- Trzymaj swoje psy na uwięzi, krasnoludzie. – Sierżant, zwany czasem sierdżantem, a czasem kapitanem był dalej spokojny i zdecydowany. – I to tak, żebym widział ich ręce.
- Złazić! – warknął Wungiel. – I niczego mi kurwa nie łapać – dodał już ciszej, tak, żeby słyszeli tylko oni.
Kusznicy trzymali broń skierowaną w ich stronę. Ten na koniu zeskoczył obok wozu, rozbryzgując buciorami wodę i błoto z kałuży. Podszedł do burty i zerknął pod płachtę.
- Wygląda w porządku – krzyknął i wdrapał się do środka. Ich uszu dobiegły odgłosy krzątaniny i przesuwanych skrzynek. Po jakimś czasie wychyliła się głowa strażnika. – Żarło i narzędzia, nic specjalnego.
Wungiel wypuścił powietrze z płuc, ale sierżant podjechał powoli, pochylił w kulbace i sam otaksował wzrokiem wnętrze wozu.
- Opukaj tę beczkę – wydał krótkie polecenie.
- To piwo, mogę wam nalać kapitanie, jeśli chcecie – krasnolud zaczął tłumaczyć, ale szybko umilkł skarcony spojrzeniem sierżanta. W ciszy głośno wybrzmiały odgłosy kłykci uderzających w deski beczki. Różne odgłosy. Mniej lub bardziej głuche. Dowódca patrolu uśmiechnął się paskudnie. Machnął tylko ręką, a jeźdźcy podjechali bliżej. Ci z kuszami ciągle celowali w grupkę, z tej odległości nie mogli nie trafić.
- Towary… na targ… tak? – cedził przez zęby sierżant. – I co z tym zrobimy, krasnoludzie? Nalejesz mi teraz tego piwa? Czy może odbijemy denko i zerkniemy do beczki?
Krew w żyłach Kislevitów ścinała się powoli, znów ogarniał ich strach. Znów byli jak szczury w pułapce. Znów niewiele od nich zależało.
- Znasz cenę, brodaczu. - Zręcznie złapał sakiewkę rzuconą bez słowa przez Wungla. Rozwiązał ją szybko, pogrzebał w środku i popatrzył z dezaprobatą. – Przecież nie patroluję tych dróg sam. Moi towarzysze też narażają swoje życie, żeby ludność była bezpieczna, a nikt nie przewoził zabronionych towarów.
Krasnolud zaklął cicho, ale wyciągnął spod pazuchy kolejny woreczek z brzęczącą zawartością. Sierżant tym razem nie sprawdzał ilości monet. Schował obie sakiewki do torby zawieszonej przy siodle i ruszył bez kolejnego słowa w dalszą drogę razem ze swoim oddziałem.