od zawsze miał zastęp szczurów i od biedy matronę, której podkradał różne pisma. Później w jego życiu pojawiła się Chaaya… i choć kochali się oboje bezwarunkowo, to byli od siebie różni jak słońce i księżyc.
Tancerka świeciła własnym blaskiem, była wyjątkowa i pod wieloma względami, jaszczur uważał ją a doskonałą, smoczą istotę. Samca alfę, który się nigdy alfą nie urodził, był jednak na tyle sprytny, by każdego alfę na swojej drodze pokonać i przejąć po nim jego schedę i skarby.
Owa umiejętność przetrwania i wykorzystywania sposobności oraz losu, była dla skrzydlatego fascynująca i przerażająca zarazem. Chciał być taki jak jego Jeźdźczyni, ale z jakiegoś powodu… nie ważne jak bardzo się starał, jego próby upodobnienia się spełzały na niczym.
Nie potrafił zjednać sobie nikogo, nawet cholernego i osamotnionego truposza!
Dlaczego?
Robił wszystko tak samo co ona…
dlaczego więc?

~ Nie tykać, nie tykać, nie tykać! ~ Ślicznotka zapipała głośno, lądując na ramieniu swojego pana, by móc językiem zgarnąć upitego do granic możliwości komara z jego szyi.
- Przecież to ty mnie tykasz… - odparł zrezygnowany albinos, przedzierając się przez krzaki w kierunku wieży.
~ Nie! Nie! NIE TYKAĆ! ~ powtórzyła gekonica, łapiąc w locie robaczuchę. Malutkie szczęki kłapały niewspółmiernie głośno do swoich rozmiarów, wywołując uśmiech u dwumetrowego młodzieńca.
- Ciesze się, że nie uciekłaś… przynajmniej ty… - mruknął posępnie Neron, mijając starą budowlę i słysząc w jej okolicach nerwowe ’unga-bunga’ kłębiących się tam mieszkańców.
~ Ty pokazywać Rojd płaski świat. Rojd się podobać świat zamknięty w drewnianej muszli. Rojd chcieć więcej oglądać taki świat. Rojd być daleko od gniazda, dlatego Rojd stworzyć nowe gniazdo! Nie tutaj! ~ odpowiedziała skrzydlata i obróciła się na ramieniu w innym kierunku w którym podążał jej nosiciel.
Nvery ucieszył się, że jaszczurce spodobały się książki, ponieważ i on je bardzo lubił. Postanowił częściej czytać na głos, by jego Jasrin mogła słuchać o światach o których istnieniu nie miała pojęcia.
- Nie tutaj? A gdzie chcesz stworzyć gniazdo? - spytał, opacznie odbierając komunikat jaszczurki.
~ Nowe gniazdo być w płaski świat! Nie tutaj! Nie tutaj! Ludzia nie tutaj! ~ Miniaturka smoka (lub raczej jego podróbka) zatrzepotała skrzydełkami, wyraźnie zniecierpliwiona, wskazując pyszczkiem kierunek w którym powinni się udać. ~ Ja widzieć ludzia jak iść… ja mówić, że tam źle… że musieć iść nie tam, ale ona nie słyszeć i nie widzieć Rojd. Ona być ranna.
- Raa-nna? - Zielonołuski przestraszył się, ponownie źle odbierając przekaz.
~ Chora ~ sprecyzowała gekonica. ~ Nie słuchać się jak Rojd woła, nie to co ty.
Przyszły tropiciel przewrócił oczami, gdy zdał sobie sprawę do czego dążył jego chowaniec. Nie skomentował tego jednak, a ruszył tam gdzie chciała tego mała gadzinka.

Marsz przez las był całkiem przyjemny. Neronowi nie przeszkadzały ani komary, ani chaszcze, ani nierówny, często grząski, teren. W ludzkiej formie był prawie tak samo gibki jak w smoczej i w przeciwieństwie do Godivy lubił każdy rodzaj terenu do przemierzenia. Jednakże po niejakim czasie zaczął się zastanawiać, czy aby na pewno szedł w odpowiednim kierunku.
Oddalał się nie tylko od cmentarza, ale i wieży, którą chciała obejrzeć bardka. Nie zdążył się jednak odezwać do Ślicznotki, która uskuteczniała prawdziwą ucztę na jego barku, kiedy poczuł więź z Chaayą. Była daleko i z jakiegoś powodu zdawała się… walczyć o życie, przy jednoczesnym byciu bezpieczną.
Na wnikliwsze wgryzienie się w stan swojej partnerki nie było jednak czasu, chłopak dostał mentalnego kopa w zad i mało spolegliwie ponaglenie, by ruszył z odsieczą. Także nie wiele myśląc, puścił się biegiem, by stawić czoło… cokolwiek zagrażało tawaif.


Dholianka wpatrywała się w błękitne ślepia terroru, który od kilku kwadransów siedział pod drzewem, na które to ona się wspięła. Lis szczekał i piszczał, merdając zjeżonym ogonem, wyraźnie niezadowolony, że nie mógł się pozbyć intruza ze swojego rewiru.
Kobieta siedziała na gałęzi na tyle długo, że zdążyła się już pogodzić ze swoim losem, iż oto właśnie przyjdzie jej zginąć od zadrapania się na śmierć, kiedy poczuła nikłą więź ze swoim smokiem.
Nowe siły wstąpiły w jej ciało wraz z nadzieją wybawienia od… tego… czarno… białego… potwora… o nieziemsko pięknych ślepiach.
Po kwadransie ponaglania i popędzania swojego wybawiciela, uzbrojony i wściekły, przyszły tropiciel wypadł zza krzewu wydzierając się jak amazońskie dziecię, chcące spuścić łomot swojej zabawce, a tuż za nim podążała pipcząca wściekle gekonica.
Świeżblis poderwał się na cztery łapy, strzygąc uszami i fukając ostrzegawczo, po czym zaniuchał niespokojnie w powietrzu i wskoczył zieleń, bezpiecznie umykając ze spotkania z drakonem w przebraniu. Zwierzak może i należał do odważnego gatunku, ale na pewno nie głupiego i dobrze wiedział jakich dobierać sobie przeciwników do dręczenia. Zielona bestia ukrywająca się za czymś czego jego móżdżek nie pojmował, zdecydowanie nie należała do tej grupy istot.
Bardka nie zdążyła nawet zarejestrować kiedy jej oprawca zdążył się ulotnić, tak bardzo była skupiona na skrzypiącej groźnie jaszczurce, która ruszyła kosym lotem w jej kierunku i wylądowała na dziewczęcej kostce, na której wisiała krwiożercza kijanka tutejszych płazów. Jasrin nadymała się jak balonik i zaczęła dziabać glutowate ciałko, miotając łebkiem na boki, aż nie oderwała od złotej skóry swojej przyszłej przekąski.
- Czy ty się właśnie dałaś sterroryzować borsukowi? - spytał zdębiały i nieco uspokojony Nveryioth, chowając łuk, miecz i sztylet (który trzymał w zębach) na swoje miejsce.
- To był lis… Lis Świeżbicowy - odparła dumnie Kamala, szybko odzyskując rezon.
- Lis… - zaczął chłopak, patrząc na partnerkę wymownie. - Kazałaś mi tu biec, booo zaatakował cię lis.
- Jest silnie trujący! - Próbowała bronić się kurtyzana, wyciągając do skrzydlatego ręce, by ten ją ściągnął z gałęzi.
- Trrrujący… liiissss… - Do albinosa powoli dochodził cały nonsens sytuacji, ale zanim się zreflektował, posłusznie zdjął tancerkę z drzewa i ostrożnie postawił na ziemi. Trzeba było przyznać, że całkiem wysoko się wdrapała. Sam mierzył dwa metry, a i tak musiał podnosić do niej dłonie.
- Przyszedłeś się ze mnie nabijać? Co? A może chcesz mnie teraz zabrać do ducha?! Jako bohater i wybawca?! MOWY NIE MA! - Sundari przeszła do ofensywy, czerwieniąc się na ślicznej buzi. Jednakże nie spotkała się z taką odpowiedzią jaką przewidziała. Było to spojrzenie, które szybko umknęło na bok. Błysk w różowych oczach zgasł równie szybko co się zapalił, lecz to nie powstrzymało tawaif przed dalszymi atakami.
- M-mowę ci odjęło? Co? Chcesz mnie zwabić na ciekawość? Litość? A może zaciągniesz mnie siłą?! Mowy nie ma! NIE MA! NIE MA!
- Tsss… co cię użądliło na litość bogów… dlaczego się ze mną kłócisz, przecież dopiero cię uratowałem… - burknął nad wyraz spokojnie młodzik, drapiąc się w zakłopotaniu po głowie.
Chaaya zaczerpnęła powietrza, by coś odpowiedzieć, ale nieco zaalarmowana przyjrzała się swojemu kompanowi, dopiero teraz dostrzegając na jego twarzy emocje. Smutek. Zawód. Zrezygnowanie.
- Nie… zabierzesz mnie do niego? Ale przecież mieliście zakład! - brzmiało to głupio w ustach kobiety, która jeszcze chwilę temu była gotowa bić się na zęby i paznokcie, byle tylko nie dopuścić do spotkania z nieumarłym, a teraz niemal… prosiła, by do tego doszło.
- Dziiiś nie jest dobry dzień… niech jeszcze trochę poczeka… nie śpieszy mu się, przecież i tak już nie żyje - wyjaśnił oglądnie smok.
Dziewczyna ściągnęła usta w linijkę i uniosła ręce ku męskiej twarzy. Zielonołuski zareagował instynktownie i pochylił się, by ciepłe dłonie mogły objąć go za policzki.

To był błąd.

Cała armia masek wtargnęła do jaźni gada unieruchamiając go i pozbawiając na chwilę władania w ciele. Deewani przepuściła atak. Nimfetka zagadywała na śmierć. Seesha z Umrao rozpraszała. Kilka z nich wykrzykiwało rozkazy. Zaczęła się obława na wspomnienia.
Wspomnienia z tej nieszczęsnej rozmowy z Sual’dasairem… ale zanim Nvery zdążył zaprotestować i wyrwać się z objęć pyskatej chłopczycy było już po ptokach.
- ZAAABIJĘ GOOO!!! - wykrzyczała wściekła bardka, odpychając się od towarzysza.
- Przysięgam, że go zarżnę jak dziką świnięęę!!!
- Oj… Chaaya… aćha… daj spokój… - Albinos pomasował się po drapniętym policzku.
- NIIEEE!!!
- Ćh-ćh… przecież on nie żyje. - Wierzchowiec próbował przemówić do rozsądku swojej Jeźdźczyni.
- STARZEC GO WSKRZESI, A JA GO… za-bi-jęęę… - wysyczała drżąc z gniewu Dholinka.
Smok pochwycił niziutką przyjaciółkę i przytulił do siebie. Nie do końca wiedział co robił, ale starał się wzorować na innych mężczyznach, którzy mieli styczność ze wściekłością tawaif.
- Aćhaaa… Chandramukhi - powiedział jej wprost do ucha, chcąc pozbyć się jadu, który buzował w jej żyłach.
- Ona nie żyje! Puszczaj…
- Daj pokój… proszę… zostaw g… - Nie dokończył bo jakimś cudem dostał z kopa prosto między nogi.
Młodzieniec zgiął się w bólu i sam trzęsąc się ze złości, popchnął Chaayę z całej siły, a ta rąbnęła o drzewo przed sobą i padła pozbawiona tchu na ziemię.

- Co ci… cooo ci znowu odwaliło?! - huknął gniewnie samiec, gdy odzyskał panowanie nad własnymi płacami.
W odpowiedzi musiał uchylić się przed lecącą w kierunku jego twarzy szyszką. Jedną i drugą, a później jakimś wyrwanym kwiatkiem, który z jakiegoś powodu przypominał pokrzywę.
- Chaaya! - ryknął na tyle głośno, że odpowiedziały mu jakieś ptaki ze znacznej odległości.
Ta poderwała się na równe nogi, gotowa (chyba) biec przed siebie ile sił w członkach, dlatego jaszczur złapał za włosy i ramię tancerki, przyciągając ją do siebie, co zaskutkowało u niej donośnym piskiem bólu i zaskoczenia.
- Puszczaj mnie ty kurwi synie! - zaklęła bojowo kurtyzana. Neron jednak miał już po dziurki w nosie wybryki ’starszej siostrzyczki’ i objął ją rękoma po bokach, jak dwa pasy bezpieczeństwa, unieruchamiając jej górną połowę na amen.
- Sama jesteś kurwim synem… a raczej córką - zasyczał jadowicie drakon i czując na swoich goleniach kopniaki, uniósł kobietę wyżej, tak by wisiała w powietrzu.
- PRZESTAń! PUSZCZAJ! TY GNOJU!… PUSZCZAJ!.. - Uwięziona bardka mogła jedynie wyrzucać z siebie grad inwektw w kierunku partnera, aż w końcu poczuła jak opuszczają ją i siły i dech w piersi.
Młodzik był silny. Silny jak smok, którym był, i powoli miażdżył ją w swoich objęciach jak śmiercionośny bluszcz.
Ostatni jej krzyk przypominał bardziej kwik potwornie rozjuszonego, lecz także śmiertelnie wyczerpanego, guźća i Kamala chciała czy nie… przestała krzyczeć. Przestała się wyrywać. Przestała kopać. Próbować gryźć. Zaklinać, przeklinać, wyklinać… i zaczęła walczyć o oddech. Co w przypadku ataku furii, zawiśnięcia w powietrzu i znajdowania się w objęciu jak w imadle było… bardzo trudne.

Dwójka padła w trawę na kolana. Złotoskóra zipała i trzęsła się, może z gniewu, może z szoku, może z jednego i drugiego. Nie czuła nóg, a jedynie dwie części składające się na jeden, wspólny, piękący ból od pośladków w dół. Kręgosłup trzeszczał z wysiłku i niewygodnej pozycji, a do dłoni nie dochodziła krew.
Nveryioth nie zamierzał jednak ryzykować i wciąż obejmował dziewczynę, rezygnując jednak z rozmowy na rzecz telepatycznej więzi. Emocje z jakimi się spotkał były mu obce i niezrozumiałe, wspomnienia i uczucia jakie je wywoływały z jego punktu widzenia całkowicie niegroźne i… jakby takie nieistotne.
Na Sundari jednak działały niczym krótki lont przy trotylu, więc nie osądzał i… nie próbował jej już uspokajać.
Po prostu czekał, aż krytyczna chwila przejdzie i łzy popłynął ciurkiem z orzechowych oczu na policzki.
Łzy które wezbrały w łanich oczach, zamieniając dwie tęczówki w błyszczące tafle bezdennych jezior.
Robiło się coraz ciszej, ciemniej i chłodniej, lecz ani jedna kropla nie skapnęła z rzęs w otchłań natury. Jego kochana partnerka, choć bezwładna dalej walczyła, tym razem ze sobą i tłumiła pożogę jaka trawiła jej myśli.
Aż jej oczy wyschły.

Jasrin po kijankowej uczcie, usiadła bezpiecznie na drzewie i przyglądała się całemu zdarzeniu, od czasu do czasu informując swojego smoczego chowańca, że „ludzia jest chora i trzeba zabrać ją do gniazda”.


Powrót do domu odbył się w pełnej ciszy. Para poszukiwaczy wylądowała przed miastem i pieszo ruszyła do granicy lasu, wchodząc między stare i opuszczone zabudowania, aż nie dotarli do cywilizacji.
Tam wynajęli gondolę i przepłynęli zamglone kanały, pełne pokrzykujących pływaków, którzy na oślep próbowali dotrzeć bezpiecznie do destynacji.
Gdy wchodzili do tawerny, wyglądali jak dwójka przybyszów wychodzących z mrocznego teleportu, wpuszczając ze sobą białe nitki oparów, które rozwiały się w blasku kaganków. Po czym jak, wyjątkowo zmęczone swoją egzystencją, zombie, wdrapali się po schodach do korytarza wiodącego do ich pokojów.

- Ja… chciałam ci podziękować. Pomimo tego… wszystkiego, dobrze się dziś bawiłam - odezwała się cicho tawaif z dłonią na klamce.
Gad wybałuszył oczy na wierz, przy okazji nie trafiając kluczem w zamek.
- Ty… tak na serio?
- Tak. To… nie była tylko jedna, długa i prawie niekończąca się katastrofa… chciałam ci podziękować i spytać, czy nie chciał byś jutro… no… coś porobić znowu razem? - Chaaya wpatrywała się w drewno przed sobą, nawet nie mrugając.
- Eeeee… no… eeee… - Nvery nie mógł się pozbierać z szoku jakiego doznał.
- Może chciałbyś przywołać demona z książki od wróża? Co ty na to? - zaproponowała spokojnie i na tyle cicho, by czarownik, który już wiedział, że była w karczmie nie dosłyszał zza ściany.
- Jasne. Oczywiście - odparł szybko albinos, otwierając swoje drzwi. - Jutro rano dam ci książkę i listę zakupów, bo ja nie mogę opuścić pracy, dobra?
- Dobra - zgodziła się Dholianka i otworzyła wejście do siebie. - Dobranoc i do jutra…

Pożegnawszy się, zamknęła za sobą wejście. Jarvis musiał mieć wiele pytań, tym bardziej, że ona wyglądała jakby przeszła przez piekło, a później wróciła bo czegoś zapomniała i znowu przez nie przeszła, by przypomnieć sobie, że wszystko ze sobą wcześniej wzięła.
Dopiero teraz bardka przypomniała sobie, że byli umówieni… na wczesne popołudnie, a ona pojawiła się w nocy.
Gdy dostrzegła czekającą na nią kolację, poczuła wstyd i wyrzuty sumienia, ale jednocześnie była tak wykończona, że jedynie bez słowa rozebrała się i weszła do wanny.
Miała siniaki i zadrapania na łydkach. Krwiaka na prawym pośladku. Ugryzienia i zadrapania od szyi po same czubki palców u obu dłoni. Dziwne ślady w pasie, jakby od liny… lub bardziej cielska tłustego boa dusiciela, oraz sińce świadczące o tym, że miała bliski i dobitny kontakt z jakimś obiektem. Może ścianą lub podłogą.
Tej nocy jednak czarownik nie uzyskał żadnych odpowiedzi, a jedynie senne unikani przed jego troskliwą pomocą w czymkolwiek, aż kobieta nie runęła na łóżko.
Zawinąwszy się w mało gustowny kokon, jeszcze chwilę wpatrywała się w swojego smutnego kochanka, aż nagle zasnęła.
 
__________________
"Sacre bleu, what is this?
How on earth, could I miss
Such a sweet, little succulent crab"
sunellica jest offline